Praca jest istotą człowieczeństwa. To stwierdzenie podsumowuje zarówno biblijny przekaz o karze za grzech pierworodny, marksowskie biadania nad alienacją (kapitalistyczny podział pracy „oddala” ponoć robotnika od wytworzonego przez niego dobra i czyni go zaledwie trybikiem w gigantycznej machinie produkcji), jak i odkrycia ewolucyjnej antropologii. Według tej ostatniej, niosącej przesłanie krańcowo różne od judeochrześcijańskich i marksowskich narzekań, podział w wykonywaniu koniecznych do przeżycia zadań i wymiana zdobytych w ten sposób dóbr jest tym, co wyróżniło jakieś 100 tys. lat temu ludzi od reszty świata zwierząt. Jak dowiadujemy się z książki Matta Ridleya „The Rational Optimist: How Prosperity Evolves”, wszystko, co stało się później – szczególnie w ostatnich trzystu latach – polegało na coraz większej specjalizacji, dzięki której przeciętny mieszkaniec Zachodu (oraz coraz więcej mieszkańców Wschodu i Południa) żyje dziś bardziej komfortowo niż dysponujący wielkimi pałacami i setkami służby król Słońce, Ludwik XIV.
Teza o metafizycznym i uczłowieczającym charakterze pracy zostałaby zapewne wyśmiana przez większość klasycznych filozofów, ale od czasów Oświecenia zdążyła się w zachodniej kulturze dobrze ugruntować. Przykład szedł z samej góry, gdzie twórca pruskiej potęgi Fryderyk Wielki postrzegał się jako pierwszy pracownik państwa, a nie jego właściciel. Sto lat później, w roku 1872, przekonanie o tym, że tylko praca i wyjątkowe talenty usprawiedliwiają uprzywilejowaną pozycję społeczną było już na tyle rozpowszechnione, że założyciel elitarnej francuskiej szkoły Sciences Po – Émile Boutmy – otwarcie pisał, że klasy wyższe muszą bronić swojej politycznej hegemonii, powołując się na kompetencje i zdolność osobistego zarabiania pieniędzy – co wymagało zdobycia formalnego wykształcenia otwierającego drogę do kariery w publicznej lub prywatnej administracji. Etos pracy, który pod koniec XIX w. przeniknął całe społeczeństwa, w ciągu następnego wieku umożliwił spektakularną transformację gatunku homo sapiens w homo faber (człowieka wytwarzającego). Dzięki dokonanym odkryciom i wytworzonym dobrom średnia długość życia się podwoiła, zniknęło widmo głodu, a ogólny majątek ludzkości pomnożył się trzydziestokrotnie (sześciokrotny wzrost realnego dochodu per capita przy pięciokrotnym wzroście liczby ludzi żyjących na świecie). W połowie XX w., kiedy kształtowały się obecne wyobrażenia o dobrym życiu, zmiany te były dla mieszkańców Zachodu wręcz namacalne. W ostatnich trzech dekadach nabrały globalnego charakteru, co z punktu widzenia Europy i Ameryki Północnej stanowi pewne wyzwanie. Chociażby dlatego, że postawiły pod znakiem zapytania możliwość realizacji tego samego etosu, który je umożliwił. Coraz więcej wskazuje na to, że nie każdy z ponad siedmiu miliardów ludzkich mieszkańców Ziemi może być homo faber.
W połowie lat 80. automatyzacja produkcji doprowadziła do likwidacji wielu wykwalifikowanych miejsc pracy, na przykład w przemyśle samochodowym. W latach 90. wolnorynkowy zwrot Chin, Indii i praktycznie wszystkich innych biednych krajów sprawił, że mniej podatna na automatyzację produkcja przeniesiona została z USA i Europy Zachodniej do Azji (oraz, rzadziej i często tylko przejściowo, do krajów dawnego bloku sowieckiego). W większości miejsc, gdzie zachodnie firmy dokonały inwestycji, możliwość zatrudnienia w nowej fabryce oznaczała – nawet przy obiektywnie niskich wynagrodzeniach – ogromną poprawę w stosunku do wcześniejszej nędznej chłopskiej egzystencji. Na Zachodzie, gdzie fabryki zamykano, robotnicy znajdowali nowe zajęcie z reguły w usługach lub w handlu, które oferowały statystycznie niższe wynagrodzenia. W konsekwencji w ciągu 20 lat pomiędzy upadkiem komunizmu a kryzysem finansowym lat 2008–2009 realne dochody zachodniej niższej klasy średniej się nie zmieniły. W tym samym czasie przytłaczająca większość mieszkańców dawnego Trzeciego Świata odnotowała wzrost o co najmniej 40 proc. Realny dochód światowych przeciętniaków, czyli osób, które w 2008 r. miały do dyspozycji na członka rodziny około 1300 dol. rocznie, wzrósł w ciągu poprzednich 20 lat o blisko 80 proc. Było to relatywnie więcej niż w wypadku najbogatszego 1 proc. ludności świata (roczny dochód na osobę w 2008 powyżej 34 tys. dol. netto): globalna elita wzbogaciła się realnie o około 65 proc., co wobec wcześniejszych nierówności oznaczało, że aż jedna piąta dodatkowego produktu z lat 1988–2008 trafiła na jej konta bankowe. Powyższe dane pozwalają umieścić zmartwienia zachodnich krytyków społecznych w globalnym kontekście: to prawda, że nierówności w USA, we Francji, we Włoszech czy w Polsce wzrosły. Ale była to cena za bardziej efektywny podział pracy w skali całej ludzkości, co przyniosło większe ogólne bogactwo oraz spektakularną poprawę poziomu życia milionów ludzi. Gdyby te miliony mogły głosować w amerykańskich lub francuskich wyborach, Donald Trump i Marine Le Pen nie mieliby szans. W ramach poszczególnych bogatych państw narodowych beneficjentów globalizacji jest jednak o wiele mniej.
Według Branko Milanovicia, autora owych wyliczeń („The Global Inequality: a new approach for the age of globalization”), na globalizacji nikt obiektywnie nie stracił. Realne dochody ludzi ze światowego dziewiątego decyla (80 proc. populacji zarabia mniej od nich, 10 proc. więcej – to w tej grupie, w statystycznym uproszczeniu, plasują się nisko wykwalifikowani Amerykanie, najbiedniejsza jedna trzecia Niemców i około połowy Włochów) stały w miejscu, ale nie spadły. Są relatywnie biedniejsi w stosunku do swoich rodaków, którym udało się utrzymać w klasie wyższej lub chociażby średniej, ale i tak ich obiektywny standard życia się polepszył: korzystają z internetu (który w roku 1988 nie istniał), telefonów komórkowych (w roku 1988 nielicznych, ciężkich i horrendalnie drogich), tanich linii lotniczych (które w USA istniały już w latach 80., ale w Europie pojawiły się w połowie 90.), a w supermarketach mają do wyboru o wiele szerszą gamę produktów. Tym zaś, czego rzeczywiście zostali pozbawieni, jest przekonująca nadzieja na lepszą przyszłość gwarantowaną przez ciężką pracę, która była dominującym nastrojem przez dobre półwiecze. Utrata optymizmu i szeroko rozpowszechniona frustracja są ceną za spektakularny rozwój w poprzednich dziesięcioleciach.
Szanse na powrót optymizmu są znikome, bo technologie informatyczne lada moment umożliwią automatyzację nie tylko produkcji, lecz także handlu i usług. Bankowość internetowa już od kilkunastu lat pozwala klientom zaoszczędzić czas, a bankom pieniądze na pensje dla kasjerów. Możliwość zakupu biletów bezpośrednio na stronach linii lotniczych wyeliminowała pośredników i zredukowała zatrudnienie w biurach podróży (obniżając równocześnie koszty ponoszone przez pasażerów), czytniki elektroniczne, np. te marki Kindle, pozwoliły Amazonowi przejąć rynek od tysięcy dawnych księgarni: nowości wydawnicze można mieć natychmiast i nie ruszając się z domu, w dodatku taniej, bo e-książki nie wymagają druku i dostarczania z miejsca na miejsce. Mapy satelitarne udostępnione przez Google w każdym telefonie komórkowym oznaczają poważne problemy dla branży kartograficznej, a możliwość swobodnego publikowania i odbierania wiadomości w internecie uczyniła tradycyjne media schyłkową gałęzią gospodarki. To jednak dopiero początek. Coraz bardziej zaawansowane systemy informatyczne umożliwiają zmniejszanie zatrudnienia w administracji publicznej i korporacyjnej. Eksperymenty z zastosowaniem algorytmów w medycynie wskazują, że komputery mogą diagnozować choroby (i wystawiać odpowiednie recepty) skuteczniej niż lekarze. W ciągu paru lat autonomiczne samochody sprawią, że zniknie zapotrzebowanie na kierowców, a coraz doskonalsze translatory tekstu wyeliminują z rynku pracy tłumaczy.
To, że postęp techniczny wymusza zniknięcie całych zawodów i branż gospodarki nie jest niczym nowym. Wynalezienie samochodu oznaczało koniec świata dla woźniców i kowali, elektryczne i gazowe kuchenki zmniejszyły zapotrzebowanie na usługi kominiarzy, telefon zniszczył rynek pracy dla posłańców, a przemysłowa produkcja butów, odzieży i pieczywa wysłała na bezrobocie tysiące krawcowych, szewców i piekarzy. Na miejsce znikających zawodów powstawały jednak nowe – gazownicy i telefonistki, szoferzy i mechanicy, piloci samolotów i stewardesy, programistki i informatycy. Przez ostatnie dwieście lat mechanizm ten powtarzał się tak wiele razy, że ekonomiści ostrzegający przed zgubnymi dla rynku pracy konsekwencjami postępu technicznego zyskali pobłażliwą łatkę „luddystów”, w nawiązaniu do angielskich chałupników niszczących na początku XIX w. mechaniczne krosna. Coraz więcej wskazuje jednak na to, że w ostatnich latach popyt na pracowników w rozwiniętych gospodarkach rzeczywiście spadł, a większość nowych ofert zatrudnienia dotyczy pracy prostej i niskopłatnej. Wysoka relatywna produktywność nielicznych dot-comów ocalałych ze spekulacyjnego krachu (w 2015 r. roczny przychód Amazonu w przeliczeniu na pracownika wyniósł 623 tys. dol.) wskazuje przy tym na istnienie znacznych przerostów zatrudnienia tam, gdzie technologie cyfrowe wprowadzono do organizacji już istniejących. Popularne wśród pracowników korporacji stwierdzenie, że każda firma zatrudniająca co najmniej sto osób nie potrzebuje już klientów, by wszystkim zapewnić zajęcie, jest tylko częściowo sarkastyczne. Działy: prawny, PR, zasobów ludzkich i controllingu dostarczają pracy sobie nawzajem, a ogólna koordynacja pochłania tak wiele energii, że na produktywne działania na rzecz świata zewnętrznego pozostaje jej bardzo niewiele. Liczne przykłady restrukturyzacji pokazują, że drastyczne masowe zwolnienia wcale nie przeszkadzają w utrzymaniu skali działalności. Według antropologa Davida Graebera nie ma w tym nic dziwnego, bo większość czasu pracy ewidencjonowanego w wielkich korporacjach to bezsensowne „dupogodziny” (ang. bullshit jobs).
Federico Pistono uważa, że próby utrzymania zatrudnienia na dotychczasowym poziomie są wobec możliwości stwarzanych przez automatyzację beznadziejne i przyniosą więcej strat niż pożytku. W książce „Robots Will Steal Your Job, But That’s OK” pisze: „Mogę sobie wyobrazić mnóstwo światów, w których każdy ma pracę. Jedną pracą może być pojawianie się w biurze, siedzenie przed komputerem, sprawianie wrażenia zajętego i czytanie przez cały dzień e-maili. Innym patrzenie, jak pracują roboty i upewnianie się, że wszystko jest w porządku. To, że w ciągu tygodnia popsuje się tylko jeden na 10 tys. robotów i że na całą fabrykę wystarczyłby jeden nadzorca, nie ma znaczenia. Możemy mieć setki nadzorców. Oraz nadzorców nadzorujących nadzorców – jak również kierowników i kierowników kierowników. Możemy tworzyć nowe choroby, a potem nowe zawody, by je wyleczyć. Wreszcie, jak uczą nas ekonomiści, potrzeby są nieskończone, więc w nieskończoność możemy tworzyć produkty, by te potrzeby zaspokoić, bez względu na to, jak nonsensowne one będą. Jakkolwiek śmieszne może się to wydawać, jest to także uderzająco podobne do tego, co robimy już dzisiaj. Po latach spędzonych na rozmyślaniach na ten temat doszedłem do radykalnej konkluzji: musimy się pożegnać z pozornie oczywistą prawdą, że każdy musi zarabiać na życie”.
Teza Pistono może szokować, ale zasługuje na rzeczowe rozważenie w toczącej się dyskusji o pokryzysowym modelu gospodarki. Odejście od paradygmatu powszechnej (i uczłowieczającej) pracy wymaga oczywiście odpowiedzi na pytanie o źródła utrzymania. Pistono postuluje redukcję wydatków oraz – przy założeniu, że ktoś w rodzinie jednak będzie pracować – samodzielne wytwarzanie części dóbr potrzebnych do przeżycia (szczególnie energii elektrycznej i żywności). Tego rodzaju recepty (jak również popularne w chudych latach serwisy internetowe w stylu Airbnb czy BlaBlaCar) nakręcają spiralę deflacji i hamują wzrost gospodarczy. Alternatywą (a przynajmniej sposobem częściowego zrównoważenia autarkicznych oszczędności) jest koncepcja gwarantowanego dochodu podstawowego. Ustalony na odpowiednio wysokim poziomie zwiększyłby popyt, pozwolił na eliminację drogich w administrowaniu zasiłków celowych, zmniejszył alternatywny koszt prób uruchomienia własnego biznesu oraz otworzył drogę do zwiększenia elastyczności zatrudnienia. Zapewnienie mu stabilnych źródeł finansowania wymagałoby jednak zwiększenia podatków od kapitału (w tym CIT) oraz ukrócenia międzynarodowych praktyk ich „optymalizacji”, co może potrwać długie lata.
Naturalną i prostszą do zastosowania na poziomie państwa narodowego metodą dostosowania do spadającego popytu na pracę jest dzielenie jej pomiędzy pracowników lub, inaczej mówiąc, skracanie jej czasu. Za normę przyjęło się uważać osiem godzin pracy dziennie (postulat związków zawodowych sprzed stu lat) przez pięć dni w tygodniu (wolne soboty to kolejne konsumpcyjne osiągnięcie XX w.), co przy dwóch wolnych tygodniach przekłada się w skali roku na 2 tys. godz. pracy. W wysoko rozwiniętych i efektywnych gospodarkach Niemiec, Holandii i Norwegii średni roczny czas pracy jest jednak o wiele krótszy i oscyluje wokół 1,4 tys. godz., a spośród państw OECD jedynie w Meksyku, Korei Południowej i Grecji przekracza 2 tys. godz. rocznie. Zatem trend, który zaczął się w pierwszej połowie XIX w. (w 1833 r. brytyjski parlament ograniczył dzienny czas pracy do 12 godz.), trwa, ale postępuje wolniej, niż spodziewał się np. John Maynard Keynes, który w „Ekonomicznych możliwościach dla naszych wnuków” z roku 1930 przewidywał, że będziemy pracować 15 godz. tygodniowo. Pytanie o to, czy i jak przyśpieszyć realizację tej prognozy, jest jednym z najważniejszych kwestii, jakie stoją przed współczesnymi ekonomistami. Zderzenie powszechnego dla Zachodu etosu pracy z techniką, która konieczność pracy wydatnie zmniejsza, stawia nas wobec poważnego wyzwania egzystencjalnego.
