Dokładnie przed rokiem, w listopadzie 2020 ukazał się nowy numer prorządowego tygodnika „Do Rzeczy” z zaskakującą okładką. Widniały na niej postaci Ursuli von den Leyen i Jarosława Kaczyńskiego w konfrontacyjnym ujęciu, przypominającym plakaty zapowiadające walkę bokserską. Rozdzielał ich piorun w kolorach tęczy. Tytuł numeru brzmiał: „Unii trzeba powiedzieć: dość. Polexit – mamy prawo o tym rozmawiać”. Ten opiniotwórczy na prawicy tygodnik po raz pierwszy tak otwarcie podważył jeden z aksjomatów polskiej polityki zagranicznej – zakorzenienie Polski w strukturach Zachodu i członkostwo naszego kraju w Unii Europejskiej. W taki sposób media sprzyjające PiS rozpoczęły oswajanie Polaków z możliwością polexitu. Po roku mówimy już o tej opcji niemal bez emocji. Trzeba sobie powiedzieć jasno – poddaliśmy się incepcji.

Muszę przyznać, że nader często w moich felietonach nawiązuje do popkultury – muzyka, film, czy literatura, podpowiadają nam jednak nieprawdopodobne tropy i trudno wręcz się oprzeć, by za nimi nie podążać. Popkulturowe wstawki zostawiam zazwyczaj na koniec – dobrze wybrzmiewają jako puenta. Tym razem jednak posłużę się nimi na wstępie, zaczerpnięta z nich myśl jest tu bowiem kluczowa. Gdy zastanawiałem się nad numerem „Do Rzeczy” ze słynną okładką, mającym na celu wprowadzenie do debaty publicznej ewentualności polexitu, nasuwał mi się nieuchronnie film Christophera Nolana pt. Incepcja. Krótkie wyjaśnienie dla tych, którzy nie widzieli tego znakomitego obrazu: otóż grupa śmiałków podejmuje się karkołomnego zadania zaszczepienia w umyśle jednego z biznesmenów pewnej idei (jedyna możliwość to włamanie się do jego snów), która po zakiełkowaniu i rozkwicie ma doprowadzić go do zniszczenia jego własnej, odziedziczonej po ojcu korporacji. Przesłanie filmu jest proste, ma jednak potwierdzenie w badaniach naukowych: umiejętnie zakorzeniona myśl, absurdalny początkowo pogląd, pewna z pozoru wyglądająca na idiotyczną koncepcja – wielokrotnie roztrząsane, analizowane i dyskutowane, niepostrzeżenie acz konsekwentnie nabierają cech racjonalnych, stają się równoważnym stanowiskiem, jedną z opcji, zaciemniają lub wręcz wykrzywiają rzeczywistość. No bo niby dlaczego mamy nie mieć prawa rozmawiać o polexicie? Jesteśmy wolni. Przecież tylko rozmawiamy. Co w tym złego?
Przed 100 laty Walter Lipppan napisał słynną książkę pt. Opinia publiczna (ukazała się w 1922 r.), w której stwierdził, że nasze wyobrażenia o rzeczywistości w znacznej mierze składają się z cudzych opinii, zakorzenionych w naszej świadomości. Wyobrażenia te mogą zostać sztucznie „wywoływane”, ponieważ opinia publiczna posługuje się określonymi mitami i stereotypami, symplifikującymi proces poznawczy. Na rzeczywistość społeczną można zatem wpływać, kreować pożądane postawy, narzucać określone tematy, utrwalać przekonania. Gdy takie wyobrażenie czy przekonanie, upowszechnione przez zaprzyjaźnione środki masowego przekazu, zakorzeni się już w świadomości zbiorowej, bardzo trudno jest z nim walczyć za pomocą racjonalnych argumentów, jest ono bowiem powszechnie uważane za prawdziwe. To proces złożony, lecz możliwy do osiągnięcia, przede wszystkim dzięki żelaznej konsekwencji. To taka nolanowska zbiorowa incepcja, której poddawane są rządzone przez populistów kolejne społeczeństwa i narody. Nie musimy śnić, by zaszczepiano w nas absurdalne z pozoru idee, które po jakimś czasie wykiełkują, a podlewane sosem fakenewsów i półprawd rozrosną się do niebotycznych rozmiarów, wydając plon w postaci realnych działań, mających trudne do przewidzenia konsekwencje. Tak doprowadzono do brexitu, w taki sposób igra się z członkostwem Polski w Unii Europejskiej.
Spójrzmy zatem na nieuświadomione do końca następstwa ukazania się w listopadzie 2020 r. tygodnika „Do Rzeczy” ze słynną już okładką. Stowarzyszenie „Demagog”, które określa się, jako „pierwsza w Polsce organizacja gact-checkingowa” prowadzi od 2014 roku m.in. rejestr wypowiedzi polskich polityków wszystkich opcji o Unii Europejskiej. Zadałem sobie trud, by je przejrzeć. Otóż do listopada 2020 roku efekty weryfikacji opinii członków poszczególnych partii politycznych nie różniły się diametralnie. W wypowiedziach polityków PiS na temat UE było mniej więcej tyle samo manipulacji i fałszerstw, co ocen prawdziwych. W stanowiskach polityków dzisiejszej opozycji, było co prawda więcej prawdy niż manipulacji, ale tej także nie brakowało. Gdy jednak przyjrzymy się sytuacji, jaka nastąpiła po listopadzie 2020 r. (do dzisiaj) – to skala fałszerstw i manipulacji w wypowiedziach polityków PiS na temat Unii Europejskiej zaczęła trzykrotnie przewyższać oceny zawierające informacje prawdziwe. Nagle, jak jeden mąż, posłowie partii rządzącej, członkowie rządu i inni politycy PiS zaczęli masowo kłamać na temat Unii Europejskiej. Zastanawiające, prawda?
Oczywiście Stowarzyszenie „Demagog” bada tylko wybrane opinie – żadna organizacja fact-checkingowa nie jest w stanie zweryfikować prawdziwość wszystkich ocen wszystkich polityków, lecz czy ten nagły wzrost fałszerstw w wypowiedziach polityków PiS na tematy związane z UE można uznać za zwykły przypadek? Jako kontrargument może tu posłużyć słuszna skądinąd teza, że konflikt na linii Warszawa-Bruksela w ostatnim roku poważnie się zaostrzył, więc nagonka na instytucje unijne ze strony pisowskiego rządu jest poniekąd konsekwencją tego stanu rzeczy. No ale – należy tu natychmiast zadać pytanie – kto ponosi winę za aktualne fatalne stosunki Polski z Unią Europejską, której nasz kraj jest przecież integralną częścią? Gdzie jest przyczyna, a gdzie skutek? Czy systematyczne podporządkowanie wymiaru sprawiedliwości władzy wykonawczej, wypowiedzi o „brukselskiej okupacji”, porównywanie zastrzeżeń Unii co stanu polskiej praworządności do żądań hitlerowskich Niemiec wobec „korytarza gdańskiego”, organizowanie konferencji prasowych próbujących wmówić obywatelom, że Polska traci na członkostwie w UE, wysyłanie do podporządkowanego władzy pseudo-trybunału konstytucyjnego retorycznych z punktu widzenia rządu pytań o nadrzędność Konstytucji RP nad prawem unijnym, czy konfrontacyjne wystąpienie premiera w Parlamencie Europejskim to swoiście rozumiana obrona przed rzekomym atakiem instytucji unijnych na Polskę, czy też może konsekwentnie i na zimo zaplanowane podłoże pod konflikt, lub wręcz jego celowa eskalacja? Zaszczepiona idea o ewentualności polexitu przecież zdążyła już zakiełkować, opinia publiczna już się z nią oswoiła. Pytanie o polexit już specjalnie nie dziwi. A może już można przejść do kolejnego etapu?
Polacy pozostają wciąż jednym z najbardziej prounijnie nastawionych narodów w Unii Europejskiej, przejście więc od etapu oswajania z tematem polexitu do realnych działań nastawionych na wyjście ze wspólnoty nie będzie zatem proste. Poddane swoistej incepcji społeczeństwo wciąż ma narzędzia, by wyrwać tę katastrofalną dla Polski idee z korzeniami. Nie wolno nam się oswajać z samobójczymi myślami, ponieważ opuszczenie przez Polskę Unii Europejskiej w naszym położeniu geopolitycznym może być równoznaczne ze zbiorowym narodowym samobójstwem. Jakiekolwiek myśli o neutralności lub o jakimś nowym bloku politycznym, zbudowanym przez Polskę między morzami to fantasmagorie, mrzonki i bajki dla niedojrzałych, mających w ustach jedynie frazesy o patriotyzmie i polskości głupców. Polska nie ma wystarczającej do tego siły, a przede wszystkim nie ma aktualnie za grosz autorytetu.
A swoją drogą – tak się ponownie zastanawiam nad tą okładką „Do Rzeczy”. Może by tak wykorzystać ten pomysł i pomyśleć, no nie wiem… o czymś z pozoru mało realnym, hipotetycznym, wręcz absurdalnym w dzisiejszych realiach. Na przykład o przyszłej, nieuchronnej delegalizacji jednej takiej partii politycznej, której działania mają od dawna znamiona zdrady narodowej. Ja nie przesądzam, chociaż znalazłyby się określone argumenty za tym rozwiązaniem. Ja tylko podrzucam temat. No przecież mamy prawo o tym rozmawiać. Jesteśmy wolni. Przecież tylko rozmawiamy. Co w tym złego?
