Gdybym zasiadał w Sejmie kończącym właśnie kadencję, głosowałbym za ustawą o in vitro. Choć nie bez wątpliwości.
W miarę jak ludzkość dokonuje nowych wynalazków, rośnie potrzeba ich prawnego regulowania. Przepisy ruchu drogowego (w tym konieczność zdawania egzaminu na prawo jazdy) pojawiły się w ślad za samochodami, procedury kontroli lotów stworzono po upowszechnieniu się transportu lotniczego, a przepisy sanitarne – po tym, jak lekarze i biolodzy opisali mechanizmy rozprzestrzeniania się chorób. Innowacją, która w ostatnich latach upowszechniła się na tyle, że wymaga legislacji jest zapłodnienie pozaustrojowe.
W Polsce korzystają z niego tysiące par, które sto, 50, a nawet 30 lat temu nie mogłyby mieć dzieci. Skala zjawiska, stopień skomplikowania procedury oraz potencjalne konsekwencje zaniechań sprawiają, że rzecz musi być uregulowana. Sprzeciwianie się temu jest równie nieodpowiedzialne co kwestionowanie zasadności istnienia prawa lotniczego (tego też nie było kiedy ludzie nie latali). Próby uregulowania poprzez zakaz są zaś okrutne wobec potencjalnych rodziców – a także naiwne w swoim konserwatyzmie, bo do Czech, Niemiec i innych miejsc, gdzie zakazu nie ma i nie będzie, naprawdę nie jest daleko.
Podobnie jak inne zagadnienia reprodukcyjne (edukacja seksualna, antykoncepcja, badania prenatalne i aborcja) in vitro rozpaliło emocje biskupów i oddanych im prawicowych polityków. Mówienie, że to przejaw seksualnej obsesji celibatariuszy jest uproszczeniem. Próbujący zablokować ustawę i przekonujący o możliwości wymodlenia dzieci senatorowie byli groteskowi, ale dotykali sedna sprawy: w świecie, którego usiłowali bronić, o zdrowe dziecko można się tylko modlić. O to, by nie zajść w ciążę – również. Bóg (a przy okazji kapłani) ma wielki wpływ na ludzkie życie. W odczarowanej nowoczesności człowiek ma o wiele większą (choć oczywiście niepełną) kontrolę nad tym kluczowym elementem swojego losu. Więcej: staje się, do pewnego stopnia, świadomym stwórcą nowych ludzkich istot. Bóg okazuje się mniej potrzebny, co przekłada się zarówno na mentalne samopoczucie osób, które mu zawierzyły, jak i na jak najbardziej doczesny dobrostan tych, którzy mu służą.
Rozumiejąc dramat kościelnej hierarchii i głęboko wierzących katolików, uważam że nie powinien mieć on wpływu na kształt prawa stanowionego przez państwo. I dlatego głosowałbym za ustawą, w najbardziej liberalnej formie.
Forma, w jakiej in vitro uregulowano, liberalna nie jest. Pozbawia wiele osób możliwości skorzystania w Polsce z tego zabiegu: okazały się za stare, zbyt wolne (samotne kobiety), lub niewystarczająco heteroseksualne. Moje wątpliwości dotyczą właśnie tego, czy było warto płacić tę cenę. Bo przecież to te grupy, dla których in vitro było rzeczywiście jedynym sposobem by mieć dzieci, zostały przez ustawę pozbawione tej możliwości. Dla nich wcześniejsza „wolna amerykanka” była bardziej korzystna.
Widzę i słyszę już zarzuty, że dopuszczając stosowanie in vitro przez pary homoseksualne jestem ślepy na los ich dzieci, które „będą wyśmiewane w szkole przez kolegów”. Trudno o bardziej podły i obłudny argument. Podnoszony zazwyczaj przez jawnych lub ukrytych homofobów, zakłada on że homofobia jest powszechnym i głęboko ugruntowanym stanem w polskim społeczeństwie. I że nic nie można (nie potrzeba -?) w tej sprawie zrobić. Lada moment podobna świętoszkowata fraza zabrzmi, pozornie z troski o dobro dzieci, przeciw przyjmowaniu uchodźców („ich dzieci będą się źle czuć w polskich szkołach”). Bo przecież już przecież jakieś ciemnoskóre dziecko zostało zaatakowane przez rówieśników i zwyzywane jako „uchodźca”…
Bardzo bym chciał, żeby w polskiej polityce było mniej religii, a więcej moralności.