Wzrost populizmu jest realnym problemem, który będzie miał duży wpływ na nasze życie. Zapobieganie tym tendencjom jest ważne, mam tylko wątpliwość, czy naprawdę da się to osiągnąć poprzez zwiększanie frekwencji wyborczej.
Wspieranie partii politycznych ma wiele wspólnego z kibicowaniem klubom sportowym albo z przynależnością do subkultury. Nie głosujemy po wnikliwej analizie danych makroekonomicznych i dogłębnym zastanawianiu się nad tym, czy lepszy pomysł na ułożenie gospodarki mają ekonomiści z Instytutu Finansów Publicznych, czy z Razem. Głosujemy, jak żyjemy: tam, gdzie mieszkamy, z kim rozmawiamy, co widzimy w codziennym feedzie w mediach społecznościowych. Większość poglądów nie jest wynikiem deliberacji, tylko osmozy.
Poglądy osób z naszego środowiska wydają się logiczne, przemyślane i własne. Każda ideologia zawiera dużo elementów spójnych — i te doceniamy we własnych poglądach — oraz wiele absurdów, które z kolei lubimy wytykać swoim oponentom. Mamy więc to przyjemne uczucie właściwego i uporządkowanego zestawu poglądów politycznych oraz zupełnej irracjonalności lub złośliwości prezentowanej przez osoby o innych poglądach, ale — gdyby podejść do tego bardzo uczciwie — nad większością rzeczy, w które wierzymy, po prostu się specjalnie nie zastanawiamy.
Polityka wpływa na nasze życie, ale nawet jeśli powiemy sobie, że jest spora wartość w interesowaniu się polityką, to realistycznie nie będzie ona na szczycie listy priorytetów większości z nas. I ma to sporo zalet. Nie wiem, czy świat mniej spolaryzowany to taki, w którym większość wyborców ma umiarkowane poglądy — chyba łatwiej wyobrazić sobie mniejszą polaryzację polegającą po prostu na tym, że mniej osób interesuje się polityką.
Zdaniem Jasona Brennana, filozofa związanego z Georgetown University, pokładamy nadmierną wiarę w mit „umiarkowanego wyborcy”, którego zaangażowanie do udziału w głosowaniu będzie remedium na próbę dojścia do władzy osób o skrajnych poglądach. Jego zdaniem, wyborca nie jest umiarkowany, bo ma wyważone poglądy — on po prostu nie myśli o polityce. Dorzucenie miliona takich głosów do systemu nie wygładzi podziałów. Może za to sprawić, że osoby do tej pory obojętne wybiorą jedną ze stron barykady. Nie możemy też liczyć na to, że zachęcanie „ludu” do wzięcia udziału w głosowaniu będzie się kończyć inaczej niż zwiększaniem popularności opcji populistycznych, bo one mają ofertę, która dla osób nie rozumiejących polityki jest najlepiej skrojona.
Polaryzacja i frekwencja wyborcza to zjawiska ze sobą powiązane. Wyborcy motywowani negatywnymi emocjami wobec partii przeciwnych częściej biorą udział w wyborach, postrzegając je jako konflikt grupowy o wysoką stawkę. Relacja ta ma charakter wzajemny i może tworzyć spiralę — gdy rośnie frekwencja, polaryzacja nasila się jeszcze bardziej, ponieważ kolejni, do tej pory nie zainteresowani wyborami obywatele, zaczynają opowiadać się po którejś ze stron. W Polsce dorzucamy do tego jeszcze jeden składnik: kampanie oparte nie na pomysłach, tylko na obrzydzaniu oponenta.
Często traktuje się frekwencję jako pozytywny sygnał zaangażowania obywateli w proces demokratyczny. Chciałabym zaryzykować trochę inną hipotezę: frekwencja nie jest miarą zdrowia demokracji. Jest miarą temperatury konfliktu. A my właśnie zaczynamy wrzeć.
