Raz na pięć lat organizujemy w Polsce wybory prezydenckie. Robimy to, pomimo iż nasza głowa państwa ma zgodnie z literą konstytucji niewiele prerogatyw. Jej pozycja ustrojowa jest w zasadzie na tyle słaba, że bardziej sensowny byłby pośredni wybór prezydenta. Ponieważ jednak tak się składa, że właśnie te wybory są, przez wzgląd na ich uroczą prostotę, ulubionymi wyborami dla statystycznego polskiego obywatela, a z frekwencją i zaangażowaniem w sprawy publicznie jest u nas bardzo słabo, to instytucja wyborów bezpośrednich prezydenta zostaje podtrzymana. W ostateczności przemawia za tym to, że pozycja prezydenta w Polsce jest jednak nieco mocniejsza aniżeli w klasycznym systemie parlamentarno-gabinetowym, nawet jeśli bliżej jej do tego modelu, aniżeli do modelu prezydenckiego znanego z Francji czy też szczególnie z USA. Tak aby więc nie antagonizować większości głosujących Polek i Polaków, którzy co 5 lat lubią oddać się rozrywce niemal czysto personalnego boju o prezydenturę, siły polityczne unikają raczej stanowczości w realizacji sensownego postulatu zniesienia tych wyborów. A szkoda, ponieważ aktualny stan rzeczy oznacza umocowanie w systemie politycznym organu władzy po części wykonawczej (prerogatywy w polityce zagranicznej, obronnej i nominacje na szereg stanowisk publicznych), po części ustawodawczej (inicjatywa ustawodawcza, często skuteczne weto), który ma faktycznie silniejszy mandat społeczny, a więc i legitymizację proceduralną dla sprawowania realnej władzy w demokracji niż rząd z premierem, ale o wiele słabsze odeń prerogatywy. Powoduje to powstanie psychologicznego mechanizmu przerośniętych ambicji na bazie dysproporcji pomiędzy „potęgą” nieformalną a formalną, co zakłóca sprawne działanie państwa, o ile tylko zajmujący te stanowiska politycy nie wykażą się maksimum kompromisowości i spolegliwości.
Wybory prezydenta o tak ograniczonym kompetencjach mają ponadto niewielki sens z politycznego punktu widzenia. Poglądy polityczne i światopogląd wybrańca, mówiąc krócej jego program, ma relatywnie niewielkie znaczenie dla dalszych losów państwa. Realizowany jest bowiem program rządu i jego większości parlamentarnej, co prezydent może tylko utrudniać. W efekcie, nie jego program jest istotny (choć oczywiście kandydaci nie zważają ma małe możliwości urzędu, bo i tak chętnie prezentują swoje poglądy na wszelkie możliwe tematy, jeśli kalkulują, że przyniesie im to głosy), a raczej „wizja prezydentury” czy też wręcz „cechy kandydata”, jego usposobienia i charakteru oraz jego polityczne przyjaźnie i antypatie. Wyborca w takich wyborach w zasadzie nie musi dawać koniecznie wyrazu swoim poglądom i głosować na kandydata sobie najbliższego, skoro kwestie ideowe stają się drugorzędne. Zamiast pełnić naszą funkcję w systemie demokratycznym jako podmioty decyzji politycznych, stajemy raczej wobec obowiązku wcielenia się w biegłych psychologów, a przynajmniej domorosłych znawców ludzkich dusz i charakterów. Wybory prezydenckie stają się „konkursem piękności”, gdyż niczym innym być nie mogą.
Cele kampanii
Z tego powodu tak trudno udzielić odpowiedzi na pytania o rolę i miejsce idei, takiej jak liberalizm, w tego rodzaju kampanii wyborczej. W zakończonych właśnie wyborach prezydenckich 2010 roku zabrakło oferty politycznej w postaci kandydata, który wprost ucieleśniałby liberalne oczekiwania programowe. Można dyskutować i mieć różne poglądy co do tego, który z nich spełnieniu tych oczekiwań był najbliższy, ale szkoda już teraz czasu na to, aby uprawiać studium przypadku. Lepiej na problem braku w tych (a co za tym automatycznie idzie na pytanie o obecność w przyszłych) polskich wyborach prezydenckich kandydata liberalnego spojrzeć w sposób bardziej ogólny i długofalowy.
Jaki powinien być liberalny kandydat na prezydenta Polski? Odpowiedź na to pytanie musi w mojej ocenie poprzedzić zupełnie inna dyskusja. Dotyczyć powinna ona celu, jaki taki hipotetyczny kandydat w wyborach prezydenckich miałby sobie postawić. Czy jego zupełnie serio założonym celem byłoby te wybory wygrać, albo przynajmniej nawiązać walkę o zwycięstwo? Czy też raczej osiągnąć maksymalny możliwy wynik, tak aby określić wielkość autentycznie liberalnego elektoratu i na tej podstawie zbudować liberalną partię? Jak pokazało doświadczenie mijającej kampanii jedno i drugie równocześnie możliwe chyba nie jest. W Polsce, tak jak w większości krajów Europy, liczba obywateli o poglądach liberalnych równocześnie na problemy ekonomicznie, jak i społeczno-obyczajowe, jest na tyle niewielka, że nie pozwala myśleć o sukcesie w takich wyborach jak wybory prezydenckie. Rzadko kiedy zdarza się, aby partia liberalna miała potencjał na tyle duży, aby walczyć o pozycję partii najsilniejszej na scenie politycznej, albo przynajmniej drugiej. Taki jest zaś warunek wejścia w polskich wyborach prezydenckich do II tury. Potencjał ugrupowania liberalnego to kilka, kilkanaście procent.
Strategia kampanii
Takie są na wstępie obiektywne warunki w tej dyscyplinie. Z tego względu na samym początku pojawia się fundamentalne pytanie o strategię. Są dwie drogi. Pierwsza to droga wyrazistej, jaskrawo liberalnej oferty programowej. Odwaga przedstawiania liberalnych poglądów, także tam, gdzie znajdują one poparcie tylko mniejszości wyborców, tak aby właśnie tą mniejszość przyciągnąć do siebie, zainspirować i zorganizować w świadomy swojej odrębności elektorat. To jest gra o 6, 8, 10, może 12% poparcia i przegraną w I turze. Nie może inny los spotkać oferty programowo-ideowej w batalii ofert personalno-osobowościowych. Jednak skuteczne zdefiniowanie tematów polaryzujących i angażujących do aktywności część obywateli jest kluczem do powołania trwalszego zjawiska politycznego, które przetrwa horyzont jednej kampanii wyborczej i uczyni z kilku sztandarowych tematów czy problemów politycznych wieloletnie kampanie, czy wręcz krucjaty na rzecz tych liberalnych postulatów, na długo wiążąc część wyborców z takim bytem politycznym i gwarantując mu stały elektorat.
Druga droga jest nastawiona na maksymalizację wyniku. Tutaj liberalny kandydat powinien, jak i pozostali, podkreślać personalny aspekt swojej oferty politycznej. Jeśli kandydatura byłaby skierowana do jak największej liczby wyborców, niezależnie od ich własnych poglądów ideowych, to kandydat tematów najtrudniejszych, takich jak reforma emerytalna czy prawa homoseksualistów, powinien unikać. Powinien zresztą w każdym przypadku unikać wystąpień ostrych i antagonizujących, zamiast wizerunku kandydata jaskrawo ideowego i polaryzującego elektorat, powinien być nastawiony na umiarkowanie, harmonię i kompromisy. Kosztem szans na realizację programu liberalnego. Problem z tą strategią jest taki, że po pomyślnym zakończeniu kampanii, jakim byłby wynik rzędu 20% i więcej, a szczególnie wejście do II tury, kandydat nie pozostawiłby raczej zwartego i świadomego swojej spoistości oraz odrębności elektoratu, który jego partia liberalna mogłaby wykorzystać w tych naprawdę ważnych wyborach w Polsce, jakimi są wybory parlamentarne. Ludzi tych spajałaby niemal tylko osoba kandydata. Rzadko kiedy zaś „ludzie kompromisu” są dobrymi liderami partii walczących w wyborach do Sejmu. Duża część takiego elektoratu rozeszłaby się po uświadomieniu sobie różnic pomiędzy poglądami własnymi a kandydata i jego partii, które w czasie kampanii prezydenckiej zasłaniał wizerunek osobowy kandydata. Część odeszłaby widząc, że kandydat w partii odgrywa rolę drugorzędną i jest zdominowany przez ludzi o innych wizerunkach, albo nie zaakceptowałaby ewentualnej metamorfozy kandydata ze spolegliwego uczestnika wyścigu prezydenckiego na ideowego i walecznego lidera liberalnej partii politycznej. Próba przekucia większego sukcesu strategii numer 2 w stały elektorat partii liberalnej mogłaby uzyskać słabszy efekt niż w przypadku pozornie mniejszego na początku sukcesu strategii numer 1.
Dla doboru merytorycznego przekazu kampanii kandydata wybór pomiędzy tymi opcjami ma kolosalne znaczenie. Strategia numer 1 naturalnie skłania od mocnej i otwartej prezentacji poglądów. Zatem z punktu widzenia budowy środowiska o wyraźnym profilu ideologicznym jest lepsza. Nie ukrywam, że właśnie z tego powodu osobiście zdecydowanie skłaniałbym się w jej kierunku.
Efekt kampanii
Pytanie oczywiście brzmi: czy partia liberalna w Polsce, jeśli jednak powstanie w ciągu rozpoczynającej się dekady, ma mieć charakter partii mocno pryncypialnej i programowo jaskrawej, przywiązanej do swojej ideologii czy też ma to być raczej ugrupowanie technokratów, pragmatyków i centrowych koncyliatorów. To oczywiście kwestia otwarta. Na pewno wielu zwolenników myśli liberalnej w Polsce nie widzi się w roli liderów ideologicznej krucjaty i preferowałaby taką właśnie partię, jako opcję bezpieczniejszą, stroniącą od politycznych kontrowersji. W mojej ocenie jednak, takiej opcji liberałowie w Polsce w najbliższym czasie mieć nie będą. Główną przeszkodą w utworzeniu samodzielnej partii liberalnej w naszym kraju jest aktualnie (i o ile nie dojdzie do jej podziału, długo jeszcze pozostanie) istnienie bardzo silnej Platformy Obywatelskiej. Jest to zaś partia będąca ideowym konglomeratem niektórych wątków konserwatywnych, chadeckich i liberalnych, przede wszystkim jednak jest to partia mało ideowa, a więc technokratyczna, pragmatyczna i nastawiona na rezultat wyborczy raczej niż realizację programowo określonych celów politycznych. W świecie, w którym idee tracą w polityce na znaczeniu (co samo w sobie jest zjawiskiem bardzo pozytywnym, nawet jeśli utrudnia powołanie w Polsce XXI wieku partii stricte liberalnej) i to w dodatku za sprawą tego, że siły polityczne prą ku centrum i w coraz większym zakresie wchodzą w iście liberalny konsensus, zadaniem niewykonalnym wydaje mi się umieszczenie w systemie partyjnym, obok partii pragmatyczno-technokratycznej liberalnej w niektórych obszarach i całkiem dobrze odpowiadającej (otwarcie należy to sobie powiedzieć) oczekiwaniom wyborców liberalnych, drugiej partii pragmatyczno-technokratycznej, liberalnej we wszystkich obszarach. Poza absolutnymi znawcami, zaangażowanymi w sprawę ludźmi, takimi jak autorzy „Liberté!”, nikt nie będzie w stanie zaobserwować różnicy. Dlatego, poza wariantem trzęsienia ziemi i rozpadu PO, którego elementem byłaby secesja konserwatystów do PiS lub „na swoje”, w perspektywie najbliższych 10 lat zaistnieć może w Polsce tylko partia liberalna w sposób jaskrawy, pryncypialna i stanowcza. Kierując program do rosnącej grupy młodych mieszczan, poirytowanych wpływami Kościoła katolickiego w procesie politycznego decydowania w Polsce i żenującą niekiedy służalczością prawicy wobec hierarchów, można równocześnie przedstawić im ofertę zupełnie inną niż socjalistyczna lewica, która tych samych młodych i odnoszących pierwsze sukcesy w życiu zawodowym mieszczan chce rabować, aby finansować wręcz skandaliczne przywileje socjalne i emerytalne swojej związkowej i postkomunistycznej klienteli. Przez takie postawienie sprawy oferta programowa tej partii byłaby naocznie inna zarówno od oferty PO, jak i SLD. Wystąpienie kandydata na prezydenta z takim programem miałoby sens, ponieważ właśnie kampania prezydencka to moment najszerszego otwarcia się systemu partyjnego, na co dzień ściśle zamkniętego dla nowych inicjatyw.
Taki kandydat nigdy jeszcze nie wystartował. Wszyscy w jakiś sposób bliscy poglądom liberalnym kandydaci stawiali na strategię numer 2. Podczas gdy w wyborach 1990, 1995 i 2000 miało to sens, ponieważ Tadeusz Mazowiecki, Jacek Kuroń i Andrzej Olechowski mieli w nich pewne szanse na udział w zasadniczej rozgrywce o prezydenturę, a przede wszystkim na scenie politycznej funkcjonowały wtedy samodzielne ugrupowania o wyraźnie liberalnym profilu ideowym (choć to oczywiście kwestia dyskusyjna), tak w latach 2005 i 2010, przy redukcji siły partii centrowych do bardzo mizernych wyników, sens miała wyłącznie kandydatura jaskrawo liberalna. Nie była nią jednak nawet kandydatura Henryki Bochniarz, osoby która spośród wszystkich kandydatów na prezydenta III RP dotąd miała chyba poglądy najbardziej konsekwentnie liberalne. Strategię numer 2 obrała także tegoroczna kampania Olechowskiego.
Treść kampanii
Trudno jednoosobowo sugerować, które z tematów debaty publicznej w dzisiejszej rzeczywistości najlepiej przysłużyłyby się zadaniu budowy partii liberalnej w oparciu o kampanię prezydencką. Poza dyskusją wydaje się, że nie powinny to być tematy zbyt ogólne, a raczej kilka konkretów, mających pełnić rolę znaków szczególnych, buzz-words nowej inicjatywy politycznej, dalekich zaś od roszczenia kompleksowości w potraktowaniu problemów kraju. Pewne jest, że dla pożądanego pozycjonowania oferty na scenie politycznej konieczne byłoby podkreślenie zarówno tematów ekonomicznych, jak i społeczno-obyczajowych, przynajmniej po jednym.
W zakresie pierwszym warto pójść śladami radykalnie neoliberalnego rozumowania Petera Sloterdijka, który uważa, że podstawowym konfliktem społecznym przyszłości będzie konflikt pomiędzy sponsorami transferów socjalnych a ich beneficjentami. W warunkach polskich najbardziej ewidentnym przejawem takiego konfliktu są problemy emerytalne, z którymi związane są także kwestie uprzywilejowanego potraktowania niektórych kosztem innych. Nakłada się na to wyjątkowo wyraziście także różnica interesów pomiędzy pokoleniami. Kolejne socjologiczne wzmocnienie i argument za podjęciem tego problemu z całym zdecydowaniem przez partię celującą w elektorat młodych mieszczan. Drugim tematem o identycznym fundamencie debaty ideowej jest oczywiście KRUS, który także dotyczy uprzywilejowania części społeczeństwa kosztem reszty i także służy polaryzacji elektoratu w sposób korzystny dla partii za target uznającej mieszczan. Oba problemy naglą. Szczególnie problematyka emerytalna. Dzisiejsi młodzi mieszczanie staną się bowiem już niebawem ubogimi emerytami. Wtenczas nie będzie już dla nich miało znaczenia, że to przywileje emerytalne poprzedniej generacji były jednym z powodów ich niskich świadczeń na starość. Znaczenie będzie miało tylko to, aby sami mogli uzyskać świadczenia jak najwyższe, zatem ich percepcja zmieni się na roszczeniową.
W zakresie społeczno-obyczajowym pozostaje bardzo duża liczba niespełnionych postulatów do realizacji. Przed dwoma, trzema laty idealnym wyborem byłaby kwestia in vitro, lecz dziś jest już zagospodarowana przez potentatów sceny partyjnej. Tematem ważnym, z dużym potencjałem jest kwestia neutralności religijnej państwa, a w szczególności prawo obywateli do utrzymania w sekrecie swoich zapatrywań na kwestię wiary. Wiadomo, że obecność na szkolnych świadectwach religii/etyki i brak realnego dostępu w wielu miejscach Polski do lekcji etyki prawo to naruszają. Zatem doprowadzenie do powszechności przedmiotu etyki w szkołach mogłoby być tego rodzaju postulatem. Znów, właśnie pośród młodych mieszczan, których dzieci zaczynają lub wkrótce zaczną uczęszczać do szkół, będzie największe zainteresowanie lekcjami etyki i ich realną dostępnością. A z tym jest problem nawet w największych miastach w kraju. Zresztą ten problem to tylko wstęp do szerszej debaty na temat zwalczania zjawiska nietolerancji wobec ateistów w środowisku szkolnym w Polsce. Nie bez znaczenia, szczególnie w pierwszym okresie kiełkowania inicjatywy partii liberalnej, byłoby także to, że wprowadzeniu powszechnego nauczania etyki jako alternatywy dla religii konfesyjnej nie sprzeciwia się nawet Kościół. To ważne, ponieważ wielu młodych mieszczan to ludzie wierzący na sposób „tischnerowski”, więc nie ma żadnego powodu, aby szukać, w stylu antykościelnej lewicy, frontalnej konfrontacji z hierarchią Kościoła.
Oczywiście w idealnej sytuacji dobór tematów powinien być wynikiem debaty w grupach ekspertów, a następnie ich konfrontacji z wynikami profesjonalnych badań socjologicznych.
Lider kampanii
Kim więc powinien być ów kandydat liberałów na prezydenta? Nazwiska żadne nie padną, w zasadzie nie widać dzisiaj na nieboskłonie polskiej polityki nikogo takiego… Powinien mieć odwagę głoszenia poglądów niepopularnych w znaczących i licznych środowiskach, pamiętając że jego gra toczy się o kluczową mniejszość wyborców, którzy do nich nie należą. Im większy będzie strach przed nim w szeregach etatowych funkcjonariuszy związków zawodowych, tym lepiej wywiązuje się ze swoich obowiązków. Gdy pośród pracowników różnorakich agend państwowego przymusu wobec obywatela zapanuje przekonanie, że „osłabia poziom bezpieczeństwa państwa”, to też nieźle. Jeśli w jego honorowym komitecie poparcia będą się chcieli znaleźć duchowni, to znaczy, że w niektórych sprawach nie jest dość wyrazisty lub stanowczy. Powinien mieć poglądy Leszka Balcerowicza i Wojciecha Sadurskiego, Jana Hartmana i Marka Belki. Powinien łączyć kompetencje Bronisława Geremka ze stylem polemicznym Jana Winieckiego, a może nawet Janusza Korwin-Mikkego. Odpowiedzialny za państwo gdy znajdzie się w strukturach ustrojowych władz, ale z ciągiem populistycznym gdy walczy o głosy. Szczerze powiedziawszy, nie byłoby także źle gdyby był przy tym wszystkim 40-letnią kobietą.
Guido Westerwelle, Nick Clegg i Mark Rutte to przykłady liberalnych polityków europejskich, którzy w ostatnim roku odnieśli znaczące sukcesy. W skład nowego rządu na Słowacji weszła nowo powstała partia liberalna. Można, ale łatwo nie jest, o czym zresztą wicekanclerz Westerwelle się właśnie przekonuje. Pytanie brzmi, czy w Polsce znajdzie się grupa ludzi gotowych na udział w takim przedsięwzięciu, czy znajdą się liderzy, czy obrana strategia będzie skuteczna? Latem 2010 roku niestety nie sposób udzielić na te pytania optymistycznej odpowiedzi. Czyli Polska liberalnym bezrybiem?