Europa podobno już się zjednoczyła. Wraz z ostatecznym zaaprobowaniem Traktatu Lizbońskiego, Unia Europejska obnosiła się z nowym, ujednoliconym rządem. Elita polityczna Europy wierzyła, że odpowiedziała na szydercze pytanie Sekretarza Stanu Henry’ego Kissingera: jaki jest numer telefonu do Europy?
Lecz polityka kontynentalna pozostaje chaotyczna, a europejskie narody wciąż chwieją się ekonomicznie. Przyszłość Unii Europejskiej jest zagrożona. Pytanie teraz nie brzmi: czy Unia Europejska może się mierzyć ze Stanami, lecz: czy przetrwa?
Nawet gdy Europa zaczęła dominować na całym globie, sam kontynent pozostał podzielony na wrogie sobie kraje i ludy. Po drugiej wojnie światowej integracja europejska zdawała się być najlepszym sposobem rozwiązania „niemieckiego problemu”. Na początku była Europejska Wspólnota Węgla i Stali założona w 1951 roku, która z czasem przemieniła się w Unię Europejską. Lecz wciąż „Projekt Zjednoczenia Europy” nie jest ukończony.
Całościowy PKB Europy oraz populacja przewyższają wskaźniki amerykańskie. Jednak pomimo swego gospodarczego ogromu, stary kontynent od dawna cechuje geopolityczna miałkość. Charles Grant, założyciel think tanku Centre for European Reform, narzekał: „ze wszystkich problemów bezpieczeństwa na świecie, UE jest praktycznie najmniej ważna”.
Odpowiedź jest prosta: dajmy staremu kontynentowi efektywny rząd. Stąd też Traktat Lizboński.
Traktat zakłada istnienie prezydenta i ministra spraw zagranicznych, ograniczony wpływ rządów narodowych państw członkowskich oraz rozszerzoną władzę Parlamentu Europejskiego. Eurokratycznej elicie, do której przynależność przekracza ideologiczne różnice, zabrało kilka lat by pokonać powszechny sprzeciw wobec nowego planu, lecz pod koniec zeszłego roku nowa super Unia Europejska ujrzała światło dzienne. Jako przewodniczącego Rady Europejskiej wybrano Hermana van Rompuy’a, a Baronessa Catherine Ashton została obrana Wysokim Przedstawicielem ds. Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa.
Jednakże, Traktat Lizboński przyniósł więcej biurokratycznego zamieszania niż przejrzystości na kontynencie. Van Rompuy jest przewodniczącym Rady Europejskiej, lecz traktat nie zniósł rotacyjnej sześciomiesięcznej prezydencji sprawowanej przez kolejne państwa wspólnoty, aktualnie Belgię. Jest też przewodniczący Komisji Europejskiej, Jose Manuel Barroso. Za to kompetencje pani Ashton okazują się ograniczone przez wymagania poszczególnych rządów oraz na nowo umocniony Parlament Europejski.
Wszystkie wyżej wymienione organy władzy UE spierają się o to, który reprezentuje Europę na forum międzynarodowym, czy podpisuje listy do ONZ. Rządy krajów europejskich, Komisja Europejska i Parlament Europejski toczą walki o prowadzenie większego niż konkurenci nadzoru nad finansami krajów członkowskich. Van Rompuy i Barroso nie mogli dojść do porozumienia który z nich powinien reprezentować Europę na spotkaniu G-20. Jak donosi Jennifer Rankin z dziennika European Voice: „Każda z instytucji UE przykłada inną wagę do traktatu.”
I to tyle jeśli chodzi o przekształcenie Europy w Weltmacht (światową potęgę). Pomimo Traktatu Lizbońskiego Unia nie jest Stanami Zjednoczonymi Europy.
George Will tak skomentował zaistniałą sytuację: „Unia Europejska ma flagę której nikt nie salutuje, hymn którego nikt nie śpiewa, prezydenta, którego nikt nie zna, parlament (w Strasburgu) w którego władzę nikt poza jego członkami nie wierzy (władza ta musi być odjęta od narodowych organów ustawodawczych), stolicę (Bruksela) posklejanej biurokracji, której nikt nie podziwia ani kontroluje, walutę która zakłada to co nie istnieje, nie powinno ani nie będzie istnieć (Centralny Rząd Europejski), oraz zasady finansowych zachowań, za których ignorowanie nikt nie został ukarany.”
Gospodarcze bóle porodowe Europy stanowią kolejne wyzwanie. Szesnastu spośród 27-u członków UE należy do strefy euro, która może się popisać wspólną walutą. Jednak brak wspólnej finansowej polityki oznacza, że finansowo rozważna siła napędowa kontynentu, Niemcy, jest wykorzystywana przez bezwstydnych rozrzutników takich jak Grecja czy Włochy. Każdy wiedział, że słabsze siostry strefy Euro kłamały o swoich finansach, ukrywając deficyty i długi. Aż do teraz nikogo to nie obchodziło.
Fiskalni czarownicy greckiego rządu nie mogli już dłużej ukrywać prawdy i zaniedbania wyszły na jaw. Oczywistą odpowiedzią było pozwolenie Grekom, żeby sami poradzili sobie ze swoimi wierzycielami. Lecz, ci wierzyciele to też niemieckie i francuskie banki, które dziwnym trafem nigdy nie pomyślały, że rząd należący do strefy euro nie będzie kiedyś mógł spłacić swoich rachunków.
Kolejnym wyjściem było wykluczenie Aten ze strefy euro. Jednak euro ma równie polityczne, oprócz gospodarczego, znaczenie. Niemiecki kanclerz Angela Merkel ostrzegała: „Jeśli euro przegra, to nie będzie to tylko przegrana waluty, lecz przegrana całej Europy i idei integracji europejskiej.”
Zatem, zamiast pociągnąć nierozważnych rozrzutników do odpowiedzialności i uszanować zasadę braku ratunku traktatów europejskich, cała organizacja ruszyła na pomoc Grecji. A to wszystko okazało się dopiero początkiem, a nie końcem kryzysu.
Co gorsza, inne narody europejskie są na skraju upadku z powodu długów. Ekonomista Uniwersytetu Chicago, John H. Cochrane bez ogródek przewiduje iż: „wykluczając finansowy lub wzrostowy cud, zobaczymy albo suwerenne zaniedbania (większe i bardziej chaotyczne z powodu opóźnień), albo Europejski Bank Centralny będzie musiał drukować euro, by wykupić bezwartościowy dług, co doprowadzi do powszechnej inflacji.” Hiszpania, Portugalia i Irlandia zdają się być najbardziej zagrożone.
Willem Buiter, główny ekonomista z Citigroup, rekomenduje dwubilionowy Europejski Fundusz Monetarny Euro. Lecz kto ma za to zapłacić i za przyszłe wyskoki tej „de facto unii długów”, nazwanej tak przez think tank Open Europe? Zobowiązania Europy już są duże, a wiele państw członkowskich UE zmaga się z mnóstwem bankowych i innych strat wyrastających z finansowego krachu i recesji. Nie jest pewne czy wiodące państwa europejskie dadzą radę wystarczająco dużo opodatkować i pożyczyć by pomóc swoim sąsiadom, nawet jeśli czułyby się do tego mocno zobowiązane.
To zobowiązanie szybko traci ważność. Wielka Brytania nie jest częścią strefy euro i nie chce być obarczona częścią finansowej odpowiedzialności za rachunek Grecji. Nowo wybrana premier Słowacji, Iveta Radicova, straszy wycofaniem się z układu. „Czemu biedna Słowacja ma płacić za bogatszą Grecję?” – pyta.
Co ważniejsze, nie można już liczyć na Berlin. Od czasów drugiej wojny światowej Niemcy subsydiowali swych słabszych gospodarczo sąsiadów by złagodzić swe wojenne winy. Jednak ilość Niemców gotowych szukać finansowej pokuty za polityczne zbrodnie swoich ojców znacząco maleje. Niezadowolenie z powodu porzucenia stabilnej marki na korzyść chwiejnego euro wzrosło. Niemcy są w recesji, zmuszają nawet swój rząd by zmniejszył socjalne benefity dla swoich własnych obywateli.
Rzecz oczywista, każdy wolałby nie dopuścić do kolejnego gospodarczego krachu. Zaczyna się więc rodzić dyskusja na temat wspólnej polityki fiskalnej.
Chociaż Traktat Lizboński miał przynieść skonsolidowany rząd, w praktyce osiągnął niewiele. Lecz polityczne gwiazdy zdają się być uporządkowane wzdłuż prawdziwego, federalnego reżimu. Rząd Torysów w wielkiej Brytanii, na przykład, będzie blokować każdy nowy traktat który miałby zacieśnić polityczną unię kontynentu.
Jako drugie najlepsze rozwiązanie, przywódcy UE chcą narzucić ekonomiczną dyscyplinę na kraje członkowskie. Przewodniczący Komisji Europejskiej Barroso chce „by UE mogła się pochwalić silnym gospodarczym zarządzaniem, by Europa i nasi partnerzy zrozumieli, że nie będziemy tylko unią monetarną, ale też gospodarczą.” Prezes EBC Jean-Claude Trichet lobbuje za „ekwiwalentem finansowej federacji.”
Van Rompuy i inni europejscy przywódcy zaproponowali nakazanie Unii dokonania przeglądu budżetów członków przed ich prezentacją narodowym rządom, co doprowadziło do czerwcowego spotkania Rady Europejskiej. Dałoby to więcej czasu „na dostosowanie planów zanim ostateczny projekt jest zaprezentowany” rodzimej legislaturze, jak powiedział Van Rompuy. Owa propozycja, ten niezwykły atak na narodową suwerenność, miałaby dotyczyć również krajów spoza Eurolandu.
Większość członków UE zdaje się popierać te działania, pomimo zaciekłego oporu ze strony brytyjskiego rządu. Premier David Cameron stwierdził: „Koordynacja i konsultacja – tak. Dopraszanie się o pozwolenie – nie, nigdy.” Urzędnicy unijni twierdzą, iż Traktat Lizboński wyeliminował wszelkie znaczenie veta Londynu, a inicjatywa może przejść „kwalifikowaną” większością głosów. Premier Cameron okrzyknął zwycięstwo, gdy Rada Europejska odłożyła ostateczną decyzję do października, lecz to tylko daje eurokratom mnóstwo czasu na przegrupowanie sił.
Europejscy oficjele zasugerowali również dodanie kar – grzywien, zawieszeń dotacji unijnych, utratę prawa do głosu, albo nawet wydalenie ze strefy euro czy samej UE – dla krajów które nierozważnie wpadną w deficyt. Jednakże, takie rozwiązanie wymaga kolejnej zmiany w traktacie. Mimo, iż kanclerz Merkel uparcie popiera te strategię, dla innych europejskich przywódców jest to przygoda, której niewielu chciałoby doświadczyć w dzisiejszych trudnych warunkach politycznych.
Hiszpania już zadeklarowała sprzeciw. Szukanie aprobaty dla kolejnego traktatu dawałoby szansę rządom, takim jak brytyjski, do rozejrzenia się za innymi zmianami. Mats Persson z Open Europe zauważył, że „jest to okazja dla Davida Camerona by spróbować przywrócenia odrobiny władzy Wielkiej Brytanii lub by zażądać zwiększenia rabatu brytyjskiego.” Inne kraje mogą mieć podobne pomysły.
Eurokraci wciąż śnią. Barosso, szef Komisji, powiedział: „Znowu widzimy, że kryzys potrafi przyśpieszać podejmowanie decyzji, gdy krystalizuje wolę polityczną. Rozwiązania, które wydawały się poza naszym zasięgiem zaledwie kilka lat temu, teraz są możliwe.” Jednak Wspólnota Europejska pozostanie opóźniona z przynajmniej trzech powodów.
Po pierwsze, Europa to nie państwo. Europejczycy stali się sobie bliżsi, lecz UE nie była w stanie wyeliminować narodowych uczuć czy wymazać wieków narodowej historii, tradycji i kultury. Nawet dzisiaj polityczne, ekonomiczne, kulturowe i historyczne różnice pomiędzy europejskimi nacjami są o wiele większe niż te pomiędzy amerykańskimi stanami.
Po drugie, nawet niektórzy eurofile uznają, że UE cierpi na „deficyt demokracji.” Praktycznie nikt, poza Belgią, lecz nawet ich lojalność jest podejrzana, nie spogląda do Brukseli po przywództwo. Prawdziwa polityka jest wciąż narodowa. W zeszłym roku czeski prezydent Vaclav Klaus powiedział niedomyślnemu Parlamentowi Europejskiemu: „nie ma czegoś takiego jak lud europejski – ani europejskiego narodu,” co tylko zwiększa problem „deficytu demokracji, braku demokratycznej poczytalności, podejmowania decyzji poprzez tych niewybranych.”
Po trzecie, Europejczycy i ich rządy są niechętni do zrobienia czegokolwiek praktycznego by poprzeć wspólną europejską politykę zagraniczną. Unia stworzyła nowa europejską służbę dyplomatyczną (Europejską Służba Działań Zewnętrznych), lecz świat jest już zalany europejskimi dyplomatami. Członkowie unii wciąż zmniejszają swe zasoby militarne – trend zaostrzony przez niedawne problemy gospodarcze kontynentu. Niewątpliwie, takie pacyfistyczne zachowania mają sens gdy weźmie się pod uwagę relatywnie życzliwe otoczenie Europy. Lecz oznacza to również, że nikt nie będzie miał powodu, by przejmować się UE.
Żałujmy eurokratów, którzy uwierzyli, że nadszedł ich czas. Jak napisał Gideon Rachman z Financial Times: „wraz z wejściem w życie Traktatu Lizbońskiego w zeszłym roku, niektórzy europejscy przywódcy zaczęli śnić o nowym porządku świata – takim, w którym Unia Europejska byłaby nareszcie uznawana za globalną wszechwładzę, i mogłaby być postawiona w szeregu ze Stanami i Chinami.”
Jednak teraz unijne roszczenia do międzynarodowej władzy są powszechnie przyjmowane z kpiną, a nawet pogardą. Niewielu Europejczyków wierzy, że rozszerzona UE jest niezbędna do utrzymania pokoju lub do zapewnienia dobrobytu. Teraz, bardziej nawet niż wcześniej, priorytetem wspólnoty jest ocalenie wadliwego status quo, a nie przygotowanie gospodarczych czy politycznych zmian. Richard Haas z Rady Stosunków Międzynarodowych deklaruje bez ogródek: „Czas Europy jako największej siły na świecie w XXI. wieku już się skończył.” Więc jaki jest numer do Europy?
Tłumaczenie: A. Kumycz