Wystąpienie podsumowujące Igrzyska Wolności 2015
Jestem zaszczycony, że mogę się tutaj znaleźć. Pozwolę sobie zacząć od kwestii, która jest dla mnie bardzo istotna. Gdy otrzymałem zaproszenie na Igrzyska Wolności, miałem trzy powody, by owo zaproszenie przyjąć. Pierwszym jest oczywiście fakt, że od zawsze lubiłem Polskę, podobnie jak lubi Polskę wielu Bułgarów. Drugim, że od zawsze lubiłem konferencje, które odbywają się w przeddzień wyborów, ponieważ w tym okresie ludzie bywają na różne sposoby wrażliwi, są znacznie bardziej emocjonalni, rozmowy na konferencjach wchodzą na nieco inne tory, są o wiele bardziej interesujące. Istnieją dwa istotne elementy dotyczące wyborów oraz demokracji, które zazwyczaj schodzą na dalszy plan. Już na początku XIX w. zwrócono uwagę na fakt, że demokracja reguluje życie społeczne za pośrednictwem dziwnej kombinacji udramatyzowania lub trywializowania wszystkiego wokół. W przededniu wyborów zwykle mamy wrażenie, jakby nazajutrz miał nastąpić koniec świata – politycy powtarzają, jak to teraz jest źle lub jak wiele musi się zmienić, i naprawdę można poczuć w kościach, że nadchodzi jakaś dramatyczna, wręcz katastrofalna zmiana. Jednak już dzień po wyborach te same problemy zostają strywializowane. Podobnie jak wielu innych uważam, że ten rodzaj bardzo dziwnej zależności między dramatyzacją a trywializacją jest jedną z możliwych przyczyn tego, że wybory, w pewnym sensie nakręcając ten mechanizm, pozwalają nam jednocześnie mówić zarówno o zmianie, jak i o kontynuacji. Wybory to również czas, gdy społeczeństwo zostaje zmuszone do rozmów o przyszłości. Często robią to w głupi sposób – na przykład politycy obiecują rzeczy zgoła nierealistyczne. Niemniej skłaniamy się do podjęcia próby wyobrażenia sobie, jak nasze społeczeństwo będzie wyglądać za 5, 10 czy 15 lat. Z tego punktu widzenia wszelkie konferencje organizowane tuż przed wyborami zawsze mają nieco inną dynamikę. Trzecim powodem, by przyjąć zaproszenie na tę konferencję, była jej nazwa, Igrzyska Wolności. Nie wiedziałem do końca, kto za nią stoi, ale uznałem ją za ciekawą. Ostatnimi czasy (i dotyczy to zarówno polityki krajowej, jak i zagranicznej) wielu ludzi zadaje sobie pytania: „W co oni grają?” czy „W co pogrywają politycy?”. Bez wątpienia nie są to szachy – ich gra bowiem nie opiera się na racjonalnych, strategicznie zaplanowanych ruchach. Ale czy w takim razie to poker, gdzie każdy po prostu spekuluje, podejmując ryzyko, by osiągnąć ten lub inny cel, niejednokrotnie blefując? A może to po prostu znana nam z dzieciństwa gra w papier, nożyce, kamień i decyzje podejmowane są w odniesieniu do tego, co naszym zdaniem zrobią inni gracze? Problem z Igrzyskami Wolności jest taki, że nie sądzę, by miały one zmienić bieg wydarzeń czy choćby sposób, w jaki mówimy o demokracji.
Ratowanie demokracji, po pierwsze, brzmi dość patetycznie, po drugie, wierzę, że to raczej zadaniem demokracji jest uratować nas. Dodatkowo (i to może nawet ważniejsze) pojawia się tu założenie, że nawet jeśli rozmawiamy o kryzysie demokracji, to zakładamy, że kryzys ten ma wszędzie ten sam kształt. Czy tak właśnie jest?
Cztery, pięć lat temu słyszalne były w Europie głosy ludzi, którzy twierdzili, że problemem demokracji na szczeblu europejskim jest jej zbytnia ugodowość, brak radykalnej alternatywy, brak polaryzacji, wszyscy zaś politycy robią i głoszą to samo. Mówiono: „Potrzebujemy jaśniejszej alternatywy, możemy znieść trudniejsze życie, gdy tylko dostaniemy szansę prawdziwego wyboru”.
Gdybyśmy się udali do Stanów Zjednoczonych w czasie ostatnich dwóch, trzech lat, dowiedzielibyśmy się, że największym problemem demokracji jest… polaryzacja. Mamy na przykład poczucie, że członkowie Partii Demokratycznej i Partii Republikańskiej nie żyją w tym samym kraju, że w efekcie tej polaryzacji rząd właściwie staje się dysfunkcjonalny. Czy możemy użyć tego samego rozwiązania dla tak różnych problemów? Czy problemy demokracji w takich państwach jak Bułgaria czy Polska są takie same jak w Hiszpanii czy Grecji? Nie będę więc mówił o „ratowaniu demokracji”, chciałbym natomiast zastanowić się nad czymś innym. Postaram się pokazać, jak możemy przedstawić i prowadzić dyskusję na temat postrzeganego kryzysu demokracji w sposób, który nie będzie miał wydźwięku apokaliptycznego, ale będzie zmierzał do poprawy jej stanu.
Pierwsze pytanie, jakie chcę zadać, brzmi:
Czy demokracja kiedykolwiek nie znajdowała się w stanie kryzysu?
Jeśli przejrzymy prasę zachodnioeuropejską sprzed 20, 30 czy 40 lat, zauważymy, że dyskurs demokracji zawsze był dyskursem kryzysu. W latach 70. (po wydarzeniach roku 1968, po zakończeniu wojny w Wietnamie, przewinięciu się fal terroryzmu przez Niemcy Zachodnie czy Włochy) Willy Brandt, który pełnił wówczas funkcję kanclerza Niemiec, powiedział, że daje demokracji nie więcej niż 20, 30 lat, a po tym czasie świat zostanie całkowicie zdominowany przez dyktatorów – czy to komunistycznych, czy też wojskowych, tak czy inaczej demokracja nie przetrwa. Możemy zaobserwować, że krytyka demokracji o podobnym charakterze napływała zarówno z lewej, jak i prawej strony sceny politycznej. Teraz wspominamy, jak dobrze kiedyś funkcjonowała demokracja, szczególnie w latach 70. i 80. (i tyczy się to szczególnie zachodnich Europejczyków). Tak właśnie dziś postrzegamy funkcjonowanie demokracji z czasów zimnej wojny.
Jedną z przyczyn takiego myślenia jest fakt, że nas tam wtedy nie było. Jeśli jednak przyjrzymy się temu, jak ludzie wtedy żyli, co się wówczas działo, to dostrzeżemy poczucie, że demokracja nie spełnia swojej funkcji, że nie działa tak, jak powinna, że radzi sobie znacznie gorzej niż dyktatura.
Na przykład w roku 1982 (siedem lat przed upadkiem komunizmu) Jean-François Revel, jeden z wiodących francuskich politologów tamtego okresu, opublikował książkę pt. „Jak giną demokracje” i właściwie starał się udowodnić, że reakcja Zachodu na działalność Solidarności w Polsce pokazuje, jak słabe i niezdecydowane potrafią być demokracje, że na podstawie tego, co obserwujemy, ustrój demokratyczny nie ma szans na przetrwanie – ponieważ bardzo trudno w demokracji zdecydować, podjąć ryzyko, system jest zbyt skomplikowany, zbyt samokrytyczny, podczas gdy systemy dyktatorskie są znacznie lepiej zorganizowane, bardziej skłonne podejmować ryzyko. Powtarzano to na okrągło i dopiero gdy upłynęło trochę czasu, wydaje nam się, że 20 czy 30 lat temu było lepiej, demokracja kwitła, a dziś znajduje się w stanie poważnego kryzysu.
Na marginesie dodam, że nawet w Europie Wschodniej (cofnąłem się do tekstów pisanych o Polsce przez samych Polaków w latach 1993–1995) również podkreślano, że demokracja się nie sprawdza, że nastała kompletna defragmentacja, partie polityczne są nieudolne, wciąż toczy się walka „na górze”. Zwracam na to uwagę, gdyż chciałbym zaznaczyć, że nie ma innego sposobu mówienia o demokracji niż posługiwanie się dyskursem kryzysu. Na jakiś czas to uległo zmianie tylko po zakończeniu zimnej wojny. Część problemu, z którym się teraz borykamy, jest w dużej mierze związana ze sposobem, w jaki demokracja zaczęła mówić o sobie – o trwałym sukcesie i rozwiązaniu naszych problemów. Jednak to właśnie mówienie o kryzysie demokracji ma sens. I demokracje używają takiego właśnie dyskursu, ponieważ największą korzyścią systemów demokratycznych jest ich zdolność do autokorekty.
Pośród ludzi, którzy najostrzej krytykowali demokrację, znalazł się między innymi Winston Churchill, który stwierdził, że najlepszym argumentem przeciwko demokracji jest pięciominutowa rozmowa z przeciętnym wyborcą. Ten rodzaj strachu, że mając władzę, ludzie będą robili głupstwa, od zawsze towarzyszył demokracji. Nawet dziś, gdy podejmujemy dyskusję na temat demokracji, systemów autorytarnych i innych, powinniśmy pamiętać o tym, jak postępował w tej kwestii Arystoteles. Gdy opisywał problematyczne systemy, zawsze starał się traktować je parami. I tak na przykład podstawowe rozróżnienie, jakiego dokonał, dzieliło systemy na rządzone przez jednostkę, przez grupę lub przez wszystkich. Jego główne spostrzeżenie opierało się na założeniu, że gdy rządzi jednostka, to możemy mieć do czynienia z dobrze funkcjonującą monarchią albo tyranią. Mogą rządzić arystokratyczne grupy ludzi kompetentnych, nastawionych na dobro ogółu – wtedy taki system się sprawdza – a może zaistnieć reżim oligarchów, w którym grupa po prostu wykorzystuje większość. Nawet gdy danym krajem rządzi ogół społeczeństwa, to i tak jego rządy mogą się okazać mądre albo wręcz przeciwnie. Mówię tak, gdyż w roku 1989 wydarzyła się pewna istotna rzecz – i za część problemów, z którymi obecnie się borykamy, winię politologów. Mam na myśli to, że począwszy od roku 1989, a szczególnie w latach 90., zaczęliśmy posługiwać się skrajnymi uogólnieniami dotyczącymi demokracji oraz tego, co demokracja może wytworzyć.
W politologii mamy na przykład zjawisko określane mianem „teorii demokratycznego pokoju”, opierającej się na obserwacji (którą można łatwo potwierdzić empirycznie), że z zasady demokracje nie walczą między sobą. Na bazie tej obserwacji przyjmujemy założenie, że gdyby wszystkie kraje na świecie przyjęły ustrój demokratyczny, wojen nie byłoby w ogóle. Takie stwierdzenie jest jednak problematyczne z jednego prostego powodu: mamy zbyt mało przykładów krajów demokratycznych, abyśmy mogli wyciągać taki wniosek. Ponadto, co sami politolodzy udowadniają, jest dużo bardziej prawdopodobne, że wojnę rozpętają kraje przechodzące transformację ustrojową niż jakakolwiek już istniejąca demokracja czy też klasyczny reżim autorytarny. My jednak zaczęliśmy mówić o demokracji, jakby miała rozwiązać każdy problem, jaki tylko pojawi się na naszej drodze. I tak przedstawianie pozytywnych zależności między demokracją a mniejszym poziomem korupcji to jedno, ale już twierdzenie, że wystarczy przeprowadzić ponowne wybory, by uleczyć kraj z korupcji, to już inna historia. I zgoła nieprawdziwa. Dane empiryczne pokazują, że kraje demokratyczne lepiej radzą sobie gospodarczo niż reżimy niedemokratyczne – to jednak nie oznacza, że kraje niedemokratyczne nie odnotowują wzrostu gospodarczego, czego doskonałym przykładem są Chiny.
Możliwości demokracji zostały po prostu przecenione. Wytworzono całkowicie złudne przeświadczenie odnośnie do tego, za co demokracja jest, a za co nie jest odpowiedzialna – sądzę, że sami w znacznym stopniu wywołaliśmy ten kryzys, ponieważ odpowiedzią na szereg problemów, z którymi się teraz borykamy, jest dla nas zazwyczaj demokracja.
Jak rozwiązać problem globalnego ocieplenia? Zwiększmy zasięg demokracji uczestniczącej! Jak poradzimy sobie z kwestią wojny i pokoju? Zwiększmy zasięg demokracji uczestniczącej! Za każdym razem, gdy spotykamy się z pytaniami, na które jest tylko jedna odpowiedź, bądźmy świadomi, że albo coś jest nie tak z pytaniem, albo z odpowiedzią. Zwracam na to uwagę, gdyż w pewnym stopniu efektem tego zjawiska jest fakt, że – według mnie – umyka nam jeden z głównych powodów, dla których demokracja przez wszystkie te lata się rozprzestrzeniała. I dlaczego demokracja, lepsza niż jakikolwiek inny ustrój, pasuje do niektórych problemów współczesnego świata.
Czytałem ostatnio prace Jonathana Sacksa, cenionego współczesnego myśliciela, który stwierdza, że mamy więcej możliwości niż kiedykolwiek w naszej historii, ale brakuje nam sensu; że większość instytucji maksymalizuje liczbę naszych potencjalnych wyborów, lecz nie mówi, jak i co wybierać. Na przykład rynek pozwala na wybranie czegokolwiek, na co mamy ochotę, nie mówi nam jednak, co jest dla nas dobrym wyborem. Demokracja pozwala nam dokonywać różnych wyborów, sama instytucja demokracji nie mówi jednak, jak i co wybierać.
Żyjemy ostatnio w świecie bez „Dlaczego?”. Przestaliśmy zadawać pytania, dlaczego coś robimy, za to wszechobecne jest pytanie: „Jak?”.
Remedium na największe problemy mają być rozwiązania technologiczne. I to właśnie, jak już wspomniałem, jest powód dla którego demokracja się rozprzestrzenia i dla którego ludzie z różnych części świata (nawet rządzonych autorytarnie) nie próbują sprzedać swojego modelu jako tego skutecznego. Ani Chińczycy, ani Rosjanie nie przyjdą do nas i nie powiedzą, że system autorytarny jest lepszy niż demokracja.
Rosja oddala się od demokracji, podobnie jak Chiny, choć w inny sposób. Dlaczego Chiny, które od 40 lat sukcesywnie odnotowują robiący wrażenie wzrost gospodarczy, nie starają się wysłać modelu swojego ustroju na eksport? Oczywiście, próbowali rozprzestrzenić część ze swoich represyjnych praktyk, jednak to już zupełnie coś innego.
Uważam, że sytuacja wygląda następująco: współczesne społeczeństwo oraz społeczeństwo konsumenckie ogólnie – cały zamysł opcji, które są dla nas dostępne (na których opiera się światowa gospodarka), w efekcie w dziwny sposób powoduje u ludzi niezadowolenie. Im więcej mamy możliwości wyboru, tym bardziej jesteśmy niezadowoleni. Tak przecież właśnie funkcjonuje rynek: już w chwili, gdy coś kupujemy, jesteśmy z naszego zakupu niezadowoleni i rynek właściwie ma nadzieję, że kupimy coś jeszcze. Działa to do tego stopnia, że wiele sklepów pozwala na zwrot nabytego produktu w ciągu tygodnia od dnia zakupu, abyśmy mogli wówczas dokonać dodatkowych zakupów. Niezadowolenie nakręca społeczeństwo. Tylko demokracja może być odpowiedzią na to niezadowolenie.
W systemach autorytarnych wprowadza się zadowolenie, gdyż nie ma instrumentów, które pozwalałyby społeczeństwu reagować w chwilach niezadowolenia. Jak będą funkcjonować Chiny, jeśli wyobrazimy sobie, że wzrost gospodarczy się zatrzyma? Wiemy, że zasadność władzy w Chinach w znacznej mierze wynika z efektywności chińskiej gospodarki, oczywiście dla niektórych bardziej niż dla innych, jednak wzrost gospodarczy występuje. Co jeśli go nie będzie?
W wypadku Rosji to było jasne – jeśli mam być szczery, sądzę, że główną przyczyną wkroczenia wojsk rosyjskich na Krym pozostawał fakt, że Krym był dla Putina sposobem na zyskanie popularności i odwrócenie uwagi od wyników gospodarczych. Po zajściach na Krymie (do pewnego stopnia) poparcie dla prezydenta Putina nie jest już związane z tym, jak funkcjonuje gospodarka, w przeciwieństwie do tego, jak to było wcześniej, gdy reżim poprawiał ekonomiczny dobrostan społeczeństwa.
Dlatego też w chwili, gdy nie można być do końca pewnym, jak dobrych wyników gospodarczych należy się spodziewać, najpoważniejsze pytania brzmią: „Jak radzić sobie z niezadowoleniem społeczeństwa?”, „Jak uporać się z ludźmi, którzy nie są szczęśliwi?”. Na marginesie, nawet jeśli posiadają oni więcej dóbr i mają więcej możliwości wyboru, tym większe prawdopodobieństwo, że będą niezadowoleni.
I w tym zakresie demokracja dysponuje pewnym mechanizmem, zapewnia mianowicie możliwość zmiany rządu. Zmiana rządu z kolei wpłynie na zmianę nastawienia społecznego. Żaden z innych ustrojów nie daje takiej możliwości. I dlatego też ustroje autorytarne nawet jeśli są mądrze zorganizowane, dobrze rozwinięte technologicznie i nie stosują opresji względem jednostek, czują się niepewnie, właśnie dlatego, że w czasie kryzysu nie dysponują mechanizmami radzenia sobie z niezadowoleniem.
Jednocześnie, jeśli perspektywa ta jest słuszna, to klasyczna opozycja pomiędzy demokracją a ustrojami autorytarnymi nie pomoże nam w zrozumieniu tego, jak dobrze będą funkcjonować nasze społeczeństwa. Z łatwością przylepiamy systemom politycznym, które nam się nie podobają, łatkę „autorytarnych”, podczas gdy większość z nich to bardziej demokracje większościowe niż klasyczne ustroje autorytarne. Czy Turcja pod rządami Erdoğana jest przykładem reżimu autorytarnego? Czyż polityk ten nie został wybrany w wolnych i uczciwych wyborach, mając poparcie większości obywateli? Czy nie jest również prawdą, że ta większa część społeczeństwa stara się narzucić swoje poglądy i uznawane normy mniejszości? W zasadzie nikt nie życzyłby sobie być dziennikarzem w Putinowskiej Rosji, ale też nikt nie chce być dziennikarzem w Turcji Erdoğana, ponieważ liczba aresztowanych dziennikarzy w Turcji jest wyższa niż w Rosji. Zwracam na to uwagę, gdyż w pewien sposób znalezienie odpowiedzi na klasyczne pytania zadawane dotychczas („W jaki sposób ktoś doszedł do władzy?”, „Czy stało się tak na drodze wolnych wyborów, czy nie?”) nie wystarczają już, by zrozumieć istotę systemów politycznych, z którymi mamy do czynienia obecnie.
W czerwcu 2014 r. premier Węgier Viktor Orbán wygłosił słynne przemówienie o powstawaniu nieliberalnych demokracji, w którym stwierdził, że Zachód wraz ze swoją dekadencką kulturą upada, wskutek czego niedługo przestanie istnieć. Kontynuował, że Węgrzy powinni się rozejrzeć wokół, zwrócić uwagę na to, co się dzieje na Wschodzie, i próbować raczej iść w ślady skutecznych modeli takich państw jak Turcja, Singapur, Rosja czy Chiny. Najdziwniejszym aspektem owego wystąpienia jest to, że żaden politolog nie umieściłby wspomnianych przez węgierskiego premiera czterech państw w jednej grupie – Singapur jest bardzo klasycznym, merytokratycznym reżimem autorytarnym, Chiny i Rosja są, jakie są, a Turcja – jako konkurujący system demokratyczny – wciąż mocno ogranicza prawa mniejszości. Dlaczego zatem Orbán umieścił je obok siebie? I to perspektywa, którą pragnę zaproponować.
Jakiś czas temu słynny ekonomista z Uniwersytetu Harvarda, Dani Rodrik, przedstawił tzw. „paradoks globalizacji”. Stwierdził mianowicie, że większość rządów próbuje maksymalizować trzy aspekty: starają się być demokratyczne, zintegrowane ze światową gospodarką najbardziej, jak to tylko możliwe, i sprawować niezależne rządy. Problem z globalizacją – zdaniem Rodrika – polega na tym, że o ile możliwe jest wystąpienie dwóch z tych trzech elementów, to nie jest możliwe jednoczesne wystąpienie wszystkich trzech.
Może więc istnieć kraj demokratyczny i niezależny – na przykład Stany Zjednoczone. Może też istnieć kraj autorytarny i silnie zintegrowany ze światową gospodarką – na przykład Chiny – to pozwala mieć dobre wyniki gospodarcze, ponieważ prawa pracowników w ogóle nie są respektowane, i gdyby Marks jeszcze żył, zapewne powiedziałby, że poziom wyzysku w Chinach jest znacznie wyższy niż w jakimkolwiek kraju Zachodu. Można próbować być demokratycznym i silnie zintegrowanym – jak Unia Europejska, jednak dzieje się to kosztem niezależności. Uważam, że wiele państw to widzi m.in. dzięki kryzysowi ekonomicznemu. Podstawowy problem jest taki, że choć te trzy aspekty się nie łączą, to wszyscy politycy utrzymują – a przynajmniej starają się chociaż stwarzać takie pozory – że da się zrobić tak, by owe trzy aspekty jednak szły ramię w ramię.
Uważam, że to właśnie miał na myśli Viktor Orbán, a mianowicie: dobrą integrację ze światową gospodarką (60 proc. węgierskiego eksportu pochodzi z czterech niemieckich przedsiębiorstw – a zatem dla Węgier zamknięcie się byłoby skrajnie niepraktyczne) i postaranie się o bardzo dziwny rodzaj ustroju demokratycznego – demokrację bez pluralizmu: zdecydowana większość w parlamencie, która będzie tożsama z państwem, a jednocześnie opozycja postrzegana jako całkowicie pozbawiona sensu. To jedyny sposób, by takie państwo było konkurencyjne.
Z drugiej strony mamy reżimy autorytarne – i podkreślam, że większość z nich jest znacznie bardziej wyszukana, niż chcemy przyznać. Niekoniecznie zawsze chodzi tylko o ograniczanie – czasem raczej o uzyskiwanie od społeczeństwa tylu prawdziwych informacji, jak to tylko możliwe, przy jednoczesnym zakazywaniu mobilizowania się do podjęcia jakiejkolwiek akcji zbiorowej. Obecnie w Chinach nie ma problemu z indywidualną krytyką pewnych rozwiązań politycznych, a nawet konkretnych osób będących u władzy, o ile zrobi się to w mediach społecznościowych. Co więcej, chiński rząd ma na podorędziu tysiące ludzi, którzy pracują nad pozyskiwaniem i śledzeniem owych uwag i sygnałów, i na ich podstawie stara się wprowadzać pewne zmiany. W erze Facebooka nikt nie potrzebuje już funkcjonariuszy i informatorów, ponieważ ludzie sami dostarczają o sobie informacje każdego dnia. Gdy ktoś narzeka na niesprawiedliwość, rząd przyjmuje to do wiadomości i podejmuje pewne działania. Gdyby jednak ta krytykująca coś lub kogoś osoba poprosiła dwie kolejne, by się do niej przyłączyły i zaprotestowały wspólnie, to już ich post czy blog zostanie zablokowany, a one mogą trafić do aresztu. Nowe technologie dają reżimom autorytarnym możliwości, których wcześniej nie miały, w zakresie pozyskiwania informacji pochodzących z rzeczywistych działań jednostek, a nie wynikają z pośrednictwa policji – jednak z drugiej strony nie ma przyzwolenia na organizowanie się. Nie jest zatem największym problemem, że autorytaryzm zastąpi demokrację w czasie, gdy demokracja znajduje się w stanie kryzysu, ale to, jakie będą proporcje pomiędzy wolnością a kontrolą w samym ustroju demokratycznym.
Przejdźmy do ostatniego punktu mojego wystąpienia. Dobrze wiemy, że nie powinniśmy próbować znaleźć jednej globalnej odpowiedzi i wierzyć, że będzie ona miała charakter czysto ideologiczny. Demokracja jest ustrojem, który w znacznej mierze opiera się na równości doświadczeń jednostek. Nie chodzi o to, że wszyscy jesteśmy w tej samej mierze mądrzy, zamożni czy dobrzy. Problemem systemów demokratycznych jest to, że każdy człowiek ma unikalny zbiór doświadczeń – dlatego też każdy będzie wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, co jest dla niego dobre.
Wielu ludzi, łącznie ze mną, uważa, że przypadek Polski jest przykładem jednej z najbardziej niezwykłych historii ostatnich 25 lat (zarówno pod względem politycznym, jak i ekonomicznym). Jednak podobnie jak wielu innych uważam, że rządy PiS-u w latach 2005–2007 też się do tego stanu przyczyniły – przede wszystkim dlatego, że ludzie zdali sobie sprawę, co im się w nich nie podobało. W rezultacie społeczeństwo czegoś się nauczyło. Jak będzie sobie radził nowy rząd? Nie wiem, ale wierzę, że jeśli nie damy ludziom możliwości podejmowania złych decyzji politycznych – jeśli zaczniemy się obawiać, że ludzie popełnią błąd (a przecież popełniamy błędy nieustannie!) – będziemy chcieli temu zapobiegać i uratujemy demokrację – to dla demokracji nie będzie to wcale mniejszym złem, gdyż może przynieść skutki jeszcze gorsze niż niektóre wybory dokonywane przez społeczeństwo.
Jak zatem uratować demokrację?
Sądzę, że każdy, kto pojawia się nagle jako orędownik demokracji, prawdopodobnie dużo bardziej ją skrzywdzi, ponieważ wierzy, że to właśnie on wie lepiej niż ktokolwiek inny, co należy zrobić. Wierzę, że powinniśmy dać społeczeństwu możliwość popełniania błędów, by mogło z nich wyciągać wnioski. Niektóre błędy mogą być bolesne, niektóre pewnie zapoczątkują taką wersję rzeczywistości, która niekoniecznie nam się spodoba. Tak jednak przecież właśnie od zawsze działała demokracja! I od czasu do czasu, gdy uznajemy coś za błąd, powinniśmy mieć świadomość, że jest to błąd prawdopodobnie z naszego punktu widzenia, a nie z perspektywy kogoś innego.
Zakończę, przywołując pewien film, i postaram się pokazać, że choć wielu ludzi ostro krytykuje demokrację czy też liberalizm, to nikt nie ma lepszej alternatywy. Nikita Michałkow – znany rosyjski reżyser i jednocześnie bliski przyjaciel rosyjskiego prezydenta – stworzył w roku 2007 film pt. „Dwunastu”. Film ten jest bardzo istotny, ponieważ jest on przeróbką jednego z najsłynniejszych filmów amerykańskich z lat 50. pt. „Dwunastu gniewnych ludzi”, który jest z kolei traktowany jako laurka na cześć liberalizmu. „Dwunastu gniewnych ludzi” to opowieść o ławie przysięgłych składającej się właśnie z dwunastu osób, które mają podjąć decyzję, czy portorykański chłopak jest faktycznie winny zabójstwa, o które został oskarżony. Sytuacja wyglądała jasno i wszyscy byli przekonani, że po piętnastu minutach zapadnie werdykt. Jedenastu ławników było gotowych podjąć decyzję po wysłuchaniu zeznań pierwszego świadka, jednak jedna osoba ma wątpliwości. I ta jedna osoba zaczyna zadawać pytania. Przez cały film da się zaobserwować, jak godzina po godzinie, wskutek racjonalnych argumentów owego ławnika, pozostałe jedenaście osób zmienia zdanie i dochodzi do wniosku, że oskarżony jest jednak niewinny. Była to zatem niejako opowieść o liberalizmie, która pokazuje, że pojawienie się wątpliwości i fakt, że mamy prawo nie zgadzać się z ogólnie przyjętą opinią, pomaga nam dojść do prawdy ostatecznej. Michałkow zaś stworzył film, który opowiada historię ławników, którzy starają się udowodnić winę młodego Czeczena oskarżonego o zabójstwo przybranego ojca. Historia jest taka sama – jedenastu ławników jest przekonanych o jego winie i od razu chcą wysłać chłopaka do więzienia, jednak jedna osoba (były oficer KGB) zaczyna zadawać pytania. Obrady kończą się decyzją uniewinniającą. Oczywiście, chłopak faktycznie nie był winien zabójstwa, a oskarżenie rzucili ludzie, którzy – mimo protestów chłopaka i jego ojca – próbowali przejąć kontrolę nad budynkiem, gdyż chcieli przeprowadzić jakieś roboty budowlane, a nie mogli ruszyć z projektem. Jednak ten były oficer KGB stwierdza, że wcale nie będzie głosował za uniewinnieniem, ponieważ jeśli to zrobi, ludzie, którzy chłopaka wrobili, będą go chcieli zabić. Są zatem dwie opcje: albo powinno się chłopakiem zaopiekować, albo wysłać do więzienia, ponieważ to jedyny sposób, by utrzymać go przy życiu.
Przywołuję ten film, ponieważ traktuje on właśnie o podstawowym problemie dotyczącym demokracji. Wszyscy jesteśmy gotowi krytykować demokrację i liberalizm i wsadzić je do więzienia, ponieważ to jedyny sposób, by zagwarantować im przetrwanie. Ja jednak nie uważam, by był to mocny argument.