Nadia Aleksandrowa-Arbatowa w swoim tekście Dlaczego się nie udało? podjęła próbę wyjaśnienia przyczyn niepowodzenia integracji Rosji z Zachodem i powodów, dla których podzielane przez ów Zachód marzenie o rosyjskiej demokracji pozostało jedynie marzeniem, choć tej ostatniej tezy nie formułuje tak wyraziście. Podane przez nią powody owej porażki są ciekawym studium rosyjskiego obrazu sytuacji i funkcjonujących w Rosji wyobrażeń o świecie, nie opisują jednak rzeczywistości, a w kilku wypadkach są jej drastycznym wykrzywieniem, noszącym cechy świadomej manipulacji. Zacznijmy od tez z tej ostatniej grupy.
Aleksandrowa-Arbatowa kwestionuje fakt, iż to ZSRR przegrał zimną wojnę, odwołując się do tezy, że to przecież Gorbaczow zakończył konfrontację Wschód-Zachód i zdemontował system sowiecki. Jak zapewne należy rozumieć, było to wynikiem suwerennej decyzji Kremla, a nie klęski w konfrontacji z Zachodem. Teza ta jest nie do utrzymania. Podjęta przez Gorbaczowa pieriestrojka nie była wszak spowodowana pięknoduchostwem ostatniego genseka, lecz niezdolnością ZSRR do kontynuowania konfrontacji. Równie dobrze można by twierdzić, że Niemcy nie przegrały I wojny światowej, gdyż to rząd niemiecki poprosił o zawieszenie broni, a zatem zainicjował kroki wiodące do pokoju, a wszak nie tylko Berlina w 1918 r. nikt nie zdobył, ale nawet stopa obcego żołnierza nie stanęła nigdzie na niemieckiej ziemi.
ZSRR się rozpadł – niczym Austro-Węgry – czyżby i one też nie przegrały wojny? (Austriaków i Węgrów uprzejmie proszę o wybaczenie mi tego porównania).
Autorka twierdzi dalej, że Rosja została potraktowana „jako przegrany Zimnej Wojny (podobnie jak Niemcy i Japonia były traktowane po roku 1945)”. Hm… rozumiem, że podzielono ją na strefy okupacyjne (cztery w Europie – jak Niemcy z osobnym podziałem Moskwy i jedną w Azji – jak Japonia, rozbrojono, zdekomunizowano, a sowieccy zbrodniarze po procesie – zorganizowanym powiedzmy na Wyspach Sołowieckich, zostali przykładnie ukarani). Wolne żarty. To porównanie nie nadaje się do poważnej dyskusji. Adenauer jako żywo nie był podpułkownikiem gestapo, ani nawet Abwehry, a ani Putin, ani Jelcyn nie siedzieli w komunistycznym więzieniu, w odróżnieniu od uwięzionego przez nazistów pierwszego po 1945 r. kanclerza RFN.
Pozostałe tezy, acz nieprawdziwe, nie są aż tak oczywiście fałszywe, a do ich podważenia nie wystarcza wiedza potoczna.
Rosjanie przywiązani są do obrazu Rosji jako wielkiego mocarstwa i tylko w tym wymiarze godzą się rozpatrywać pozycję międzynarodową swego kraju. Stąd pretensje Autorki do Fredmana, który odmawiał Moskwie tego statusu. Cóż – ZSRR stanowił jeden z biegunów zimnowojennego świata, Rosja takowego bieguna nie stanowi. Trudno się dziwić, że dla części Rosjan jest to przykre, ale tak jest. W ostatnich 20 latach pozycja międzynarodowa Rosji zmieniała się zresztą gwałtownie i nie można przykładać jednej miary do roku 1991, 1993, 1994-6, 1998, 2001, 2008 czy 2012. Czy gdyby czołgi Bundeswehry w 1993 r. rozstrzeliwały Bundestag, niczym czołgi Jelcyna moskiewski Biały Dom, Niemcy byłyby traktowane jak mocarstwo? Czy gdyby w 1994 r. któraś z niemieckich brygad zmechanizowanych została unicestwiona przez Łużyczan w ruinach zbuntowanego Budziszyna, a w 1996 r. kapitulowałyby w nim niemieckie oddziały otoczone przez łużyckich powstańców, RFN byłaby traktowana jak mocarstwo? Czy gdy w warunkach kryzysu finansowego 1998 r. gospodarka rosyjska skurczyła się do rozmiarów gospodarki fińskiej, czy jak obrazowo określił to prof. Harvardu – Kenneth Rogoff – główny ekonomista MWF – stała się odpowiednikiem gospodarki aglomeracji miejskiej Los Angeles, Rosja rzeczywiście była mocarstwem? Czy gdy w 1999 r. nie była w stanie wysłać okrętów na Adriatyk, ani obsłużyć swego batalionu zmechanizowanego, który po rajdzie na Prisztinę, odcięty od zaopatrzenia musiał polegać na logistyce NATO, była mocarstwem? Miała oczywiście supermocarstwowy potencjał jądrowy i zachowała go do dziś (choć w zredukowanym stanie), ale w ostatnich 20 latach znacznie stracił on na znaczeniu jako miernik pozycji międzynarodowej jego posiadacza. Dziś oczywiście Rosja znów jest mocarstwem, ale mocarstwem regionalnym, a nie globalnym. Gra w tej lidze co Turcja czy Brazylia, tylko, że w odróżnieniu od nich kurczy się demograficznie, a nie rośnie, a jej oparta na eksporcie surowców gospodarka nie wróży jej dynamicznego rozwoju. Jest więc mocarstwem schodzącym, a nie wschodzącym. Innymi słowy, wiele wskazuje na to, że ranga jej mocarstwowości będzie się stale zmniejszać, mimo przerostu ambicji jej przywódców i jej społeczeństwa.
Aleksandrowa-Arbatowa pisze: „W odróżnieniu od innych wojen, zakończenie Zimnej Wojny nie doprowadziło do odbudowy stosunków międzynarodowych w przestrzeni euroatlantyckiej (…) Rosji (…) nie zostało (…) zaproponowane miejsce w Europie po dwubiegunowym podziale”. W Polsce widzimy to inaczej. Powrót dawnych satelitów sowieckich do rodziny wolnych narodów, potwierdzony ich przyjęciem do NATO i do UE był odbudową stosunków międzynarodowych w przestrzeni euroatlantyckiej, zniszczonych zmową niemiecko-sowiecką z 1939 r. i polityką obu totalitaryzmów w latach następnych. Rosja zaś została przyjęta (dodajmy, że na wyrost) do Rady Europy, G8, a ostatnio do WTO, nawiązała dialog strukturalny z UE, nie mający precedensu w stosunkach Unii z żadnym innym państwem, a Stała Rada NATO-Rosja, szczególnie po 2003 r. zapewnia Moskwie dobre forum współpracy z Sojuszem, o ile tylko potrafiłaby z niego skorzystać.
Nieprawda jest, jak pisze Autorka, iż Zachód skorzystał z rosyjskiej słabości dokonując „ekspansji” NATO na wschód. Rosyjska retoryka „ekspansji NATO” wykrzywia rzeczywistość. To nie Sojusz starał się wchłonąć Polskę, Czechy, Węgry, itd. To my: Polacy, Czesi, Węgrzy, Bałtowie, Rumuni, Słowacy i Bułgarzy domagaliśmy się by nas przyjął w swe szeregi. Motor napędowy tego procesu pracował w Europie Środkowej, a nie w Brukseli, czy w Waszyngtonie. Może się to w Moskwie nie podobać, ale my też mamy prawo do własnego bezpieczeństwa, a rozstrzeliwanie z armat czołgowych własnego parlamentu czy burzenie przy użyciu lotnictwa i artylerii „własnych” miast, nie są dobrymi sposobami na przekonywanie sąsiadów o pokojowym charakterze państwa rosyjskiego. Aleksandrowa-Arbatowa nie dostrzega zresztą, że Zachodu – jako wspólnoty politycznej z czasów zimnej wojny nie ma już i to przynajmniej od 2003 r. – od sporu o wojnę w Iraku, w którym Rosja, Francja i Niemcy stały po jednej stronie, a USA, Wielka Brytania, Włochy, Hiszpania, grupa mniejszych państw z Europy Zachodniej i wszyscy dawni satelici ZSRR oraz Bałtowie, po drugiej. Współpraca niemiecko-francusko-rosyjska – z wojskową włącznie (sprzedaż Rosji francuskich okrętów desantowych Mistral, budowa przez niemiecki Rheinmetall Centrum Wyszkolenia Wojsk Lądowych w Mulino pod Nowogrodem Niżnym), nie pozwala na postawienie tezy o arogancji Zachodu. Zachodu bowiem – jako wspólnoty politycznej – powtórzmy to, już nie ma.
Autorka żali się na niewdzięczność Zachodu za rosyjskie wsparcie w wojnie z talibami. Hm… – NATO w Afganistanie chroni południową flankę Rosji przed presją muzułmańskiego fundamentalizmu. Gdyby tego nie robiło, to Moskwa musiałaby krwawić w Azji Centralnej. Mówiąc zatem brutalnie, Putin nie robił szczególnej łaski wspierając, w bardzo zresztą ograniczony sposób, działania Sojuszu pod Hindukuszem. NATO zapewne wkrótce się stamtąd wycofa. Czy Rosja jest już na to gotowa?
Aleksandrowa-Arbatowa kreśli wizję Rosji, jako mocarstwa uprawnionego do posiadania własnej strefy wpływów, w którą Zachód nie powinien ingerować i stawia pytanie o przyszłą politykę Zachodu wobec Rosji. To błędne ujęcie problemu. Rosja nie ma prawa do stref wpływów rozumianych jako obszar wyłącznego szczególnego oddziaływania politycznego. Jej ambicje w tym względzie nie zostaną rozbite przez Zachód, lecz przez narody zagrożone zamknięciem w takiej strefie (Gruzinów, Ukraińców, Azerów, Uzbeków, itd.). Zachód zaś, nie będzie prowadził w tej kwestii jednolitej polityki, gdyż owego „strasznego” Zachodu, jak dwukrotnie wspomniałem wyżej, już nie ma, co dobrze byłoby wreszcie zauważyć.
Podsumowując – za stan Rosji odpowiadają Rosjanie (a nie mityczny Zachód i jego błędy) i nic z nich tej odpowiedzialności nie zdejmie.