W ramach moich obowiązków zawodowych pracownika naukowo-dydaktycznego na Uniwersytecie Łódzkim napisałem książkę o polityce UE wobec Chin o nieco przewrotnym tytule „Sypiając ze smokiem”. Następnie udało mi się z grantu dla młodych naukowców pozyskać środki na jej wydanie. Zadowolony udałem się więc do uniwersyteckiego wydawnictwa i rozpocząłem procedurę wydawniczą. Jakież było moje zdziwienie kiedy okazało się, że w zaproponowanej mi wersji umowy miałem oddać prawo do dysponowania moim dziełem (licencja praw majątkowych autorskich) na okres aż 10 lat. Przyniosłem wydawnictwu pieniądze na wydanie tej książki, a oni domagali się ode mnie przekazania praw do niej na dekadę?! Zdumiony i zdenerwowany zacząłem dopytywać się kolegów, czy ich wydawnictwa uniwersyteckie też stosują takie praktyki. Okazało się, że jest to powszechne: załatwiasz środki na wydanie, a książka jest drukowana w kilkudziesięciu lub góra kilkuset egzemplarzach. Pojedyncze egzemplarze są kupowane, reszta trafia na półki bibliotek lub leżakuje w magazynach. Czasem książka zostaje wydana w wersji elektronicznej i wtedy trafia do internetowych księgarni w formie płatnego e-booka. Załamałem się.
Po pierwsze, chciałem żeby moja książka dotarła do jak najszerszego grona czytelników, a to zapewnia tylko Internet. Czy się to komuś podoba, czy nie, komunikacja naukowa przebiega dziś głównie elektronicznie. Jeśli czegoś nie ma w Internecie, to jest niewielkie prawdopodobieństwo, że ktoś to przeczyta i zacytuje. A nawet jeśli zacytuje, to Google Scholar tego nie policzy. W sytuacji konieczności raportowania liczby cytowań (na potrzeby oceny okresowej, grantów, awansów…), taka niewidoczna w sieci publikacja traci na znaczeniu.
Po drugie, sytuacja w jakiej się znalazłem wydała mi się absurdalna. Podatnik zapłacił już za przeprowadzenie badań, potem zapłacił za ich wydanie w formie książkowej, a teraz jeszcze każą mu płacić za książkę jeśli chce się wynikami badań zapoznać. Płaci więc trzy razy.
Po trzecie wreszcie, układ zaproponowany przez wydawnictwo zdawał mi się po prostu niesprawiedliwy.
Poszedłem więc do wydawnictwa powalczyć o zmianę zapisów w umowie. Okazało się, ze sprawa nie jest prosta („Oczywiście, zdaję sobie sprawę”), że trzeba zgody dyrekcji („Nie ma problemu, porozmawiam”), że trzeba skonsultować z prawnikiem („Jaki prawnik państwa obsługuje?”), ale… jakoś się dogadamy („Ani przez chwilę w to nie wątpiłem…”). I rzeczywiście po negocjacjach doszliśmy do porozumienia, że wydawnictwo sprzedaje sobie książkę przez rok, a potem mogę ją umieścić w Internecie, dystrybuując wedle własnego uznania.
Minął właśnie rok, z lekkim okładem, bo chwilę mi zajęło wyciągnięcie z wydawnictwa wersji elektronicznej mojej książki, ale udało się: można ją ściągnąć za darmo. Czego nauczyła mnie ta historia i co mogę P.T. Czytelnikom poradzić?
- Wydając książkę naukową nie warto godzić się na „standardową” wersję umowy, tylko spróbować powalczyć o swoje interesy. Zamiast domagać się jakiegoś udziału w przychodach ze sprzedaży (ta przecież i tak będzie niewielka) może lepiej uzgodnić po jakim czasie książka znajdzie się w wolnym dostępie. Rok wydaje mi się zabezpieczać interesy obu stron – kto ma kupić to przez ten czas to kupi, a z drugiej strony praca trafi do wolnego dostępu jeszcze względnie „świeża”. Warto byłoby może taki model dystrybucji upowszechnić.
- „Papier znika z nauki” i wydawnictwa naukowe zaczynają zdawać sobie z tego sprawę. Dlatego zaczynają nieco zmieniać przyzwyczajenia wydawnicze. Coraz więcej książek, tych z minimalnym bądź zgoła żadnym potencjałem komercyjnym, ukazuje się wyłącznie w wersji elektronicznej. Dla autorów jest to świetna informacja, bo ich teksty mają szansę wejść szerzej do obiegu naukowego. W ciągu zaledwie 3 dni od udostępnienia książki tylko z serwisu Academia.edu ściągnęło ją aż 50 osób. To dużo zważywszy na to, że połowa tekstów naukowych nigdy nie została przeczytana przez nikogo więcej niż: autor, recenzenci, redaktor.
- Mogę polecić Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, bo w sumie cały proces wydawniczy przebiegł sprawnie, książka została wydana profesjonalnie, a uzgodniony ostatecznie model współpracy był korzystny dla obu stron. Choć trochę trzeba się było natrudzić, żeby go wynegocjować.
