Autor popularnego bloga „Pattern Recognition” napisał manifest pokoleniowy. Stosując odważny zabieg narracyjny, w centrum akcji swojej powieści stawia „Ciebie”. Trzydziestokilkuletniego mężczyznę, mieszkańca wielkiego miasta, pracownika korporacji, singla, bywalca modnych klubów. Ciąg zbiegów okoliczności zmusi „Cię”, by(ś) w ciągu kilku miesięcy zastanowił się nad tym, kim naprawdę jest(eś).
Miłość to burżuazyjny konstrukt
„Ja jestem, do licha, milenialna jak muffinka, nas nie stać na to, żeby nie być cynicznymi” – mówi Zuza, jedna z głównych bohaterek powieści. Żona marynarza, matka. Ślub wzięła z rozsądku, dał jej poczucie bezpieczeństwa. Gdy mąż jest na lądzie – to wzorowa pani domu, gdy zaś wypływa w rejs – ona przeistacza się w królową miejskiego życia. Twoja miłość. Najlepsza przyjaciółka Patrycji.
Patrycja wciąż wierzy w miłość. Wie, że jeśli 21 grudnia 2012 r. przyjdzie zapowiadany koniec świata, to będzie wyglądał on inaczej niż się spodziewasz. Żadnego meteorytu uderzającego w Ziemię, żadnych gigantycznych powodzi, żadnej wielkiej zmiany klimatycznej. „Może pewnego dnia się obudzimy i zapomnimy, co to znaczy miłość. I wtedy wszyscy się pozabijają” – przewiduje. A „Ty” wie(sz), że to scenariusz bardziej przerażający od tych, które przewidywał(eś).
Zuzę i Patrycję „Ty” poznał(eś) dzięki Wiktorowi. Wiktor jest jego najlepszym przyjacielem. Ma podejście do dziewczyn. Na koncie poważny, nieudany związek. W spadku po nim duże mieszkanie, które teraz stoi niemal puste. Oraz poczucie zdrady i towarzyszący mu brak pewności, czy jeszcze kiedyś może się udać. Wiktor i Patrycja są razem. Wiktor uważa, że nie może zaufać Patrycji na tyle, by powiedzieć jej o poważnej chorobie jednego ze swoich rodziców.
„Ty” kocha(sz) Zuzę, ale kocha(sz) też Lisbeth. Nie wie(sz), jak nazywa się naprawdę, ale ze swoimi dredami i kolczykami wygląda zupełnie tak, jak wyobrażał(eś) sobie Lisbeth Salander. Lisbeth jest weganką, spotyka(sz) ją, gdy zbiera pieniądza na „Jedzenie zamiast bomb”. Wrzuca(sz) kilka złotych, ale nie w żadnym szczytnym celu. Wrzuca(sz), bo tak.
Lisbeth nie wierzy w miłość. Uważa, że to burżuazyjny konstrukt. Na pewno nie opium dla ludu, raczej idea wymyślona przez patriarchat, by utrzymać system przy działaniu. Lisbeth wierzy w seks bez zobowiązań. Tyle wystarczy. Resztę mogą dać narkotyki.
Wreszcie „Ty”. Samotny. Zakochany, lecz wstydzący się do tego przyznać. Ostrzegany przez znajomych wie(sz), że nic z tego nie będzie. Ale miłość jest „Twoją” centralną fantazją. Konstruuje „Cię”. Gdy jej zabraknie „Ty” stanie(sz) się nikim, straci(sz) swoją tożsamość.
Bohaterowie „Jetlagu” zgodnie boją się miłości. Mimo że ich dotychczasowe doświadczenia są bardzo różne, każdy – z wyjątkiem Patrycji – zdaje sobie sprawę, że miłości prawdopodobnie nie znajdzie. „Każdy się boi, myślisz, żyjemy w nieustannym strachu. Kiedyś bomba atomowa, potem AIDS, potem terroryści, a dziś co? Miłość! Strach przed lataniem” – pisze Wiśniewski. Uczucie, o którym marzysz, ale zdajesz sobie sprawę, że przeczy wszystkim prawom fizyki, a więc musi być groźne.
Burżuazyjny konstrukt to miłość
„Mówimy o pokoleniu, co ma zajebistego jetlaga, ale wydaje im się, że są takim nowym typem człowieka, który nie potrzebuje spać. […] Aż przyjdzie pierwsza noc, powie «sprawdzam», przewrócą się i prześpią dobę. […] I do kogo wtedy się zwrócą? Telewizja, popkultura, to ich kształtowało”. Pokolenia współczesnych dwudziesto-, trzydziestolatków mają problem nie tylko z miłością. W pędzącym świecie płynnej rzeczywistości nie ma żadnych stałych punktów, na których można by budować swoją tożsamość.
Praca? „Zatrudnia was Fabryka Much, wisicie sobie pod sufitem i czekacie, aż przyjdzie gówno, a jak przychodzi, to się zlatuje i obrabia”. Wyalienowani, pracujący bez satysfakcji. Jednocześnie z poczuciem, że praca nadaje pewien sens ich życiu. Pozwala zapomnieć o samotności, egzystencjalnym smutku.
Przyjaźń? Raczej luźne więzi ze znajomymi z pracy, których imion się nie pamięta. Spotkania z ludźmi, z którymi nie ma się niemal nic wspólnego, ale „trzeba utrzymywać więzi jakieś, społeczne”.
Rodzina? Wyrzut sumienia z powodu zbyt małej ilości poświęcanej uwagi. Zobowiązanie i ograniczenie. Powód do wstydu przed znajomymi, swoją dziewczyną.
Zaangażowanie społeczne? Ograniczone do minimum, wymuszone. „Jakiś wandal napisał […] markerem […] «SLD=KGB», ktoś inny dopisał «STOP ACTA» i nabazgrał powstańczą kotwicę, która nie wyszła i wygląda jak pośladki”. Hasłowe, niezorganizowane, dziecięce, bez potencjału zmiany.
Graniczący z egoizmem indywidualizm? Niemożliwy. „[Andrzej] myśli o wieżowcach Manhattanu i jednym z najgorszych dni w swoim życiu, kiedy samoloty porwane przez terrorystów wbiły się w wieże WTC. […] Był to jedyny raz, kiedy Andrzej poczuł, jak niewiele od niego zależy, że […] nie zawsze będzie miał kontrolę. Że może nie bać się kryzysów, […] że może sobie jeść zdrowo […] i unikać dzięki temu lekarzy i zależności od złodziejskiego ZUS-u […], ale że kiedyś znów nadejdzie dzień, kiedy jakiś terrorysta zburzy jakieś wieże i jego mały świat zawali się razem z nimi”.
Może zatem – jak sugeruje w książce brodaty filozof do złudzenia przypominający Žižka – to nie miłość jest burżuazyjnym konstruktem, ale burżuazyjny konstrukt jest miłością. I zdanie to koresponduje z tezą głoszoną przez prawdziwego Žižka: „Nie chcemy tego, czego pożądamy”. Tradycyjnie kapitalistyczny mechanizm kreowania pragnień postrzegany jest jako wyraz opresyjności systemu. Zmusza do uczestniczenia w procesie produkcji, zniewala człowieka. Nie pozwala na zaspokojenie prawdziwych potrzeb i odnalezienie szczęścia.
Co jednak, jeśli odwrotność jest prawdą i żadne prawdziwe potrzeby nie istnieją? „Oni są tacy, hm, niezaprogramowani […] jak drewniane marionetki, czekające, aż ktoś pociągnie za sznurek” – ocenia jedna z bohaterek książki. W tej perspektywie burżuazyjny konstrukt rzeczywiście okazuje się miłością. Kreowane przez kapitalizm pragnienia pozornie nadają znaczenie. Pozwalają zapomnieć o absurdzie egzystencji. Tworzą ramy umożliwiające bezbolesne funkcjonowanie we współczesnym świecie. Są wyrazem – perwersyjnej być może – miłości systemu, który opiera się i trwa dzięki alienacji pracownika w procesie produkcji.
Ta sytuacja porównana zostaje ze światem wykreowanym w „Matriksie”. Jednak w rzeczywistości nie istnieje żadna czerwona tabletka, która pozwala wybudzić się ze świata wykreowanego przez system. Wydaje się więc, że zobaczyć realne oznacza odrzucić istniejącą rzeczywistość, orientując się, że zbudowana jest z samych symulakrów. Jednak porzucona rzeczywistość nie znika, istnieje dzięki wierze innych ludzi. Sprzeciw jest niemożliwy. „To nie jest film, w którym ratujesz świat – [mówi kolejny z bohaterów, patrząc w zaczerwienione dno kieliszka] – ale wciąż możesz uratować siebie”.
Żeby „Ty” mógł się uratować, musi zaakceptować swoją sytuację. Wyjeżdża do Nowego Jorku – miasta, które poprzez swoją obecność w kulturze popularnej przestało istnieć. Miejsca, z którego nie będzie już powrotu, w którym kontrast między rzeczywistością a symulakrum można zobaczyć w najbardziej radykalnej formie. Wcześniej nie był na to gotów, teraz już jest. „Wcześniej nawet o tym nie myślałam, wiesz, myślałam, że Nowy Jork nie istnieje. To tak jak ja, nie? Równie dobrze mogę nie istnieć w mieście, którego nie ma” – tłumaczy „Ty”.
Milenialna muffinka
W ciągu ostatnich lat dekretowanie powstania kolejnych pokoleń i pisanie dla nich manifestów stało się powszechniejsze niż narzekanie na poziom polskiej piłki. Powstawały „Pokolenie JP II”, „Generacja Nic”, „Dzieci sieci” czy „Pokolenie 1386 brutto”. Pomysł napisania kolejnego manifestu pokoleniowego uznać więc należy za odważny. Książka Wiśniewskiego koresponduje z każdym ze wspomnianych ujęć. Najbliżej mu do konstruktu ukutego w „Generacji Nic” Kuby Wandachowicza. To manifesty tego samego pokolenia (Wandachowicz jest starszy od Wiśniewskiego o cztery lata) napisane w dwunastoletnim odstępie czasu. O manifeście lidera Cool Kids of Death autor „Jetlagu” pisze tak: „Generacja Nic, ostatnie pokolenie, któremu było wolno marzyć. Dzieciaki z pokolenia PRL-u, którym przez chwilę pozwolono być Generacją X w zachodnim rozumieniu (kolejne roczniki były już wychowane w cynizmie i nie liczyły na nic)”. „Generacja Nic” w ciągu tych dwunastu lat dorosła do cynizmu, dogoniła milenialsów.
„Jetlag” to również doskonała lektura wakacyjna. Lekka – czyta się ją jednym tchem. Miejscami (być może w niezamierzony sposób) wzruszająca. Ironiczna i zabawna. Odstraszać może jedynie mnóstwo nawiązań do popkultury i wcześniejszej twórczości Wiśniewskiego. Czytelnicy bloga „Pattern recognition” z pewnością odnajdą wiele odniesień do wpisów pojawiających się tam w ostatnich kilku latach. Ci zaś, którzy z blogiem i autorem nie mieli dotychczas styczności, mają szansę na dodatkową zabawę w rozszyfrowywanie tropów pojawiających się w książce. Wreszcie „Jetlag” to doskonała okazja, by lepiej zrozumieć współczesnych dwudziesto- i trzydziestolatków, a być może również siebie.