Niestrudzony poszukiwacz antyliberalnych dziwolągów, red. Woś z Dziennika-Gazety Prawnej, otrzepał z kurzu zapomnienia niegdysiejszego współpracownika prezydenta Reagana, który w niedawnym wywiadzie pluje jadem na liberalizm (oczywiście „neo”, jakże by inaczej), na wolny handel i swobodę inwestycji. Trudno, nie on pierwszy i nie on ostatni.
Użyłem terminu: otrzepał z kurzu zapomnienia, bo kto dziś pamięta Paula Craiga Robertsa? A użyłem celowo, bo szukając tych, którym nie podoba się liberalizm, kapitalizm, globalizacja, a lokalnie transformacja, prywatyzacja i wolnorynkowe przemiany ustrojowe Rafał Woś wynalazł nie tak dawno innego matuzalema, który po (bardzo!) długim namyśle postanowił „przyłożyć” polskiej transformacji. Oczywiście wbrew literaturze fachowej i bez poważniejszych statystyk, tylko na zasadzie swojego widzimisię. No i oczywiście z mnóstwem pomówień, np. Balcerowicza, że Amerykanie (dobrze jeszcze, że nie CIA tylko USA!) urządzili mu pranie mózgu, w rezultacie czego został „zwerbowany” dla kapitalizmu.
Ale wracajmy do amerykańskiego dziwoląga, którego dzisiejsze poglądy nawet trudno sklasyfikować w ramach jakiegokolwiek intelektualnie spójnego wzorca. Deregulacja reaganowska tak, ale tylko w ramach jednej gospodarki, broń boże liberalizacja w skali międzynarodowej i osiąganie korzyści ze specjalizacji w skali międzynarodowej. Bo z wolnego handlu i swobody inwestowania wynikają tylko same nieszczęścia!
Prof. Roberts najwyraźniej nie zrozumiał, iż nikomu przewaga w jakimś obszarze produkcji nie jest dana raz na zawsze i że przewagi konkurencyjne przepływają do tych, którzy produkują taniej lub lepiej. Więc jeśli Amerykanie tracili te przewagi wobec producentów z innych krajów, to dla niego jest katastrofa. Oczywiście tak samo katastrofalny dla Robertsa jest outsourcing i offshoring, dwie formy współpracy/specjalizacji międzynarodowej (z których nota bene korzysta także polska gospodarka!).
Można by powiedzieć o poglądach Robertsa, że to mało inspirujący intelektualnie protekcjonizm, ale protekcjonizm zawsze był raczej odruchem obronnym przed konkurencją zagraniczną niż poważnym kierunkiem myśli ekonomicznej. Dlatego przejdę do porządku dziennego nad poziomem argumentacji (mimo iż od kogoś, kto w latach 80. XXw. przebywał w ekipie naprawdę ciekawych ludzi oczekiwałoby się bardziej intelektualnej refleksji…).
Ponieważ protekcjoniście Robertsowi nie podoba się wolny rynek w skali globalnej, nie podoba mu się zapewne i to, co udało się osiągnąć i nam, chociaż na ten temat nie ma wypowiedzi. Są natomiast na temat innych krajów, którym udało się wejść wyżej w specjalizacji międzynarodowej. Te bowiem musiały – cytuję – „ugiąć kark przed zwycięzcą” i otworzyć się na zachodni kapitał. Tak jakby przedtem nie starały się specjalizować w produkcji coraz bardziej zaawansowanych dóbr i odrzucały możliwość wykorzystania tego kapitału!
I tu dochodzimy do najbardziej kuriozalnej części wypowiedzi profesora wyciągniętego najwyraźniej z głębokiej intelektualnej emerytury i wyrzucającego z siebie najprzedziwniejsze poglądy. Otóż Roberts stwierdza, że kłopoty zaczęły się w momencie upadku Związku Sowieckiego i że była to „kompletna katastrofa dla gospodarki amerykańskiej”. Dotychczasowe reguły gry „wywróciły się do góry nogami”. Wedle Robertsa to właśnie wtedy zaczęła się globalizacja i amerykańskie korporacje uznały, iż stwarza to dla nich ogromne możliwości zysków dzięki m.in. outsourcingowi i offshoringowi. Mamy więc też Robertsa antyglobalistę w pełnej krasie. Aż dziwię się, że gdzieś nie znalazły się w internecie zdjęcia starszawego profesora umazanego błotem i podskakującego w takt jakiegoś protest-songu podczas któregoś z typowych antyglobalistycznych konwentykli…
Bardziej poważnie, widzę dwa rzeczywiste problemy, jeden merytoryczny w skali globalnej, drugi zaś personalno-ideologiczny. Zacznę od tego pierwszego. Otóż stwierdzenia prof. Robertsa są nieprawdziwe historycznie. Globalizacja zaczęła się na dobre w skali Zachodu już w drugiej połowie lat 50. XX w., kiedy krajom Europy Zachodniej udało się przywrócić wolny handel z czasów sprzed I wojny światowej (tyle, że bez produktów rolnych, gdzie protekcjonizm trwał w najlepsze – czy raczej najgorsze). Potem doszlusowywały do Zachodu kolejne kraje i grupy krajów, jak np. w połowie lat 60. azjatyckie „smoki” (Hong Kong, Tajwan, Korea Płd., Singapur), a w ślad za nimi – zachęcone ich sukcesami w eksporcie – także inne kraje.
Do tego korowodu chętnych dołączyły po 1989 r. en masse kraje postkomunistyczne, zwłaszcza te, w których udała się transformacja i dzięki temu odnosiły sukcesji w specjalizacji międzynarodowej. Z wypowiedzi prof. Robertsa widać najwyraźniej, że – pośrednio – to też jest część owej katastrofy spowodowanej upadkiem Związku Sowieckiego.
Najwyraźniej rozmówcy red. Wosia brak wiedzy o kosztach i korzyściach specjalizacji międzynarodowej i wszystko, co się z nią wiąże potępia w czambuł. Może warto podpowiedzieć mu, że paleta dóbr, w których produkcji specjalizują się poszczególne kraje stale się zmienia. W starych podręcznikach historii gospodarczej znalazłby zapewne dane statystyczne, z których wynikało, iż w pierwszej połowie XIX w. Anglia była pierwszym światowym eksporterem tkanin i odzieży, a dzisiaj do tej pozycji bliżej jest Bangladeszowi. Panta rei – wszystko płynie i amerykańska gospodarka także się zmienia. A jeśli ma ona problemy (a ma niewątpliwie), to dlatego m.in., że stała się gospodarką z silnymi lobbies, które spowalniają jej dynamizm. Zwłaszcza ostatnio, bo od wczesnych lat 80. XXw. do połowy ubiegłej dekady PKB Stanów Zjednoczonych rósł szybciej – o prawie 1% rocznie – niż duże gospodarki zachodnioeuropejskie, czy Japonii.
Przejdę teraz do problemu, który nazwałem personalno-ideologicznym. Ja to określiłem wcześniej, trudno znaleźć teoretycznie sensowne miejsce dla poglądów prof. Robertsa. Jedno natomiast jest pewne. W Rosji postsowieckiej znaleźć można wielu nostalgików uważających upadek sowieckiego komunizmu za katastrofę. Gorącym wyznawcą tego poglądu jest obecny prezydent tego kraju. Ale fanów Związku Sowieckiego jest w Stanach raczej niewielu. I jak do tej pory ani jednego ze środowisk liberalno-wolnorynkowych (ja jeszcze np. takiego tam w czasie licznych wojaży nie spotkałem). Pojawienie się w gronie ideologicznych kumpli obecnego prezydenta Rosji Paula Craiga Robertsa jest niewątpliwie ewenementem.
Przy okazji interesuje mnie jeszcze jedna kwestia, związana raczej z pytającym dziennikarzem niż odpowiadającym antywolnorynkowym konwertytą. Poglądy tego rodzaju stanowią podglebie dla protekcjonizmu w skali, która niewątpliwie dotknęłaby silnie także i nas. Protekcjonistyczne odruchy w Europie są na razie podskórne, ale niezbyt im daleko do powierzchni. Być może powinno to stać się dla red. Wosia źródłem refleksji także w odniesieniu do promowanych przez niego poglądów jego rozmówcy. Ale to by oznaczało, iż antywolnorynkowość jego własnych poglądów waży on na jakiejś sensownej szali. Bardziej prawdopodobne jedna jest co innego. Jak wielu uczestników antykapitalistycznej krucjaty widzi tylko to, co może wspomóc jej wyznawców. Szerszy interes gospodarczy kraju, w którym prezentuje swoje poglądy (zmuszający do refleksji nad tym, co słyszy i czyta), nie znajduje się w jego polu widzenia…