Antropocen to czas, w którym żyjemy. Na razie nieoficjalnie, bo młyny naukowe mielą powoli i antropocen nie uzyskał jeszcze formalnego potwierdzenia ze strony instytucji decydujących o nazewnictwie geologicznym. Oficjalnie nadal jesteśmy w holocenie, czyli liczącej dwanaście tysięcy lat epoce, która zaczęła się po ostatnim zlodowaceniu i w której stabilnych, przewidywalnych, przyjaznych warunkach Homo sapiens dorobił się globalnej cywilizacji. Czy nową epokę liczyć od testów nuklearnych, rewolucji przemysłowej, odkrycia Ameryki, początków rolnictwa, czy wybicia megafauny, antropocen na naszych oczach nabiera tempa.
Na Szlaku Orlich Gniazd, pośród malowniczych ruin, stopniowo – i kontrowersyjnie – odbudowywanych i komercjalizowanych, znajduje się Zamek Ostrężnik. „Zamkiem” nazywany nieco na wyrost, biorąc pod uwagę, że po kilkuset latach od upadku jest to nic więcej, niż nieregularne skaliste wzgórze pośród leśnego rezerwatu, gdzie resztki niegdysiejszych murów toczą przegraną walkę z bezlitosnymi korzeniami i coraz grubszą warstwą gleby. Byłem tam kiedyś w środku nocy. Pośród zupełnego zastoju byle chrząszcz maszerujący po suchych liściach robił hałas jak kolumna wojska. Do dziś są ponoć tacy, co szukają w Ostrężniku skarbów. Niech im będzie; są gorsze sposoby spędzania wolnego czasu. W Ostrężniku można jednak znaleźć coś dużo ciekawszego i cenniejszego – wracającą niezawodnie między hałaśliwymi chwilami ciszę. A raczej milczenie. Jaka w tym różnica? Milczenie to szczególna cisza, która zapada, gdy słowa zamierają, a obecność zanika. Tak właśnie, jak na Zamku Ostrężnik, dziś podbitym przez las.
Podobnego milczenia słuchałem jakiś czas później pośród ruin górskiego zamku Takatori, kilkadziesiąt kilometrów od Osaki. Tych ruin nie pochłonęła jeszcze przyroda, choć cierpliwie próbuje: w niższych partiach rozparte korzeniami mury pokrywa gruba warstwa mchów. Wyżej, ze szczytu solidnych, dobrze utrzymanych fortyfikacji, można sięgnąć wzrokiem między drzewami ku bliskim i dalekim pasmom górskim. W tej ogromnej niegdyś twierdzy życie musiało tętnić, gwar rozbrzmiewać. Dziś – pustka i bezruch, urozmaicane tylko z rzadka obecnością pojedynczych, starszych wiekiem Japończyków. Niżej zaś, po drugiej stronie zamku, ze skał milcząco patrzą zerodowane oblicza arhatów – istot wyzwolonych, które osiągnęły nirwanę.
Trochę inne milczenie panuje na wyspie Corregidor, u wejścia do Zatoki Manilskiej. Zabytkowe zabudowania wojskowe, tunele, umocnienia stoją tam do dziś, nosząc ślady dawnych walk, pośród kwitnącej w najlepsze tropikalnej roślinności. Morze, rozciągające się dookoła pod oślepiającym słońcem, było dla wielu żołnierzy filipińskich, amerykańskich, japońskich ostatnim widokiem w życiu. Gdzie podczas drugiej wojny huczały działa, dziś słychać szum pojazdów wiozących turystów od jednej atrakcji turystycznej do drugiej; gdzie przywódcy wykrzykiwali kiedyś rozkazy, dziś przewodnicy opowiadają umoralniające anegdoty (jak ta o pewnym japońskim turyście, który rzekomo dopiero tutaj dowiedziawszy się o japońskiej okupacji Filipin, zaczął się pośpiesznie kajać i głęboko kłaniać). Poza tym tylko szum wiatru i brzęczenie owadów.
Opisując w Przeciwżyciu krajobraz Judei, Philip Roth pisze, że kraj ten mógłby równie dobrze udawać kawałek księżyca, jak gdyby po siedmiu dniach Bóg już więcej nad nim nie pracował, w przeciwieństwie do innych, które doskonalił do skutku, aż nadawały się do zamieszkania dla wszystkich istot. Patrząc z wysokości liczącej dwa tysiące lat twierdzy Masada ponad surowym pustkowiem ku palącym odmętom Morza Martwego, gdzie nie szumi wiatr ani nie brzęczą owady, zastanawiam się, do jakiego stopnia moje przeżycie pod tym słońcem, na tym piachu, zależne jest od złożonej sieci wzajemnego wsparcia, jaką upletli tu ludzie. Jak łatwo sieć może się porwać. I jak twierdza na płaskowyżu będzie nadal stać, choćby nikt już się na nią nie wspinał.
Na pewnym parkowym wzgórzu w centrum Singapuru, skąd rozciąga się widok na panoramę wysokościowców, będących zarazem jedną z oznak i jedną z przyczyn gospodarczego sukcesu tego miasta-państwa, znaleźć można i przeczytać warto tabliczkę o kamiennym głazie, odkrytym w XIX wieku w dżungli u ujścia rzeki. Na jego powierzchni w niepamiętnych czasach wyryto tekst w nieznanym języku, który opowiadał być może o historii „Lwiego Miasta” sprzed przybycia kolonialistów. Dwadzieścia kilka lat po odkryciu, przy okazji prac budowlanych, Brytyjczycy wysadzili głaz w powietrze. Z zachowanych odpisów i ocalałych fragmentów niewiele dało się odczytać. Patrząc na pnące się w niebo wysokościowce dzisiejszego Singapuru, od nieodwracalności utraty historii nie można uciec.
Historia nie została zaprzepaszczona w Makau, gdzie dzieje Katedry Św. Pawła, po której została dziś tylko – albo aż – fasada, są dobrze udokumentowane. W pewnym sensie pożar w XIX wieku nie tyle ów „dom boży” zniszczył, co nadał mu dodatkowy wymiar. Pośród tłumów zwiedzających trudno o milczenie, jak i zresztą o zwykłą ciszę. Wspiąwszy się jednak wcześnie rano lub pod wieczór, tuż przed samym zamknięciem, na pobliską twierdzę jezuicką, najlepiej przy kiepskiej pogodzie, można spojrzeć ponad brzydkimi dachami niskiej zabudowy ku niebotycznym kasynom i połączyć się w milczeniu z tymi pokoleniami miejscowych i przybyszów, z których każdy dokładał swoją cegiełkę do stworzenia Makau.
W Efezie cegiełek i wszelkiej zabytkowej architektury jest aż nadto. Pamiętam autokary pełne turystów spieszących obejrzeć świątynie, bramy, posągi i inne starożytności, pośród których beztrosko wylegiwały się koty. Ale pamiętam też, jak późnym wieczorem, w samym mieście, w zaniedbanym parku, niewiele większym od skweru, widziałem walające się na ziemi kolumny. Tak po prostu leżały, gdzie padły, lub gdzie je zrzucono, niepotrzebne nikomu w regionie, w którym starożytne zabytki to codzienność. Nieruchome niczym martwe.
Pozostałości liczącej blisko 3000 lat twierdzy Erebuni nie walają się na ziemi, lecz stoją pod rozjarzonym niebem na wzgórzu pod Erewaniem. Ale one także stoją samotnie. Ochrony wypatrywać próżno, ogrodzenie pokonać może każdy. Z murów upamiętniających czasy przed naszą erą (albo jak kto woli „przed Chrystusem”) krzyczą wyskrobane przez wandali napisy i znaki. A same mury emanują milczącym patosem.
Murom Troi patosu nie ujmuje nawet stojący przy wejściu niezgrabny drewniany rumak, do którego można się wgramolić po fotkę, choć po trzech tysiącach lat nie wznoszą się już pod niebo. Po uchwyconym przez Homera okrzyku bólu nie zostało choćby echo; nawet morze tylko bezgłośnie lśni w oddali. Tablice, barierki, punkty widokowe ujmują to, co ponadczasowe i nieogarnione, w nowoczesne, klarowne, łatwe do przyswojenia dziedziny i kategorie. A gdy te ostatnie przeminą wraz z tymi, którzy je wypracowali, pozostaną tylko antyczne mury, z każdym przemijającym wiekiem ciążące coraz głębiej ku ziemi.
Nie trzeba tysięcy lat, by zaczęły się sypać zwały betonu w Puerto de la Cruz, na północy Teneryfy. Niestrudzony Atlantyk uderza tam zbielałymi falami w fortalicję Bateria de Santa Barbara, gdzie armaty odstraszały przed wiekami korsarzy. Uderza też w jak najbardziej współczesne betonowe umocnienia pobliskiego nabrzeża. Kilkumetrowe, wielotonowe sześciany na pierwszy rzut oka wydają się nie do ruszenia, a jednak fale już je przerwały, już wgryzły się w brzeg poza nimi, już sięgają wiodącej wzdłuż brzegu drogi i wzniesionych tam zabudowań. Jeśli słychać tu milczenie hiszpańskich budowniczych kamiennej fortalicji, którzy od dawna spoczywają w grobie, to dołącza już doń milczenie, które pozostanie tu kiedyś po nas: budowniczych betonowych umocnień.
Tym, co łączy te wszystkie miejsca, jest milczenie właśnie. Milczenie wymowne.
Antropocen to czas, w którym żyjemy. Na razie nieoficjalnie, bo młyny naukowe mielą powoli i antropocen nie uzyskał jeszcze formalnego potwierdzenia ze strony instytucji decydujących o nazewnictwie geologicznym. Oficjalnie nadal jesteśmy w holocenie, czyli liczącej dwanaście tysięcy lat epoce, która zaczęła się po ostatnim zlodowaceniu i w której stabilnych, przewidywalnych, przyjaznych warunkach Homo sapiens dorobił się globalnej cywilizacji. Czy nową epokę liczyć od testów nuklearnych, rewolucji przemysłowej, odkrycia Ameryki, początków rolnictwa, czy wybicia megafauny, antropocen na naszych oczach nabiera tempa.
Antropocen to nie tylko katastrofa klimatyczna. To nie tylko wymieranie gatunków. To nie tylko wszechobecne zanieczyszczenie, rabunkowa eksploatacja surowców, erozja gleb. Zresztą słowo „tylko” jest tu nie na miejscu: każdy z tych kryzysów stanowi ryzyko, zagrożenie, niebezpieczeństwo. Antropocen to wszystkie one, i jeszcze inne, a do tego powiązania i sprzężenia między nimi, z powodu których im bardziej próbujemy się w jednym miejscu podratować, tym bardziej w innym się narażamy. Antropocen to epoka bez dobrych wyjść – są tylko mniej złe. I to niewiele mniej.
Rosnące emisje gazów cieplarnianych to nie sedno problemu, tylko jego symptom. To, co już zrobiliśmy i nadal robimy z jedyną znaną nam we wszechświecie żywą planetą, od paliw kopalnych, przez radioaktywne izotopy i plastikowe odpady, po technoskamieliny – nie wspominając o idących w setki miliardów kościach najliczniejszego gatunku lądowego kręgowca na świecie, czyli zmutowanego przez nas na pokarm kurczaka-brojlera – pozostawi po sobie w warstwach geologicznych ślad zapewne równie wyraźny, co katastrofa, która wybiła dinozaury. Ale, co jeszcze ważniejsze, za naszą sprawą ewolucja życia na Ziemi ruszyła inną drogą. Bez względu na to, czy ludzka cywilizacja przetrwa jeszcze dekady, wieki, czy tysiąclecia, dziedzictwo naszej ignorancji i arogancji trwać będzie po wsze czasy, aż w niewyobrażalnie odległej, wieczności niemal równej, przyszłości – Ziemię pochłonie umierające Słońce.
Singapuru czy Makau nie pochłoną drzewa, tak jak (prawie) pochłonęły już Ostrężnik. Zrobią to wody wezbranego, zakwaszonego oceanu. W zapale rozmów o głupocie, skorego do podgrzania już i tak przegrzanej planety, Donalda Trumpa, w słusznym gniewie crowdfundingowych zbiórek na powstrzymanie wycinki Puszczy, w entuzjazmie wysiłków na rzecz uprzątnięcia plaż z plastikowego śmiecia, w ekscytacji inicjatyw domagających się przejścia na energię odnawialną, łatwo dać się ponieść przekonaniu, że każdy słuszny krzyk, każdy zryw, każdy wręcz lajk na fejsbuku może być tym, który wreszcie odwróci bieg rzeczy i skieruje nas ku bezpiecznej i czystej przyszłości. Być może tak jest. Ale widząc zarazem, jak daleko zaszły sprawy i jak niezborne są nasze wysiłki, by im zaradzić, trzeba sobie uświadomić, że prawdopodobnie się nam nie uda, że antropocentryczny (nomen omen) antropocen, któremu daliśmy początek, może już wkrótce być naszym kresem – choć sam już nigdy się nie skończy.
W milczenie pozostałych po poprzednich pokoleniach zabytków warto się wsłuchiwać. Przejmuje dreszczem, daje do myślenia, uczy pokory. Warto zacząć antycypować milczenie, które pozostanie po naszym pokoleniu oraz po tych, które przyjdą po nas. I chociaż zabrzmi to niepopularnie, owych przyszłych pokoleń może nie być wiele, zwłaszcza, jeśli wyobrażamy je sobie jako prostą kontynuację świata, do jakiego przywykliśmy. Jeśli jest jakakolwiek szansa, by coś, cokolwiek móc pociągnąć dalej, zależy ona od tego, czy przyswoimy sobie najpierw świadomość nieuniknionego.
Nie chcemy o tym słuchać – ostrzeżenia zbywamy jako katastrofizm. Nie chcemy o tym myśleć – tyle w końcu zainwestowaliśmy w przyszłość. Boimy się, że tracąc wiarę w ciągłość tego, co nas otacza, stracimy i sens życia. Ale sens można znaleźć w projekcie świadomej transformacji naszego świata, tak, aby egzystencja jednego pokolenia nie odbywała się kosztem kolejnych. We wzajemnym współczuciu w obliczu kresu, który sami na siebie ściągnęliśmy, popychając planetę do punktu, poza którym klimat i biosfera staną się nam obce i wrogie. We wspieraniu tych, którzy działają, by ten kres oddalić, i przyłączaniu się do nich. To jest sens, którego najbardziej teraz potrzebujemy.
Niezależnie od tego, czy antropocen zostanie uznany za oficjalną epokę geologiczną, czy też nie, już dziś doskonale sprawdza się jako klucz do zrozumienia naszego położenia. Podróżując po świecie zawieszonym na krawędzi ekologicznej katastrofy, patrzmy nań jak na coś trwałego i nietrwałego zarazem. Coś, po czym pozostać mogą tylko niezniszczalne ruiny. Precedensów nie brakuje, od kości stegozaurów i diplodoków po gruzy starożytnej świetności. I wsłuchujmy się w milczenie dawnych pokoleń, by znaleźć w nim echa milczenia, które pozostanie kiedyś przecież i po nas samych: sprawcach i ofiarach jednocześnie.
Tekst stanowi fragment nowej książki Dawida Juraszka „Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka”. Publikacja w przedsprzedaży dostępna już teraz na stronie sklepu Liberte!.