Żyjemy w czasie niepewności, a większość naszych zwątpień ma swoje źródło w pytaniu o możliwość odbudowy liberalnej demokracji. Może jednak warto już powoli zmienić perspektywę? Co, jeśli uznamy, że liberalna demokracja w rozumieniu obowiązującym w minionych dziesięcioleciach już nie doczeka się restauracji? Czy wówczas otworzymy umysły na nowe konfiguracje i nowe kształty ustrojowych ładów?
***
Liberalne elity długo odrzucały wizję demokracji z jej zasadą jednego głosu wyborczego dla jednego człowieka. Obowiązywał pogląd, że człowiek z np. niższych warstw społecznych może cieszyć się pełną wolnością osobistą bez dzierżenia prawa głosu w wyborach. Gdy liberalizm ostatecznie skapitulował pod naporem demokratycznego żądania, skonstruowana została demokracja liberalna – hybryda ustroju chroniącego prawa i wolności jednostki oraz powszechnych wyborów, wskutek których większość zdobywa władzę. Była to demokracja z wyraźnym przechyłem na rzecz elit. One ją moderowały, kanalizowały, kontrolowały, udobruchiwały i niekiedy pacyfikowały tak, aby rządząca większość praw jednostki nigdy nie podeptała. Zazwyczaj elity starały się po prostu trzymać władzę w swoich rękach, tylko w imieniu zmieniających się konstelacji większości ludu.
Narzędzi kanalizowania demokracji jako żywiołu było wiele, ale naczelnymi były media, akademia oraz figury uzbrojonych w wiedzę ekspertów, funkcjonujących na pograniczu mediów i akademii, ostatecznie tłumaczących ludowi świat. Dopóki komunikacja społeczna przebiegała przez media tradycyjne, obarczone cechą rzadkości i wysokimi progami wejścia, a także niemal zawsze kontrolowane przez elity, tj. prasę, radio czy telewizję – demokracja liberalna była niezagrożona, a zjawiska populizmu czy trybunów ludowych były raz po raz, rychło zmiatane ze sceny w salwach śmiechu i drwiny. Totalne otwarcie komunikacji na wszystkich ludzi zaopatrzonych w komputer lub telefon na zawsze zmieniło reguły gry i uczyniło dalsze trwanie demokracji liberalnej niewykonalnym.
Dopóki najważniejszym kanałem politycznej komunikacji internetowej były blogi, demokracja liberalna mogła jeszcze jako tako trwać, ponieważ nawet przy większych zasięgach, blogi miały format nazbyt podobny od prasowych artykułów i nie przynosiły zmiany jakościowej w komunikacji, chociaż oczywiście już dzięki nim autorem komunikatu mógł się stać każdy obywatel. Zmiana reguł gry nastąpiła wraz z mediami społecznościowymi, powstawaniem komór pogłosowych i baniek internetowych, zaburzających debatę publiczną i odbierających elitom lejce z dłoni. Artykulacji sprzeciwu, odrzucenia, protestu i buntu nie dało się już pacyfikować ani kontrolować. Ich kanalizowanie i moderowanie przychodziło z najwyższym trudem. W końcu przekształcenie się mediów społecznościowych (błędnie nadal tak nazywanych) w media algorytmiczne i oddanie debaty publicznej na pastwę bezosobowego mechanizmu promującego treści populistyczne, skandaliczne i antyelitarne – co nastąpiło na najważniejszych platformach około 5-7 lat temu – zadało demokracji liberalnej cios śmiertelny.
***
Można z odrazą odrzucać tę kolej rzeczy i nazywać nową rzeczywistość demokracją nieliberalną, populistyczną czy przedsionkiem autorytaryzmu. Jednak owa demokracja populistyczna jest tak w zasadzie demokracją autentyczną, odsłaniającą prawdziwe emocje, oczekiwania i społeczne żywioły. Nie jest już modyfikowana i zniekształcana przez elity, pudrujące naturę społecznych instynktów w imię wyższych, liberalnych wartości. Dla liberałów właśnie to będzie najbardziej bolesnym wnioskiem: to nie liberalna demokracja wyrasta z trzewi społeczeństwa, nawet tego zachodniego, a układ populistyczny, w którym ludowe większości bez skrępowania ujawniają swoje oczekiwania i domagają się ich spełnienia, nie bacząc na ich mankamenty czy deficyty racjonalizmu, myślenia ekonomicznego albo nawet zwyczajnej przyzwoitości. Populizm to robienie tego, czego chcą ludzie. Demokracja w zasadzie także.
Trzema emocjami społecznymi, które stanowią motory demokracji populistycznej są pogarda, lęk i schadenfreude. Odkładając tym razem tą ostatnią na bok, skupmy się na pogardzie, a przede wszystkim na lęku.
Zarzut o uzewnętrznianie pogardy był i nadal jest często formułowany pod adresem elit. Jest jednym z ogniw wydzierania jej legitymacji do dyktowania agendy w demokracji. Jednak w świetle hipotezy o autentyzmie demokracji populistycznej pogarda liberalnych elit wobec wyborców populistycznych sił politycznych staje się nie tyle moralnie stęchła, co po prostu nieuzasadniona, wręcz nonsensowna. Jaki jest bowiem sens żywić pogardę wobec ludzi, którzy zachowują się naturalnie, a w kontekście ich obiektywnych interesów ekonomicznych czy generującej niezadowolenie i frustracje pozycji społecznej nawet racjonalnie? Z jakiego powodu mieliby podtrzymywać ład demokracji liberalnej, skoro są w nim klasyfikowani jako doły społeczne, podczas gdy przełom populistyczny otwiera przed nimi perspektywę awansu finansowego i prestiżowego, co z tego, że za pożyczone środki? Czy można nimi gardzić za autentyzm w ich zachowaniu, brak sztuczności i zblazowania, a zamiast tego noszące znamiona emancypacji bycie prawdziwym sobą w przestrzeni publicznej? To mija się z celem, szczególnie jeśli uwzględnimy, że logika działania mediów algorytmicznych z roku na rok coraz klarowniej demaskuje obecność przysłowiowej słomy także w butach liberalnych wyborców.
Lęk zawsze był dla liberalizmu wrogiem numer jeden. Owszem, teoretycznie to ideowa konkurencja stawała na arenę walki przeciwko liberałom: konserwatyści, socjaliści, faszyści, komuniści, nacjonaliści, anarchiści, klerykałowie i inni. Jednak rzadko kiedy liberalizm przegrywał starcia na argumenty. Jego przegrane powodował głównie lęk ludzi, którzy uświadamiali sobie, że liberalne frukta wymagają odwagi i ryzyka, aby je w pełni konsumować. Gdy lęku było niewiele, liberalizm zmiatał konkurencję z pola, aż – jak zauważył John Rawls – stał się całym polem gry.
Jednak demokracja populistyczna nie jest demokracją liberalną, opartą pod wieloma względami na ideałach, wartościach, a nawet abstrakcjach. Jest oparta na interesach, potrzebach, roszczeniach, żądaniach i oczekiwaniach. Jej kluczową kategorią jest więc zaspokojenie i jego brak – deprywacja. A widmo deprywacji natychmiast generuje lęk. Lęk przed deprywacją napędza demokrację naszych nowych czasów i tego lęku być może już nigdy z siebie nie strząśniemy.
***
Czy wobec tych wniosków o przeminięciu liberalnej demokracji, o autentyczności demokracji populistycznej czy o nieusuwalności lęku, liberalizm musi złożyć broń? Niekoniecznie. Zamiast wyciągać białe flagi, można skupić się na obmyśleniu nowego planu i nowych kierunków działania. Wydają się istnieć dwie drogi.
Pierwszą jest likwidacja demokracji przez elity. To byłoby zwierciadlane odbicie projektu skrajnej prawicy, która trzyma go w zanadrzu na wypadek zrekonstruowania większości demokratycznej przez stronę liberalną, tak jak to się stało w Polsce w 2023 r. W okresie przejściowym etapowe wygrane „starego ładu” pozostają bowiem możliwe.
Koncepcja likwidacji demokracji na rzecz wolnościowej merytokracji jest może kusząca intelektualnie na poziomie political fiction, ale nawet abstrahując od niechybnych zarzutów moralnej zdrady w wykonaniu liberalnych klerków, wcześniejsza kanalizowana demokracja liberalna stanowiła to samo rozwiązanie, tylko w post-tocquevillowskiej wersji light, a przecież zawiodła.
Dlatego druga koncepcja zakłada, że liberałowie – tak, jak czynią to od lat populiści – użyją lęku jako narzędzia i przekierują go. Zadaniem liberałów musiałoby być zdemaskowanie fałszywych źródeł lęku, jakie rozsiewają populiści i wyłuskanie na wierzch realnych lęków ludzi. Jest wysoce irracjonalnym, aby zakładać, że ludzie są realnie ogarnięci lękiem przed osobami LGBT, odczuwają trwogę na myśl o dwóch dorosłych ludziach tej samej płci idących wspólnie do łóżka, na przykład dwie przecznice od nich czy nawet w sąsiednim budynku. Oczywiście imigracja z krajów kulturowo odmiennych może budzić pewne lęki, zwłaszcza u osób znających realia rozkładu relacji społecznych w zgettoizowanych społecznościach imigranckich wielkich miast Europy zachodniej. Ale podobny lęk może budzić widok wyludnionej głównej ulicy amerykańskiego miasteczka, z którego życie i cały biznes wyssało podmiejskie centrum handlowe naszpikowane sklepami-sieciówkami. Taki lęk nie musi paraliżować, raczej skłaniać do przeciwdziałania, które jest stale możliwe.
***
Realne lęki znajdują się dzisiaj jednak gdzie indziej. To przede wszystkim lęk przed dalszym rozwojem technologicznym, w tym sztucznej inteligencji, która już w tej chwili pozbawia pracy i perspektyw kolejne grupy zawodowe, w tym tak wysoko jeszcze niedawno cenionych informatyków, których kompetencje i pozycja na rynku były tak wielkim obiektem zazdrości innych pracowników. Ludzie widzą tempo rozwoju AI i – sami jej ochoczo używając – oddają się refleksji nad tym, za ile lat pozbawi ona ich szans na otrzymywanie wynagrodzenia i wyżywienie rodziny.
To realny i straszny lęk, którego na razie nikt nie artykułuje, ponieważ nie nadaje się do użycia w strategii „prostych rozwiązań” politycznych świata populizmu. Łatwiej atakować i szczuć na osoby LGBT i imigrantów, niż uświadamiać ludzi, że technologiczne nowinki, które dziś tak ułatwiają życie, niosą fundamentalne zagrożenie dla całego systemu ekonomicznego, którego podstawą jest życie z pracy. Tutaj rozwiązania musiałyby może wymagać społecznych wyrzeczeń, choć podejmowanie prób zawrócenia technologicznej Wisły kijem i tak byłyby skazane na całkowitą klęskę. Konieczny jest intelektualny wysiłek zaprojektowania świata, w którym człowiek już nie pracuje, bo ani nie musi, ani w zasadzie nie może, a mimo to ma za co godnie żyć. Oto liberalne zadanie po przekierowaniu lęku.
Drugim źródłem realnego lęku, nieco lepiej rozpoznanym, są zmiany klimatyczne. Susze, wzrost poziomu oceanów, upały i nagłe zjawiska meteorologiczne uczynią życie na Ziemi trudniejszym. Prawica, negując zmiany klimatyczne, usiłuje odwrócić uwagę ludzi od lęku, na który nie potrafi zaprojektować „łatwego rozwiązania” populistycznego. Przekierowanie uwagi na niego przez liberałów pokaże, że jej obietnica trwania przy „tradycyjnych” i ugruntowanych stylach życia, bez wyrzeczeń i bolesnych zmian, jest wręcz fizycznie niewykonalna. To potencjalna droga do kompromitacji populizmu.
W naszej części świata trzecim źródłem realnego lęku jest oczywiście wojna, jaką Rosja Putina jest zdolna wypowiedzieć także Polsce w najbliższych już latach. W jej kontekście liberałowie muszą z całą mocą uwypuklić historyczny fakt, że zawsze tam, gdzie słabnie, cofa się lub zanika liberalizm, w jego miejsce wchodzą zbrodnia i wojenna pożoga, zniszczenia i dramat przekreślonych życiorysów całych pokoleń. Sam fakt istnienia zagrożenia rosyjską agresją jest w efekcie pochodną słabnięcia liberalizmu i wzmacniania się skrajnej prawicy. Imperializm Rosji jest w prosty sposób skutkiem upadku nieśmiałych prób budowania tam liberalnego ładu w latach 90., to oczywiste. Ale także nie dość zdecydowane, niezgrabne reakcje Zachodu, asekurantyzm zachodnich Europejczyków i dwuznaczność postawy USA Trumpa są pokłosiem przejęcia w tych krajach władzy przez sprzymierzoną z Rosją skrajną prawicę lub słabości jeszcze dzierżącego lejce, liberalnego mainstreamu, panicznie obawiającego się utraty kontroli nad rządem na rzecz tejże skrajnej prawicy, w przypadku przyjęcia przezeń zdecydowanej postawy wobec rosyjskiego zagrożenia. Im bardziej słabnie na Zachodzie liberalizm, tym bardziej prawdopodobne jest wkroczenie do naszego kraju rosyjskich wojsk i dokonanie przez nie zbrodni na polskiej ludności cywilnej. To musi zostać publicznie wypowiedziane z całą mocą i z pełną odpowiedzialnością.
***
Przyszłość jest niepewna. Tak niepewna, jak nigdy po 1989 r. Uświadomienie sobie realnych lęków może nadać jej pierwiastka przewidywalności i wzmocnić pozycję liberalizmu w starciu z populizmem prawicowym.