Jak mamy przekonywać nieprzekonanych, jeśli będziemy nieśli na plecach wór pokutny z wielkim napisem „Byliśmy głupi”?
„Jak zwyciężają demokracje” – taki właśnie tytuł ma tegoroczna, szósta już edycja Igrzysk Wolności. Truizmem jest stwierdzenie, że niełatwo na to pytanie odpowiedzieć. Ja również nie ośmielę się dać Państwu na nie łatwej odpowiedzi. Uważam, jednak że rozważając ten dylemat warto sięgnąć do dwóch ważnych książek: Jak umierają demokracje Stevena Levitsky’ego, Daniela Ziblatta oraz Nowego Oświecenia Stevena Pinkera. Pokazują one odmienne, ale niezwykle ważne perspektywy.
Jeśli spojrzymy na krajobraz medialny Polski – lecz nie tylko, bo podobne zjawisko widoczne jest w wielu krajach Zachodu – widok jest raczej smutny. W naszych głowach kształtuje się przygnębiający obraz przyszłości liberalnej demokracji. Media na okrągło relacjonują kryzysy, konflikty, problemy i zagrożenia. W wielu krajach triumfy święcą populiści, politycy nieodpowiedzialni, gotowi do kroków tak szkodliwych dla ich własnych krajów jak Brexit. Z wielu stron nasila się antywolnościowa i antyoświeceniowa retoryka, w Polsce niezwykle wzmocniona przez dużą część ultrakonserwatywnej hierarchii kościelnej. Mamy Trumpa, Jonhsona, Salviniego, Orbana, Kaczyńskiego, Erdogana. Polscy liberałowie z przerażeniem patrzą na rzecz niedawno jeszcze trudną do wyobrażenia, bo oto – po czterech latach niezwykle kontrowersyjnych rządów – poparcie dla Prawa i Sprawiedliwości ugruntowało się na wysokim poziomie około 40%.
Steven Levitsky i Daniel Ziblatt opisują szereg praktyk jakie po dojściu do władzy podejmują wrogowie wolności, aby krok po kroku rozmontowywać system liberalnej demokracji. W zasadzie nie poruszają przykładów polskich, ale ilość analogii do działań opisanych w innych krajach jest więcej niż znacząca. Ta książka to wręcz podręcznik dla wszystkich demokratów, wskazująca z jakimi zjawiskami należy walczyć i czemu się przeciwstawiać. To pesymistyczna przestroga, pokazująca, że walka o wolność jest zadaniem permanentnym i nigdy nie dobiegającym końca.
Pesymistyczny obraz rzeczywistości, jaki na co dzień otrzymujemy z ekranów naszych komputerów czy telewizorów, powoduje, że wielu liberałów zaczyna wątpić we własne idee. Jeśli mamy kryzys, jeśli wrogowie wolności odnoszą sukcesy, to gdzieś w naszych założeniach ideowych został popełniony błąd – konstatują. Słyszymy samobiczowanie, hasła „byliśmy głupi”, zwątpienie. Słyszymy tyrady, czytamy książki i opracowania, w których kolejni ekonomiści po kryzysie ekonomicznym ogłaszają koniec kapitalizmu jaki znamy i konieczność wielkich zmian, które z kolei są merytorycznym uzasadnieniem dla pojawiania się następnych populistycznych liderów. Wielu obywateli czuje się coraz bardziej zagubionych. Jeśli słyszą, że ta liberalna demokracja to się w zasadzie nie udała, zewsząd docierają do nich wiadomości o zmierzchu systemu, widzą, że szeroko rozumiani liberałowie przegrywają wybory, to mimo że bzdury opowiadane przez populistów nie wydają im się sensowne, obierają bezpieczną strategię wycofania w sferę życia prywatnego. Istne perpetuum mobile zmierzające do katastrofy. Rzeczywistość medialna staje się ważniejsza niż fakty.
Czy rzeczywiście jest tak źle i perspektywy demokracji są aż tak negatywne? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba oderwać się od medialno-politycznej „bieżączki” i sięgnąć do dwóch wielkich nauczycielek ludzkości: historii i statystyki. Jeśli chcemy w racjonalny sposób oceniać zachodzące wokół nas procesy trzeba patrzeć na nie z długofalowej perspektywy. Genialnie czyni to w swojej książce Steven Pinker. Z wielką dokładnością analizuje kluczowe wskaźniki jakości życia i dobrobytu człowieka oraz te dotyczące stanu demokracji i wolności na świecie w perspektywie historycznej, wskazując na twarde liczby i dane.
Ludzkość wraz z nastaniem epoki oświecenia, wiary w rozum i naukę, rewolucją przemysłową i ukształtowaniem się systemu kapitalistycznego przechodzi przez proces bezprecedensowego postępu, który przyspiesza. Pinker udowadnia, że z historycznej perspektywy żyjemy w czasach najlepszych z możliwych, jakich nie mieli szansy doświadczyć żadni z naszych przodków.
Przedstawię kilka przykładów przywoływanych przez Pinkera. Przyjmując średnią dla całego świata, oczekiwana długość życia człowieka według Our World in Data w roku 1920 wynosiła 35 lat, zaś roku 2020 ma osiągnąć72 lata. W roku 1920 około 73% ludzkości żyła poniżej progu, który dziś uznajemy za skrajne ubóstwo. W roku 2020 ten odsetek spadnie do około 10%. Żyjemy w okresie niespotykanego wcześniej pokoju, tragedia wojny w Syrii powinna poruszać wszystkich, ale porównując statystki z przeszłości nie możemy mieć wątpliwości czego globalnie doświadczamy. Jeszcze w latach 70′ XX wieku na każde 100.000 mieszkańców ziemi rocznie przypadało globalnie około dziewięć zgonów bitewnych, w roku 2015 liczba ta spadła do jednego zgonu (Human Security Report Project). Warto przypomnieć też rewolucję, jaką ludzkość przeżyła w podejściu do wojny. W okresie od roku 1500 do początków XIX wieku w stanie wojny było ze sobą ponad 50% światowych mocarstw. Później nastąpił czas wielkich wahań natężeń konfliktów zbrojnych, a od początku XXI wieku wskaźnik ten wynosi 0, co jest absolutnym historycznym ewenementem.
W wielu krajach świata, w tym również w Polsce, nie zakończyła się walka o równe prawa. Nie sposób nie dostrzegać panujących trendów i tendencji. W roku 1920 liczba krajów, które oficjalnie zdekryminalizowały homoseksualizm wynosiła 12%, w roku 1970 było to około 30%, w 2015 było to już 90% krajów na świecie.
Stan demokracji na świecie świetnie oddaje opisany przez Pinkera Polity Project (HumanProgress.org) mierzący stan demokracji w różnych krajach według skali -10 – pełna autokracja, +10 idealna demokracja. Twórcy statystyki za demokratyczne uznają te kraje, które uzyskują wynik ponad +6. Jeszcze w 1971 roku mieliśmy jedynie 31 państw demokratycznych na świecie, w 1989 roku już 52 demokracje, aby w 2015 roku osiągnąć rekordowy historycznie poziom 103 państw. Osoby zainteresowane dalszymi dowodami i statystkami świadczącymi o naszym miejscu w historii świata odsyłam do ponad 600 stron książki Pinkera. Warto spojrzeć na moment historyczny, w którym się znaleźliśmy obiektywnie i z historycznej perspektywy.
Gospodarka kapitalistyczna rozwija się cyklami koniunkturalnymi, pogłębianymi lub łagodzonymi działalnością rządów, decyzjami podmiotów rynkowych. Kryzys roku 2008 przyniósł wiele negatywnych zjawisk (akurat Polska poradziła sobie z nim szczególnie dobrze), ale nigdzie nie doprowadził do krachu systemu i przewrotów politycznych. A przecież świetnie znamy to z przeszłości. Kryzys ekonomiczny początku lat 30′ XX wieku utorował drogę do władzy dyktatorom i zbrodniarzom, wiele państw i społeczeństw pogrążył w mroku biedy, a następnie totalitaryzmu. To, w jaki sposób świat Zachodni poradził sobie z kryzysem roku 2008, pokazuje, że wciąż się uczymy, a demokratyczne systemy są coraz bardziej odporne na zawirowania. Oczywiście mamy do czynienia z naturalną po kryzysie falą zafascynowania populizmem i ideami antyoświeceniowymi (sympatie polityczne społeczeństw też można ułożyć w sinusoidę), ale szkodliwi jeźdźcy płynący na tej fali – Trump, Kaczyński i Orban – są niczym w porównaniu do dyktatorskich i totalitarnych wspomnień z przeszłości. Nie znamy ich intencji, jest natomiast pewne, iż oświeceniowe idee liberalnej demokracji tak mocno zmieniły społeczeństwa, że zaprowadzenie w pełni dyktatorskich porządków jest trudniejsze niż kiedykolwiek. Nie twierdzę, że w Polsce nie da się zbudować drugiej Białorusi, ale byłoby to naprawdę trudne, szczególnie, że kluczowa z punktu widzenia wyborczego zwycięstwa PiS grupa wyborców jest wierna tej partii tylko z powodów hojnych transferów socjalnych. Te z kolei będą możliwe długofalowo tylko wówczas, gdy Polska pozostanie częścią bogacącego się systemu liberalnej gospodarki.
Zamiast więc narzekać w jakich to trudnych czasach przyszło nam żyć, warto być świadomym historycznego miejsca, w którym się znajdujemy i spojrzeć na siebie i „nasze” prodemokratyczne środowiska. Po pierwsze zbyt mało w nas wiary w demokratyczne, oświeceniowe i liberalne idee. Fakty mówią same za siebie, wskazując, że to właśnie im zawdzięczamy spektakularny rozwój ludzkości i jakości naszego życia. Nie oznacza to, że one nie tworzą żadnych problemów, które wymagają refleksji. Nie oznacza to, że w sposób permanentny nie dzieje się na naszych oczach walka z licznymi wrogami wolności. Jestem jednak przekonany, że w długiej perspektywie zwycięstwo leży po stronie liberalnej demokracji, która po prostu oferuje człowiekowi najwięcej. Nikt na Zachodzie, żadni populiści nie zaproponowali sensownej alternatywy, ich rozwiązania znamy z przeszłości i zawsze prowadziły one katastrofalnych skutków. Jeśli coś budzi mój niepokój o dalekosiężny model rozwoju świata to tylko przypadek Chin. Mam jednak nadzieje, że kulturowo ten model nie przyjmie się nigdzie indziej.
Dlatego pytam, jak mamy przekonywać nieprzekonanych, jeśli będziemy nieśli na plecach wór pokutny z wielkim napisem „Byliśmy głupi”? Jest to z resztą kolejny przykład megalomanii części intelektualistów i ich oderwania od rzeczywistości. Kapitalistycznego systemu demokracji liberalnej nie wymyślono w Polsce. Po roku 1989 weszliśmy w proces imitacyjnej transformacji mającej upodobnić nas do zachodnich systemów gospodarczo-politycznych, które już wcześniej odniosły spektakularne sukcesy. Polska płynęła na geopolitycznej fali, a główną zasługą polskich polityków było to, że nie zepsuli zbyt wiele i szczęśliwe nie byli w stanie tego procesu zatrzymać (jak np. stało się na Białorusi czy Ukrainie). I nie, „nie byliście” głupi, że tego procesu nie zatrzymaliście. W ostatnich trzydziestu latach Polska odniosła spektakularny sukces społeczno-ekonomiczny, z którego możemy być dumni.
Powinniśmy tłumaczyć dlaczego liberalna demokracja jest najlepszym systemem do życia. Ludzie różnią się między sobą i to jest piękne. To wielka wartość demokratycznego społeczeństwa, które nie ma totalitarnych ambicji tworzenia identycznie myślących klonów. Dialog powinien być podstawą demokracji. Tylko wówczas możemy próbować zrozumieć motywacje drugiej strony i wykuwać kompromis. Jeśli ktoś uważa, że nie ma potrzeby dialogu, to wystarczy, aby zastanowił się, czy chciałby żyć w kraju, gdzie co cztery lub osiem lat jedna ze stron wielkiego konfliktu politycznego wygrywa wybory o przysłowiowe 1% i ma prawo w 100% narzucać swoją wolę, swoje wartości i swój styl życia pozostałym 49%. A później odwrotnie. Demokracja liberalna dlatego jest tak dobrym systemem, bo pozwala żyć w zgodzie, obok siebie, ludziom wyznającym różne wartości. Możliwość komfortu życia w zgodzie z sobą samym i własnymi wartościami wydaje mi się czymś bardzo istotnym dla każdego, kto ma kręgosłup moralny, zarówno dla każdego ortodoksyjnego katolika jak i każdego ateisty. Mądrością jest tworzenie ram, w których zachowując swoją podmiotowość możemy żyć obok siebie, zamiast wracać do czasów inkwizycji czy Robespierre’a. To takie proste, a tak często o tym zapominamy. Jednym słowem… potrzebujemy armii zdeterminowanych obrońców liberalizmu.
Po drugie potrzebujemy innej liberalnej wspólnoty. Tak, liberałowie nie tylko powinni budować wspólnotę, ale wyciągnąć lekcje z budowy różnych organizacji o szeroko rozumianym profilu liberalnym. To co gubiło kolejne powstające instytucje, wspólnoty polityczne, to niezrozumienie przez liberalnych liderów, że stawanie na czele wspólnoty politycznej jest czymś zdecydowanie innym niż kierowanie prywatną instytucją. Firmę, spółkę, prywatną fundację możemy budować tak, aby zapewnić sobie wieczystą władzę. Wspólnota polityczna – partia czy stowarzyszenie o celach politycznych – musi rządzić się zupełnie inną dynamiką. Tam liderem się bywa, a pracuje się dla wspólnoty, której celem jest przejęcie władzy i wdrażanie prodemokratycznego programu. Potrzeba nam próby odbudowy więzi międzyludzkich w organizacjach politycznych. I to nie jest naiwne założenie. W polityce oczywiście zawsze ma miejsce wewnętrzna rywalizacja o władzę i wpływy, zawsze ścierają się ze sobą liderzy. Ale pytanie czy jest to walka, po której przegrany odchodzi z organizacji, czy raczej jest jasne, że będzie dla niego przestrzeń do działania, a on nadal będzie chciał pracować dla wspólnoty. Naprawdę można ze sobą zdrowo rywalizować z myślą, że celem jest coś więcej niż indywidualna władza. Nie muszę chyba wyliczać tu konkretnych przykładów wskazujących, że takie myślenie gubiło powstające wspólnoty. Zamiast więc bić się w piersi za wyznawane przez nas idee, może warto uderzyć się piersi i głęboko zastanowić się w jaki sposób budowaliśmy swoje polityczne wspólnoty.
Niezwykle ważne jest też rozszerzenie skali struktur politycznych. W dużych, licznych organizacjach dużo trudniejsza i mniej cenna staje się umiejętność politycznego „dealownia”, w którym politykierskie umiejętności tego czy innego partyjnego sekretarza decydują o kształcie wspólnoty. W tego typu organizacjach przyciąga się tylko „swoich”, są one wsobne i zamknięte, zaś kluczową umiejętnością jest niedopuszczenie do struktur konkurencji i ustawienie wyborów na tym czy innym szczeblu. Tylko masowa organizacja może zmienić ten fatalny, wykluczający mechanizm i sprawić, że w większym stopniu będzie oceniana wiedza, program, charakter, charyzma danego kandydata niż tylko posłuszeństwo aktualnemu wewnątrzpartyjnemu układowi.
Czy te dwie wskazówki wystarczą aby demokracja zwyciężała? Oczywiście, że nie. Wpływ na to będą miały setki czynników. Ale nie lekceważyłbym tych dwóch, o których pisałem. One zależą też w dużym stopniu od nas samych i mogą czynić różnice. Na wiele innych nie będziemy mieli wpływu. Pewne mechanizmy po prostu działają, mam zatem nadzieję, że liberalna demokracja przetrwa obecny kryzys bez straszliwych kosztów jakie w przeszłości ponosiła ludzkość. Bo na koniec chciałbym tchnąć w naszych czytelników trochę optymizmu… W długiej perspektywie zwycięstwo leży z pewnością po stronie liberalnej demokracji, dziś dla ludzi nie ma lepszego systemu. Pytanie dotyczy raczej kosztów naszego zwycięstwa i strat, jakie poniosą obywatele zanim ono nastąpi.
