Amerykańskiej demokracji nigdy nie brakowało szans, by zmienić się w populistyczną tyranię większości, reżim białej opresji, państwo socjalistycznej monopartii, policyjną autokrację czy chaos wzajemnie zwalczających się, łatwych do manipulacji z zewnątrz państewek.
Jak wygrywają demokracje? Ledwo. I codziennie od nowa. Nikt nie wie tego lepiej niż Amerykanie, przynajmniej ci Amerykanie, którzy znają swoją historię. Tak było już z amerykańską wojną o niepodległość, wygraną przez amerykańskich patriotów tylko dzięki błędom przeciwnika i szczęśliwej koniunkturze międzynarodowej. Wygraną, dodajmy, wobec obojętności czy wręcz otwartej wrogości większości ówczesnego społeczeństwa. Tak było z przyjęciem amerykańskiej konstytucji. Chociaż dzisiaj jest ona najbardziej fetowanym dokumentem prawnym w historii świata, otoczonym w Stanach prawie religijną czcią, u zarania budziła niezwykłe kontrowersje. Demonizowana jako instrument tyranii i monarchii, przeszła o włos ratyfikację w kluczowych stanach. Tak było z utworzeniem zrębów amerykańskich instytucji, postrzeganym jako, a jakże, próba wprowadzenia tyranii i monarchii. Tak było kiedy, wbrew masowym protestom, młoda republika uniknęła samobójczej wojny z Anglią – to wtedy właśnie francuski ambasador przeprowadził pierwszą kampanię obcego wpływu na politykę amerykańską, omalże wywołując w Ameryce wojnę domową. Tak było, kiedy w reakcji na francuskie mieszanie się w amerykańskie sprawy młodziutki Kongres przyznał prezydentowi Adamsowi prawo do uznaniowej deportacji wszystkich nie-obywateli, a krytykę rządu obłożył karą więzienia.
Ta przydługa – a i tak mocno okrojona – lista kryzysów, które dla amerykańskiej demokracji mogły okazać się śmiertelnymi, dotyczy tylko wypadków sprzed roku 1800, a zatem z pierwszej dekady amerykańskiego eksperymentu z władzą ludu i wzajemnie ograniczających ją i siebie instytucji. Potem poważne kryzysy konstytucyjne zdarzały się już jedynie raz na jakieś dwadzieścia lat, i tylko jeden z nich zakończył się niezwykle krwawą wojną domową, którą zwolennicy zasady respektowania wyniku wyborów mogli przegrać aż do końca. Wiek XX był jeszcze spokojniejszy – amerykańska demokracja musiała poradzić sobie jedynie z dwoma falami antykomunistycznych polowań na czarownice; Wielkim Kryzysem; próbą upakowania Sądu Najwyższego swoimi nominatami przez popularnego i nie ograniczonego kadencyjnością prezydenta; użyciem organów państwa przeciwko politycznym przeciwnikom przez prezydenta mniej popularnego; Zimna Wojną; Wojną Wietnamską i falą antywojennych protestów; wreszcie ze swoim pierworodnym grzechem systemowej opresji czarnych, czerwonoskórych i latynoskich obywateli (to przecież dopiero w momencie przyznania tym grupom pełnych praw obywatelskich i wyborczych – w roku 1965 – Ameryka stała się demokracją w obecnym tego słowa znaczeniu).
Amerykańskiej demokracji nie brakowało nigdy szans, by zmienić się w populistyczną tyranię większości, reżim białej opresji, państwo socjalistycznej monopartii, policyjną autokrację czy chaos wzajemnie zwalczających się, łatwych do manipulacji z zewnątrz państewek. W pewnych swoich fazach czy poszczególnych regionach kraju była ona zresztą niektórymi z tych rzeczy, czasem nawet kilkoma naraz. A jednak zawsze potrafiła dokonać autokorekty, odejść od skrajności i błędnych rozwiązań, odnaleźć, jak ujął to Lincoln, „lepsze anioły swojej natury”.
Pytanie, czy tak będzie i tym razem. Bo wybory roku 2020 bez wątpienia stanowić będą taką właśnie próbę. Kolejne zwycięstwo Trumpa i jego partii byłoby czymś znacznie bardziej doniosłym niż pierwsze, dowodząc dobitnie, że jego wybór nie był spowodowany zbiegiem nieprawdopodobnych okoliczności i nie stanowił chwilowego odchylenia od normy. W 2016 wyborcy mogli się jedynie domyślać, w jaki sposób Trump będzie zachowywał się jako prezydent; w 2020 będą decydowali na podstawie czterech lat doświadczenia. „Oszukaj mnie raz – mawiał Ronald Reagan – wtedy to twoja wina. Oszukaj mnie drugi raz, wtedy wina jest już moja”.
Przepaść pomiędzy rokiem 2016 a 2020 nie ogranicza się jednak niestety do różnicy między głosowaniem na w połowie lichą, w połowie podłą rzeczywistość rządów Trumpa zamiast na jego groteskowo niespełnialne obietnice. Republikańskie zwycięstwo w 2020 pokazałoby bowiem że żaden z trzech filarów dobrze funkcjonującej demokracji – dający wyraz preferencją społecznym system wyborczy; silne, niezależne i wierne abstrakcyjnym ideom praworządności i interesu obywatelskiego instytucje; wreszcie kultura polityczna, regulująca kwestie, których ani prawo, ani wyborca regulować nie mogą – zwyczajnie nie działa, i to nie działa z przyczyn strukturalnych, usuniecie których nie jest możliwe w obrębie istniejącego systemu konstytucyjnego – a zatem nie jest możliwe bez rozumianej dosłownie rewolucji.
Są to mocne stwierdzenia, na które istnieją solidne dowody. Zacznijmy od wyborów. Mimo że w roku 2016 Trump otrzymał prawie trzy miliony mniej głosów niż Hillary Clinton, przegrywając 46,1% do 48,2%, wygrał zdecydowaną większość głosów elektorskich – 304 do 227 – decydujących w amerykańskim systemie o prezydenturze. Stało się tak, ponieważ amerykański system nie rozróżnia między minimalnym a miażdżącym zwycięstwem kandydata w danym stanie – zwycięzca bierze wszystkie głosy elektorskie stanu, w którym wygra. Trump nie był pierwszym kandydatem w powojennej historii Stanów, który został wybrany w ten sposób – George Bush Junior pokonał w ten sposób Ala Gore’a w roku 2000. Różnica między Bushem a Gore’m była jednak sześciokrotnie mniejsza – Bush przegrał o pół miliona głosów – a temperatura ich wyborczego wyścigu była zdecydowanie niższa. Teksańczyk nie był też, szczególnie w okresie swojej pierwszej kadencji, nawet porównywalnie polaryzującą postacią, co Trump. Rekordowo popularny po atakach z 11 września, na niesławną wojnę z Irakiem ruszył z poparciem senatorów obu partii, uzyskując w wyborach 2004 roku zdecydowaną legitymację demokratyczną dla swoich działań (z Johnem Kerry’m wygrał trzema milionami głosów).
Na podobne zwycięstwo w wyborach 2020 roku Trump nie ma szans. Wyniki wyborów do Kongresu z roku 2018, sromotnie przegranych przez prawicę, sondaże poparcia dla prezydenta czy wypowiedzi republikańskich strategów wskazują jednoznacznie, że szanse obecnego prezydenta na reelekcję opierają się wyłącznie na powtórzeniu scenariusza mniejszościowej wygranej w kolegium elektorskim (zamiast próbować zaleczyć polityczne podziały i poszerzyć swoją bazę wyborczą, prezydent skupił się na dolewaniu oliwy do każdego możliwego ogniska sporu). Reperkusje takiego scenariusza wykraczałyby daleko poza (samą w sobie kluczową) kwestię legitymacji demokratycznej prezydenta. Po raz pierwszy w historii kolegium elektorskie okazałoby się bowiem mechanizmem metodycznie faworyzującym jedną z partii, i to na niewyobrażalną skalę (zmiana wyniku 3 z 6 kolejnych wyborów!). Jako że użyteczność Kolegium Elektorskiego jest w obecnych warunkach żadna (jest ono konstytucyjnym reliktem z czasów, kiedy młode amerykańskie stany postrzegały siebie w kategoriach niezależnych państw), Ameryka okazałaby się być tyranią mniejszości. Konkretnej mniejszości, dodajmy, sabotującej zmianę tego niedemokratycznego status quo.
Dlaczego Amerykanie po prostu nie zmienią swojej konstytucji, usuwając z niej kolegium elektorskie i wprowadzając bezpośrednie wybory na prezydenta? Inny konstytucyjny relikt stanowi, że poprawka do konstytucji musi zyskać nie tylko poparcie 2/3 w obu izbach Kongresu, ale zostać ratyfikowana także przez 3/4, to jest 38 amerykańskich stanów. Oznacza to, że 2% amerykańskiego społeczeństwa, zgrupowane w 13 najmniejszych Stanach, jest w stanie zablokować każdą systemową zmianę. Ponieważ polaryzacja polityczna Ameryki ma także wymiar regionalny, stanowiące bastion prawicy stany Południa i prerii są w stanie zablokować – i blokują – każdą poprawkę nie na rękę partii republikańskiej i jej ideologom, niezależnie od jakichkolwiek względów merytorycznych. Wystarczy sprawdzić, jak poradziła sobie poprawka o równym traktowaniu przez prawo kobiet i mężczyzn.
Kryzys systemu wyborczego na prezydenturze się nie kończy. W obu izbach Kongresu Republikanie także cieszą się wbudowaną w system przewagą. Członkowie Izby Niższej wybierani są w okręgach wyborczych kształtowanych przez legislatury stanowe. Zjawisko „przycinania okręgów” – gerrymandering – pozwala partii, która wygra wybory stanowe na tworzenie wyborczych twierdz nie do zdobycia lub, alternatywnie, do upychania wyborców drugiej partii w takich właśnie enklawach, aby mogli mieć wpływ w jak najmniejszej liczbie okręgów. W rezultacie partia ciesząca się 50% poparcia może zgarnąć nawet 70% miejsc. Wybory stanowe roku 2010 były wielkim zwycięstwem Republikanów, i kształt okręgów kongresowych to odzwierciedla.
W senacie jest jeszcze gorzej. Ponieważ każdy stan ma w nim dwoje reprezentantów niezależnie od liczby mieszkańców, lewicowa Kalifornia i jej 37 milionów mieszkańców ma tam tyle wpływu, ile siedemset tysięcy mieszkańców Wyoming. Samych preriowych stanów tej wielkości jest 5, co daje czterem milionom zamieszkującej je konserwatywnej ludności prawo wybrania 10% składu senatu. Nie zdziwi zapewne, że Republikanie blokują włączenie do USA na prawach stanu Dystryktu Stołecznego i Puerto Rico, względnie małych regionów o lewicowych sympatiach. Całość sprawia, że przejecie przez Demokratów wymaga przewagi około 10 punktów procentowych w skali kraju. Partia Demokratyczna może zwyciężać miażdżąco, albo nie zwyciężać w ogóle, co skutkuje zazwyczaj istnieniem rządów mniejszościowych, niezdolnych do przeprowadzenia głębokich reform.
Przechył w wyborach prezydenckich i senackich ma też kluczowy wpływ na sądownictwo federalne, niezwykle wpływową, ale nie wybieraną w wyborach trzecią władzę. Sędziów sądów federalnych nominuje prezydent za zgodą senatu, w wypadku wyższych instancji – dożywotnio. Republikanie wykorzystali ten fakt, najpierw blokując przez lata nominatów Obamy, a potem nominując na tak powstałe wakaty znaczną liczbę sędziów o radykalnie prawicowych poglądach, zmieniając balans ideologiczny sądownictwa federalnego na dekady wprzód. W Sądzie Najwyższym udało im się zastąpić znanego z centryzmu sędziego Kennedy’ego takim właśnie kandydatem. Jako że amerykański Sąd Najwyższy mam ma moce sprawcze praktycznie równe mocom Kongresu, a w sytuacji trwającego systemowego klinczu być może nawet większe – to właśnie on zalegalizował w Stanach aborcję, małżeństwa homoseksualne czy prawo do posiadania broni przez każdego praworządnego obywatela – przejecie nad nim kontroli ma większe znaczenie polityczne, niż wygranie tych czy innych wyborów do Kongresu. Kolejna kadencja Trumpa oznaczałaby, ze względu na niezwykle sędziwy wiek dwójki sędziów o lewicowych poglądach, Ruth Bader Ginsburg i Stephena Breyera, republikańska super-większość w sądownictwie na co najmniej trzy dekady do przodu. Powtórzmy – co najmniej czterech następnych prezydentów i piętnaście następnych kadencji Kongresu musiałoby operować w cieniu sądowniczego weta najbardziej spolaryzowanego składu Sądu Najwyższego w historii. Taki Sąd mógłby uznać nie tylko prawo do aborcji, ale np. dostęp do publicznej służby zdrowia i każdą inną reformę proponowaną przez Demokratów za niezgodna z konstytucją (której zmienić nie można).
Podsumowując – amerykański system wyborczy faworyzuje jedna ze stron politycznego podziału w sposób oczywiście niesprawiedliwy a wynikający wyłącznie z politycznych uwarunkowań sprzed przeszło dwustu lat. Istnieje realne zagrożenie, że wynik wyborów z roku 2020 udowodni, że opozycja nie jest w stanie przejąć w Stanach władzy nawet przy zdecydowanym poparciu jasnej większości obywateli. Jeżeli ją zdobędzie, może zostać odarta z kluczowych prerogatyw przez sędziów-radykałów, nominowanych przez obecną ekipę. Po 2020 możliwość ta zamieni się w pewność. Systemowe podstawy tych zjawisk są w praktyce niezamienialne, ponieważ wymagałoby to poprawek w konstytucji, których zatwierdzenie nie jest możliwe przy sprzeciwie republikańskiej mniejszości, dającej jasno do zrozumienia, że nie widzi nic zdrożnego w status quo.
Demokracja to jednak nie tylko, a nawet nie przede wszystkim, rządy większości. To sprawujące wzajemną kontrolę państwowe i publiczne instytucje działające w obronie praw i interesów obywateli niezależnie od wyników wyborów. To mianowani na niezależne kadencje urzędnicy i specjaliści, pozostający ponad partyjnymi wojenkami i postrzegający świat w dalszej i szlachetniejszej perspektywie. Wielu czołowych ekspertów twierdziło po wyborach, że instytucje amerykańskiej demokracji przetrwają nawet najgorszą prezydenturę. Niestety, tak się nie stało. Po okresie względnej nieśmiałości prezydent i jego klika rozpoczęli psucie państwa na wielką skalę, zaczynając od zwolnienia szefa FBI Jamesa Comey’a, prowadzącego śledztwo w sprawie rosyjskiego wpływu na amerykańskie wybory i sztab wyborczy Trumpa. Agencję Ochrony Środowiska obsadzono lobbystami branży energetycznej, negującymi globalne ocieplenie; raporty agencji wywiadowczych odnośnie ataków na integralność wyborów prezydent publicznie zignorował, twierdząc, że woli raczej ufać słowom Władimira Putina; doszło do prób upolitycznienia wojska i użycia go do politycznych demonstracji na granicy z Meksykiem. Upokarzanie i zwalnianie kompetentnych doradców stało się codziennością, a Biały Dom stał się siedliskiem służalczych i niezainteresowanych konsekwencjami swojego posłuszeństwa partyjniaków, o czym można poczytać np. w książce Boba Woodwarda, legendarnego demaskatora afery Watergate.
Bezprecedensowe i publiczne naciski prezydenta na sądownictwo, prokuraturę czy bank centralny, bezsensowne w amerykańskich realiach prawnych, nie spotkały się co prawda z przychylną reakcją tych instytucji i ukazały granice jego wpływów. Ameryka nie przestała być państwem prawa i obywatelskich swobód, nawet jeśli rozmaite agendy rządu amerykańskiego oderwane zostały od swoich celów i uwikłane w działania bądź to bezsensowne, bądź wprost szkodliwe. Zawiodła jednak, i to na całej linii, jedna z najważniejszych demokratycznych instytucji – media.
Prawicowe stacje i portale, odrzucając wszelkie pozory, zamieniły się w tubę propagandową ekipy rządzącej (ich dziennikarze otwarcie przemawiali na republikańskich wiecach). Autorytet reszty mediów, jako obiektywnych źródeł informacji o poczynaniach władzy, został zaś podważony w oczach wystarczająco dużego procenta prawicowych wyborców, żeby stały się one mediami dla przekonanych (mimo mniej lub bardziej przykładnego funkcjonowania). Dodatkowo część mediów dostosowała się do trumpowskiego sposobu myślenia o polityce, komentując bardziej wrażenia niż fakty, bardziej reakcje niż wypowiedzi. Przykładem może być reakcja wpływowego portalu Politico.com na zeznania prokuratora Muellera w sprawie wpływu Rosji na wybory. Wstrząsające oświadczenie Muellera, że Rosja jak najbardziej miesza się w amerykańską politykę, a prokuratora nie postawiła prezydentowi zarzutów utrudniania śledztwa tylko dlatego, że zabronił im tego departament sprawiedliwości, określono tam jako „kiepski występ”, ponieważ prokurator nie ubrał swoich słów w wystarczająco dramatyczne sformułowania.
Sądownictwo, choć wciąż niezależne, mogą zostać zawłaszczone przez władzę, jeśli przetrwa ona wystarczająco długo – jej zakusy na jego bezpartyjność są jawne. Te media, które patrzą władzy na ręce, nie docierają do wielu segmentów elektoratu, a zaufanie do mediów jest najniższe od dziesięcioleci. Służba cywilna i wojsko stopniowo demoralizują się pod wpływem nacisków i kierownictwa z klucza partyjnego (to na szczęście nie dotyczy jeszcze bezpośrednio Pentagonu, ale służb i dyplomacji już tak). Zagranicznych sojuszników ubywa, upadają kolejne traktaty rozbrojeniowe, wojny celne uderzają w handel zagraniczny. Najgroźniejszy jest jednak postępujący kryzys dwóch innych instytucjonalnych filarów amerykańskiej polityki – obu czołowych partii politycznych.
Partia Republikańska, która jeszcze dziesięć lat temu reprezentowała szerokie i zróżnicowane spektrum poglądów i wartości, które mogły konkurować o sympatię ludzi dobrej woli, zamieniła się w partię agresywnej mniejszości, utożsamiającej swój interes z interesem całości kraju i gotowej bronić swojej politycznej przewagi głosując na dowolnych ludzi i dowolne metody. Wewnątrzpartyjni krytycy Trumpa, relikty dawnej kultury politycznej stawiającej republikę nad partią i wartości nad politycznym zyskiem zostali odarci z wszelkich wpływów. System prawyborów zapewnia kontrolę nad partią twardemu elektoratowi i już we wczesnej fazie pozwala prezydentowi eliminować krytyków. Mocne w partii środowiska, którym do Trumpa ideologicznie daleko, takie jak chrześcijańscy fundamentaliści czy libertarianie, prezydent karmi realizując ich preferencje w kluczowych dla nich kwestiach, w zamian za co przymykają one oko na różnice (dwukrotny rozwodnik, playboy, chwalący się na taśmach częstym molestowaniem kobiet i niezdolny wymienić jednego cytatu z Biblii ani pojedynczego grzechu, którego by żałował, cieszy się w rezultacie rekordowym poparciem wśród radykalnych protestantów). Republikański elektorat nie jest nieświadomy wad Trumpa; głosuje na niego z pełną ich świadomością, i to właśnie jest pełną miarą upadku.
Tak oczyszczona z krytyków i moralnie znaczących osobowości Partia Republikańska realizuje program izolacjonizmu i bachorzej interesowności w polityce zagranicznej; program wolności podatkowej dla najbogatszych i wolności regulacyjnej dla korporacji, będący w praktyce programem kapitalizmu monopoli, w polityce gospodarczej; wreszcie reakcjonizm kulturowo-społeczny zachwycający się wizjami powrotu do lat sześćdziesiątych, gdy kobiety, mniejszości i nie-chrześcijanie znali swoje miejsce. Program ten alienuje kolejne grupy społeczne, zmuszając partię do polegania na wbudowanych w system mechanizmach utrzymywania władzy mniejszościowej. Zejście z tej ścieżki staje się dla Republikanów tym bardziej niemożliwe, im bardziej łamią oni wszelkie zasady amerykańskiej kultury politycznej, narażając się tym samym na odwet Demokratów i niechęć wyborców centrum. Muszą trwać przy boku nieprzewidywalnego prezydenta, od którego nie mogą się już odciąć, licząc że do wyborów powstrzyma się on od najbardziej oczywistych przejawów podłości i niekompetencji i że odziedziczona po Obamie koniunktura gospodarcza przykryje ich co bardziej drastyczne skutki.
Z Partią Demokratyczną także nie jest dobrze. Z kilkuletnim opóźnieniem przechodzi ona proces sztucznej radykalizacji analogiczny do tego, który spotkał Republikanów. System prawyborów, a także ekosystem mediów społecznościowych i konieczność zbierania mini-donacji wyborczych daje nowej fali lewicowego radykalizmu nieproporcjonalny wpływ na partię. Skupieni wokół Berniego Sandersa i Elizabeth Warren zwolennicy przekształcenia Ameryki w państwo opiekuńcze na wzór europejski wysuwają propozycje głębokich reform systemu podatkowego i ochrony zdrowia, popularne wśród twardego elektoratu, acz niekoniecznie porywające kluczowe dla wyniku wyborów centrum.
Jeszcze radykalniejsze skrzydło lewackie, skupione wokół dwudziestoośmioletniej Alexandry Ocasio-Cortez jest głośniejsze niż liczniejsze, ale zaczyna dominować image partii. Narzuca nie tylko swoją ideologię, ale język i techniki politycznego dyskursu, rozliczając partyjną starszyznę z jej postawy w latach siedemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych według dzisiejszych standardów lewicowej ortodoksji. Ich program Nowego Zielonego Ładu, łączący radykalne postulaty Zielonych i socjalistów, daje wyraz przekonaniu, że w Ameryce należy zmienić wszystko, a stopniowe czy pojedyncze zmiany oparte na budowaniu szerokich koalicji przychodzą za późno i wnoszą za mało.
Trumpa i jego strategów raduje możliwość przedstawienia Demokratów jako obcych amerykańskiemu społeczeństwu lewackich radykałów, dlatego koncentrują ogień na przedstawicielach ich lewego skrzydła, starając się jak najbardziej uwydatnić jego co bardziej kontrowersyjnych przedstawicieli i postulaty. Wiedzą, że kluczowa dla zwycięstwa w Kolegium Elektorskim biała klasa robotnicza ich nie polubi. Chcą następnych sześciu lat, by ją przekonać, że pracę w fabrykach zabrali jej Meksykanie i Chińczycy, nie roboty i kryzys konsumpcji związany z rosnącym rozwarstwieniem ekonomicznym.
Amerykańskiej demokracji grozi regresywna transformacja ustrojowa – transformacja w tyranię mniejszości, która nie chce i nie umie dostrzec rzeczywistych problemów kraju. Wyborcze zwycięstwo Demokratów (albo mało realne Republikańskie zwycięstwo większością głosów) odsunie bezpośredni kryzys konstytucyjny, ale samo z siebie nie usunie systemowych wad amerykańskiego systemu wyborczego, zdolnych wygenerować kolejny. Zdecydowane zwycięstwo Demokratów będzie jednak na krótką metę konieczne. Tylko dzięki niemu instytucje państwowe mogą ulec regeneracji, a reforma systemu wyborczego dokonać się w ramach prawa i ustroju, nie zaś na drodze jakiegoś rodzaju rewolucji. Takie zwycięstwo byłoby też na dłuższą metę błogosławieństwem dla amerykańskiej prawicy. Klęska trumpizmu pozwoliłaby elementom centrowym i propaństwowym znów znaleźć się na czele partii, i poprowadzić ją do nie o faktyczne wykluczenie większości społeczeństwa z procesu politycznego, a o głosy większości.
Ratunkiem amerykańskiej demokracji był w jej porzednich kryzysach zwrot ku centrum, ukrócenie zakusów frakcji, które uznały swój lokalny czy ideologiczny interes za ważniejszy od litery i duch jej pisanych i niepisanych reguł. Demokraci muszą to zrozumieć i przeciwstawić Republikańskiemu radykalizmowi i zawłaszczaniu państwa program umiarkowanych reform, zdolny zjednoczyć sporą większość Amerykanów. System wyborczy, iluzja gospodarczej stabilności i pokusa przemienienia się w lewicowe odbicie Republikanów będą działać na ich niekorzyść, a po zwycięstwie konieczność systemowej reformy postawi przed nimi dylematy pozornie nie do rozwiązania.
I może sobie z nimi poradzą. Jak Hamilton, jak Lincoln, jak Roosevelt.
Ledwo.