[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXX numeru kwartalnika Liberté!, który ukazał się drukiem w lutym 2019 r.]
Lib vs. Dem
Gdy dziś „demokracja liberalna” nie schodzi z ust uczestników debaty publicznej, łatwo można zapomnieć o zasadniczej niekompatybilności liberalizmu i demokracji. Liberałowie długo byli „demosceptykami”, a nawet otwartymi przeciwnikami demokracji. Najbardziej błyskotliwy filozof z tamtego okresu refleksji liberalnej – Benjamin Constant – przestrzegał przed demokracją i rządzeniem na drodze powszechnego głosowania, wskazując, że są one narzędziem pozbawienia ludzi wolności poprzez ich formalne, acz powierzchowne umocowanie w procesach władczych. Obrazem jego teorii antydemokratycznej było zarysowanie kontrastu pomiędzy wolnością starożytną a nowożytną. Tę pierwszą symbolizowały demokratyczne greckie polis (z wyłączeniem Aten w dość krótkim okresie ich największej świetności politycznej i intelektualnej) oraz Rzym w dobie republiki. Wolność rozumiana w ten sposób polegała na prawie do udziału w głosowaniu oraz debatach i do współdecydowania.
Obywatel był „wolny”, ponieważ miał polityczny wpływ na państwo. Żadnego znaczenia nie przywiązywano do tego, że większościowo podjęte decyzje mogły go całkowicie zniewolić jako człowieka w prywatnej sferze życia, pozbawiając go – najzupełniej demokratycznie – wszelkich praw do decydowania o samym sobie.
Tego rodzaju „wolność” Constant i każdy inny autentyczny liberał musiał uznać za tyranię. Skoro demokracja jako proste rządy arytmetycznej większości niechybnie do takiej tyranii prowadziły, to w imię nowożytnie pojętej wolności jednostki (prawo do samodzielnego kształtowania własnego życia w zakresie niepozbawiającym innych ludzi analogicznej przestrzeni swobody) rządy ludu trzeba było odrzucić.
Constant nie wierzył w to, że pogodzenie zasady demokracji z fundamentalnymi wartościami liberalizmu jest możliwe. Demokracja bowiem nie tylko była obarczona defektem degenerowania w tyranię, ale także w ochlokrację. „Dla człowieka, który chce zostać wybrany przez lud, głupcy są korporacją szacowną, bo zawsze stanowią większość” – tak brzmi jeden z najbardziej dosadnych cytatów z niego. Wysiłki ukierunkowane na znalezienie wspólnej płaszczyzny liberalizmu i demokracji, które orientowały się przede wszystkim na ideę „ograniczonych rządów większości”, były z jego punktu widzenia niewystarczające. Demokracja, nawet pozbawiona możliwości zniewolenia obywatela przez władzę państwową, pozostawała w dalszym ciągu w gruncie rzeczy rządami ignorantów, a zatem stanowiła zagrożenie dla interesów mieszkańców i zgubę dla losów państwa.
Mimo to kolejne pokolenie liberałów stopniowo odchodziło od bezkompromisowości Constanta w tej kwestii. Wykuwał się model demokracji liberalnej, w której władzę wybiera „lud” (różnie definiowany, w większości krajów wiele dekad miało jeszcze upłynąć, zanim prawa wyborcze rzeczywiście uzyskał ogół dorosłych obywateli), większością głosów (różnie ustalaną w zależności od ordynacji wyborczej), ale wyłoniona w ten sposób władza ma charakter ograniczony. Liczne bariery prawne (konstytucja, zasady państwa prawa), instytucjonalne (checks and balances, trójpodział władzy z niezawisłością sądów na czele), społeczne (rekrutacja do elity politycznej poprzez sito wykluczające w znacznej mierze rewolucjonistów, fanatyków i wichrzycieli) oraz zwyczajowe uniemożliwiały jej porwanie się na wolność jednostki, nawet wtedy, gdy większość społeczeństwa takich naruszeń by zażądała. Masowa edukacja w bezpłatnych szkołach miała dodatkowo w dalszej perspektywie uwolnić procesy demokratyczne od obciążeń ochlokratycznych. Do czasu osiągnięcia tego stanu wspomniane już bariery społeczne i zwyczajowe winny blokować negatywne skutki demokracji poprzez ujęcie jej w ramy merytokracji kosztem sztucznego generowania przechyłu na rzecz elit, który w idealnym dalszym rozwoju miał jednak ulegać stopniowej redukcji.
LibDem – bilans
Nie da się ukryć trzech faktów na temat tego projektu ustrojowego. Po pierwsze, był on wymuszony biegiem zdarzeń i procesów społecznych, które doprowadziły do eskalacji żądań poszerzenia politycznej partycypacji. Gdyby tak sformułowane postulaty się nie pojawiły oraz gdyby nie miały one solidnego umocowania w (bliskich liberalizmowi) argumentach natury moralnej o tym, że ludzie są – jako istoty – sobie równi, a równość wobec prawa jest warunkiem koniecznym wolności jednostki, to liberałowie nigdy nie staliby się demokratami, a demokracja liberalna by nie istniała. Liberałowie staliby na stanowisku rządów niedemokratycznych tym tylko różniących się od ancien régime’u, że odrzucających przywileje „dobrego urodzenia” jako tytułu do sprawowania urzędów i zastępujących je wyłącznym kryterium wiedzy, poprzez które – wraz z upowszechnianiem bezpłatnej edukacji – dostęp do władzy politycznej zyskiwaliby ludzie o różnym pochodzeniu społecznym.
Po drugie, liberalna demokracja jest demokracją niepełną, gdyż ubezwłasnowolnienie władzy ludzi uczciwie wybranych przez większość takimi czy innymi czynnikami, na które masy obywateli nie mają wpływu, jest oczywiście niedemokratyczne.
Po trzecie w końcu, model ten został ufundowany na (typowym skądinąd dla liberałów) nadmiernym optymizmie co do ludzkiej natury i przyszłych dziejów. Już na pierwszy rzut oka był niestabilny. Procesy edukacyjne są przecież mozolne i długotrwałe (być może wprowadzenie demokracji powinno być poprzedzone przez upowszechnienie bezpłatnej edukacji o co najmniej jedno pokolenie). Idee demokracji plebiscytarnej z jej sprawczością bardziej przemawiają do wyobraźni ludzkiej niż idee wolności od ingerencji państwa w sferze życia prywatnego, o niezawisłości sądów czy procedurach stanowienia prawa nie wspominając. Inicjatywy oparte na poglądach większości, a skierowane przeciwko prawom mniejszości, zawsze będą popularne. W końcu zawsze pojawi się populizm i liderzy, którzy zakwestionują zasadność ograniczeń („imposybilizm”) dla władzy popartej przez „suwerena”, a wynikających z liberalnych zastrzeżeń do demokracji. Było kwestią czasu pojawienie się polityków sugerujących ustawowe pozbawienie praw własności zamożnej mniejszości w imię potrzeb ubogiej większości lub ustawowy nakaz udziału w katechezie przez ateistyczną mniejszość w imię komfortu chrześcijańskiej większości.
Dem bez Lib
Niezależnie od tych wad niezmieniony pozostaje fakt, że
liberalna demokracja jest jedyną jej formą, w której wolność jednostki pozostaje zabezpieczona przed zakusami rządu, a także – w praktyce – różnorakich uprzywilejowanych grup społecznych i organizacji, które stanowią jego zaplecze.
Jest ona szpagatem, który przez długi czas z powodzeniem udawało się wykonywać w większości państw zachodnich. Fundamentami tego ładu były inwestycje w publiczną edukację oraz – nie ukrywajmy – polityka społeczna dająca klasie średniej poczucie socjalnego bezpieczeństwa i stabilizacji.
W tym sensie liberalna demokracja była wspólnym dziełem liberałów, socjaldemokratów oraz umiarkowanych konserwatystów i chadeków. Niestety dzisiaj widać, że nie jest ona odporna na populizm, zwłaszcza gdy jeden populizm generuje drugi. Walka o głosy zamieniła się w wielu krajach Europy w wyścigi na rozdawnictwo pieniędzy, cel zabezpieczenia socjalnego na poziomie skłaniającym ludzi do pracy został zarzucony na rzecz urządzenia wyborcom jak najwygodniejszego życia kosztem zadłużania państwa. Kryzys zadłużenia spowodował utratę perspektywy lepszej przyszłości dla młodego pokolenia, wywołał silne frustracje, a na te wszystkie zjawiska nałożyła się eksplozja ignorancji i głupoty spowodowana zmianami w modelu konsumpcji informacji o świecie, gdzie miejsce ekspertów, publicystów i dziennikarzy (w najgorszym razie pracujących dla tabloidu), zajęli producenci fake-news o dużych zasięgach w mediach społecznościowych w koalicji z aktywistami promującymi dumę z przynależności etnicznej lub odrzucenia wiedzy naukowej oraz z botami stanowiącymi narzędzie zaplanowanej dezinformacji. Wszystkie fundamenty chybotliwej demokracji liberalnej poczęły kruszeć.
W przewidywalny sposób populiści, nacjonaliści i radykałowie głoszą hasło „prawdziwej” demokracji. Przywódca Węgier nawet nazywa ją konkretnie „nieliberalną”. Udaje im się przekonać bardzo wielu ludzi, że w ich interesie jest usunięcie wszelkich barier ograniczających zakres władztwa demokratycznie wybranej ekipy. To zdumiewające, ponieważ w toku kryzysu liberalnej demokracji tak wiele powiedziano o jej niedomaganiach związanych ze zbyt nikłym zakresem realnej partycypacji obywateli we współdecydowaniu politycznym. Można byłoby się spodziewać, że opinia publiczna poprze inny kierunek zmian systemowych niż te proponowane przez populistów. Nie tyle opowie się za usuwaniem barier dla nieograniczonego działania rządu, ile raczej za narzuceniem na rządzących nowych, dodatkowych barier związanych z masowymi konsultacjami społecznymi, dalszą delegacją kompetencji na jak najniższym poziom samorządu terytorialnego, gdzie pojedynczy głos w dyskusji waży więcej (subsydiarność, logika ruchów miejskich), używaniem nowych technologii do włączania obywateli do polityki, obywatelskimi wnioskami o wiążące referenda nad projektami ustaw napisanymi i zgłoszonymi przez tychże samych obywateli.
Tymczasem demokratyczne większości optują za ofertami politycznymi, których rzecznicy żądają dla siebie po wyborach całkowicie wolnej ręki przy uchwalaniu ustaw; powołują się na mandat wyborczy, gdy zarzuca się im naruszenie konstytucji; przyjmują ustawy w ekspresowym tempie; organizują zniesławiające kampanie (we wcześniej całkowicie przejętych i pozbawionych pluralistycznej debaty mediach rządowych) przeciwko wszelkim grupom społecznym protestującym przeciwko ich polityce; centralizują jak najwięcej kompetencji i zadań; nakłaniają przedsiębiorstwa do zrzeszania się w celu realizacji rządowych (zamiast rynkowych) strategii, komunikując im ryzyka związane z postępowaniem wbrew oczekiwaniom władzy; usiłują objąć państwową kuratelą w różnorakich zbiorczych organizacjach całe przestrzenie życia społeczno-kulturalnego, które winny stanowić domeny wolności, takie jak organizacje pozarządowe, instytucje kulturalne, instytuty naukowe, media. A także – co tylko pozornie najbardziej banalne – obsadzają w sposób całkowicie nieskrępowany i jawny dobrze płatne stanowiska w państwowych instytucjach i spółkach od rządu zależnych nieprzygotowanymi merytorycznie członkami partii lub ich rodzin. To zjawisko wcale takie banalne nie jest, ponieważ stanowi zaproszenie dla przeciętnego obywatela, aby poniechał myśli o kontestowaniu istniejącej rzeczywistości i zamiast tego przyłączył się do jej kreatorów, a mimo braku większych umiejętności uzyska szansę na niezłą karierę.
Nie sposób uznać tego przebiegu rzeczy za zgodny z oczekiwaniami i interesami „suwerena”. Gdy państwo obrosłe wieloma instytucjami i obejmujące swoim zasięgiem lwią część narodowej gospodarki przeobraża się w „folwark” grupy rządzącej, to powodzenie w życiu osobistym i zawodowym obywateli zaczyna w coraz większej mierze być zależne od tego, w jakich relacjach z władzą oni pozostają. Posłuszeństwo staje się biletem do posad, wysokich płac i wygodnego życia, a spolegliwość – przepustką do kontraktów z rządowymi spółkami, udziału w programach inwestycyjnych, dostępu do kredytów w państwowych bankach czy do wygranych przetargów rozpisanych przez instytucje rządowe. Wszystko inne przestaje się liczyć. Ludzie nie konkurują już ze sobą na czytelnych zasadach, tylko o względy. A w takich warunkach jutro jest zawsze niepewne, bo owe względy można z dowolnego powodu stracić na rzecz kogoś z lepszymi kontaktami, który akurat postanowił się „przebranżowić”. Trudno sugerować, że w takim modelu mamy do czynienia z poczuciem bezpieczeństwa socjalnego na poziomie odpowiadającym aspiracjom klasy średniej.
Gdy wśród instytucji państwa podporządkowanych władzy znajdują się także prokuratura i sądy, to uprzywilejowanie ludzi mocno osadzonych w systemie nie dotyczy tylko samej sfery zarabiania pieniędzy. Wówczas nagle okazuje się, że wraz z porzuceniem demokracji liberalnej, krytykowanej za zbyt mało równości, tracimy równość wobec prawa. Może powstać faktycznie społeczeństwo stanowe, w którym uprzywilejowani są zwolnieni z przestrzegania niektórych przepisów prawa, ponieważ wiedzą, że żadne sankcje im nie grożą. Przywileje jednych są tutaj bezpośrednim zagrożeniem wolności drugich. Nie tylko w przypadku wejścia w bezpośredni spór sądowy z osobą uprzywilejowaną. Przejęcie całego wymiaru sprawiedliwości przez rząd w imię zaprowadzenia „sprawiedliwości ludowej” – najbardziej emblematyczny przejaw nieliberalnego charakteru demokracji – tworzy sytuację potencjalnej możliwości arbitralnego i bezpośredniego pozbawienia dowolnej wolności każdego obywatela, dosłownie na zlecenie ludzi władzy. Tylko i wyłącznie obawa przed reakcją żywotnej jeszcze opinii publicznej odwodzi ich od nadużywania tego środka. Również i taki układ sił trudno uznać za korzystny dla tworzących demokratyczną większość obywateli i karkołomne jest sugerowanie, że te przywileje władzy cieszą się społecznym mandatem.
Jeśli Dem, to tylko LibDem
Nie można dłużej chować głowy w piasek. Weszliśmy w nową polityczną epokę. Okres od 1989 roku, gdy zakończyła się wielka batalia systemów i ustrojów, a liberalizm i kapitalizm pokonały komunizm i realny socjalizm, był przejściowy. Fukuyama pisał o „końcu historii” i miałby rację, gdyby zastrzegł, że koniec historii też może się skończyć.
Dzisiaj powoli krystalizują się nowa rzeczywistość i nowa konkurencja systemów oraz ustrojów. Na ten moment jest to batalia demokracji liberalnej z jej pluralistycznym społeczeństwem i spontanicznym ładem przeciwko demokracji plebiscytarnej z jej państwem objętym kuratelą grupy rządzącej i społecznym ładem organizowanym dzięki przywilejom przez ową grupę rozdawanym. W drugim modelu wolność istnieje, ale jej gwarantem nie są już prawo i ustrój, tylko zgoda rządu, która może (acz nie musi) zostać w pewnym momencie i w pewnych zakresach zawieszona czy cofnięta.
Dopóki jest nadzieja na zachowanie demokracji liberalnej (być może w zmodyfikowanej formule, bardziej otwartej na nowe formy realnej partycypacji obywatelskiej, przez to zapewne bardziej ryzykownej i niestabilnej, ale mającej większe szanse na mandat społeczny w realiach społeczeństwa sieci), to należy o nią walczyć. Przeciwko zwolennikom korporacjonizmu, naszyzmu, „demokratycznego socjalizmu”… no i zwyczajnej pazerności.
Gdyby jednak demokracja liberalna miała przegrać, to liberałowie muszą pamiętać, że żadna inna demokracja nie jest do pogodzenia z ideałami wolnościowymi. W takiej sytuacji przeciwko folwarkom demokracji plebiscytarnej będzie trzeba wytoczyć inne „działa”, tak aby wiedza zatriumfowała nad ignorancją.