Uważam, że sześcioletnie dzieci powinny chodzić do szkoły. Jest to światowa norma i tylko naukowy dowód, że młodzi Polacy rozwijają się wolniej od reszty ludzkości uzasadniałby odstępstwo od niej. Nie słyszałem o takich badaniach, więc nie widzę powodu, by polskie dzieci zaczynały naukę rok później niż niemieckie lub holenderskie.
Znam za to wyniki badań, które jasno pokazują znaczenie, jakie dla wyrównywania szans ma udział w edukacji przedszkolnej: braków w kreatywności, interakcjach z rówieśnikami i w zdolności komunikowania się nie da się całkowicie nadrobić na następnych etapach edukacji. Jeśli dodać do tego, że zapewnienie opieki nad cztero- czy pięcio- latkiem jest tańsze niż „podciąganie” gimnazjalisty lub „akcja afirmatywna” na poziomie studiów, stanie się jasne, że obowiązek edukacyjny powinien zaczynać się jeszcze wcześniej. We Francji i w Wielkiej Brytanii dotyczy już czterolatków. Tak powinno być również w Polsce.
Dlatego głosowałbym (to kwestia z jeszcze wcześniejszej kadencji Sejmu!) za reformą, choć postulowałbym inny sposób jej wprowadzenia. Zamiast dobrowolności, sprawiającej że przez kilka lat naukę zaczynały równocześnie dzieci sześcio- i siedmioletnie, należało przyjąć zasadę, że kolejne sześć roczników obejmuje dzieci urodzone w ciągu czternastu, a nie dwunastu miesięcy. O ile przed reformą dzieci zaczynające naukę 1 września miały ukończone między 6 lat i 8 miesięcy, a 7 lat i 7 miesięcy, to w pierwszym roku wdrażania zmiany byłoby to między 6-i-6 a 7-i-7, w drugim między 6-i-4 a 7-i-5, i tak dalej. Maksymalna różnica wieku w klasie wynosiłaby 14 miesięcy (zamiast 2 lat, co zdarza się w szkołach mieszających sześcio- i siedmio-latki w jednym oddziale). Tegoroczni pierwszoklasiści uniknęliby tłoku, który teraz oznacza lekcje na dwie zmiany, a w przyszłości utrudni im dostanie się do preferowanych szkół i wejście na rynek pracy.
Gdyby Platforma nie pokpiła sprawy, zmiana wieku obowiązku szkolnego nie wywołałaby niepokoju rodziców i nie dała paliwa do uzbierania 100 tysięcy podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie jej odwrócenia. Skoro już jednak wniosek został złożony, to sejm powinien referendum zatwierdzić (ja sam bym tak głosował), a rząd wziąć się do roboty i wytłumaczyć obywatelom, dlaczego sześciolatki powinny jednak uczyć się pisać i czytać. W najgorszym przypadku (wiążącego referendum za powrotem do poprzedniego wieku), po próbie reformy zostałaby sieć publicznych podstawówek przygotowanych do przyjęcia młodszych dzieci,* do których bardziej odważni rodzice mogliby posłać swoje sześciolatki. Po paru latach okazałoby się, że jest to ze stratą dla „uratowanych” maluchów, ale nikogo nie można uszczęśliwiać na siłę.