9 września w Łodzi odbędzie się Kongres Obywatelskich Ruchów Demokratycznych. Nikt nie ma wątpliwości, że w obecnym klimacie politycznym Polski wszelka opozycja – tak partyjna jak chodnikowa – ma do wyboru jednoczyć się albo ginąć. Kwestią dyskusji pozostaje tylko, na jakich zasadach to jednoczenie się ma zachodzić i co właściwie oznaczać.
Ten tłum musi być kolorowy
Jasne jest dla wszystkich, że nie chodzi o jednoczenie w sensie ideowym i programowym – każda grupa opozycyjna zachowuje swoje priorytety, cele i zasady. Nikt nie jest zmuszany do przyjęcia wspólnego programu w każdym aspekcie życia, choćby z samych ekonomicznych pryncypiów nie jest to do pogodzenia. Wspólny program, uwzględniający postulaty wszystkich grup w każdej istotnej sferze politycznej, musiałby powstawać kosztem potwornej ilości czasu i pracy, a na to nikt nie może sobie pozwolić. Powstaje także pytanie, czemu w zasadzie miałby taki konstrukt służyć. Opozycja partyjna ma swój rytm, swój dyskurs i nie ma żadnego obowiązku przyjmować programów wypracowanych na ulicy. Jeśli jest mądra, obserwuje, skąd wieje wiatr i uwzględnia to w swojej strategii, ale nie polega to na tym, że jakiś namaszczony delegat (kto?) zanosi złotą księgę z wypoconym po wielu zjazdach programem i powierza jakiemuś bliżej nieokreślonemu liderowi opozycji parlamentarnej (komu?). Takiej wizji, dla zdrowia wszystkich, należy się pozbyć. Opozycja chodnikowa musi być różnorodna, ponieważ to właśnie stanowi o jej sile i umiejętności mobilizowania różnych grup społecznych, w różny sposób.
Kompromis, nie głosowanie – bo jakość, nie ilość
Równie nierealny pomysł to wyobrażenie o Kongresie jako o sejmie opozycyjnym, przegłosowującym kierunki działania i podejmującym uchwały. Brak bowiem ciągu dalszego – kogo takie uchwały miałyby obowiązywać? I właściwie – czemu? Wszyscy bronimy demokracji, jednak głosowanie nie jest optymalnym sposobem rozwiązania absolutnie każdego problemu. W kwestiach wyjątkowo delikatnych (a takie są panujące obecnie konflikty w łonie opozycji ulicznej) oraz o podłożu personalnym (jak wyżej) znacznie lepszą strategią okazuje się szukanie kompromisów. Nie chodzi tu przecież o przegłosowanie, że Ziutek miał rację w sporze z Helą, a Fela powinna przeprosić Józka. Liczenie szabel, nieuniknione przy wszelkich zebraniach z głosowaniem, będzie obciążone dodatkowo śledztwem, kto został zaproszony, do kogo zaproszenie nie dotarło, kto miał daleko, a kogo z jakichś powodów dany termin akurat wykluczył.
Liderzy są tylko w naszych głowach
Głosowania mają jeszcze jedną wadę: w nieunikniony sposób tworzą frakcje i liderów. A liderów już naprawdę dosyć. Jak pokazały ostatnie protesty pod Sejmem, formalna lideroza sobie, a życie sobie. Kongres powinien zacząć się z pozycji „wszyscy mamy takie samo prawo głosu”. Za ślepą uliczkę uważam zatem także pojmowanie Kongresu jako opozycyjnego uniwersytetu, gdzie adepci przyjadą spijać wiedzę z ust autorytetów. Jedyny rodzaj liderowania, jaki uznaję, a którego nijak nie da się sformalizować, to dawanie przykładu. Na Kongresie powinni znaleźć się ludzie aktywni, bez znaczenia, czy pełnią jakieś funkcję w jakichkolwiek ciałach czy nie. Autorzy udanych akcji, dobrzy mówcy, lotne pióra, celni analizatorzy, świetni organizatorzy, osoby porywające tłum i potrafiące dotrzeć do najbardziej opornych – takich osób warto posłuchać. Kongres powinien je wyłonić, spopularyzować ich działania, zachęcić do naśladowania. Zamiast okopywać się w swoich frakcjach, opozycja uliczna powinna wydestylować z siebie jako mądrości zbiorowej to, co w niej najlepsze i wznosząc się ponad swoje uprzedzenia, wykorzystać swoje najlepsze wzorce. Bez oglądania się na autorstwo i „kto zaczął”.
Opozycjo, zacznij zmianę od siebie
Jednak widzę Kongres raczej jako naradę sztabową niż konferencję naukową. Nie ma on na celu rozwiązania wszystkich problemów współczesnej Polski. Nie ma także wpływu na zachowanie opozycji partyjnej (chociaż jest ona mile widziana w charakterze gości i słuchaczy) ani magicznej mocy zmiany nastawienia osób wrogich lub obojętnych. Jednak mamy, jako opozycja uliczna, wpływ na swoje własne zachowanie. Na standardy, jakimi się kierujemy. Na nasze podejście do innych grup, często postrzeganych jako konkurencja. Pierwszym krokiem jest uznanie tej różnorodności za zaletę. Jedna grupa lepiej dotrze do uniwersyteckich elit, inna do studentów w piątkowy wieczór na deptaku. Każda z grup wnosi swoją wartość i zna swój teren (lub target) najlepiej. Przestańmy się wreszcie pouczać i przyjmijmy, że każdy może mieć swoje sposoby i swoje racje. Największym zadaniem Kongresu jest – jak to wszystko ma dobrze i efektywnie współpracować.
