Zacznę od przytoczenia naszej rozmowy sprzed pięciu lat. W wywiadzie dla „Liberté!” powiedział pan, że jeśli ludzie chcą świętego spokoju, to żaden polityk nie powinien im proponować rewolucji, że jeśli chcą grillować, to nie powinien ich prowadzić na barykady, a jeśli chcą zmian i sami idą na te barykady, to nie powinien im robić wody z mózgu i odsyłać z powrotem do ogródka. Czego w takim razie chcą dzisiaj Polacy?
Obserwujemy w tej chwili trzy zasadnicze postawy. Pierwszą reprezentują ci usatysfakcjonowani tym, co udało im się osiągnąć w ciągu ostatnich dwudziestu kilku lat – to ludzie sukcesu, kariery, awansu ekonomicznego. Zabieranie im tej satysfakcji wywołuje u nich emocjonalne reakcje widoczne później w demonstracjach KOD-u. Drugą reprezentuje obóz skonsolidowany przez PiS. Należą do niego ci negatywnie odbierający procesy globalizacyjne w różnych sferach życia oraz osoby, którym z różnych względów po okresie transformacji się nie powiodło czy to z racji zmian systemowych, czy przez własne zaniechania – do których jednak nikt nie lubi się przyznawać, więc wszelkie niepowodzenia idą na konto Trzeciej Rzeczpospolitej. Ta grupa jest dziś wyjątkowo głośna, tym bardziej że właśnie zdobyła władzę. Może teraz spełnić swoje ambicje, co widać po ogromnym ciśnieniu kadrowym. To, że do niego dojdzie w mediach publicznych czy na uczelniach, było dla mnie jasne. Ale że dotknie nawet stadnin koni, to już była niespodzianka. Trzecią postawę reprezentuje grupa młodych ludzi, dla których ostatnie 25 lat to już słabo znana historia i których nie przekonują rozmaite pomysły PiS-u czy idee konserwatywne. Oni znaleźli się w swoistej próżni: historia – nie, nowa rzeczywistość organizowana przez rządzących – nie do końca, a żaden konkurencyjny program, inny niż ochrona status quo, nie został sformułowany. To jest największą słabością dzisiejszej opozycji i w pewnym sensie KOD-u, że poza obroną dotychczasowych pozycji brak im wartości dodanej.
Ciekawe, że to właśnie pan – jeden z ojców obecnej Konstytucji RP – mówi o tym, że polityka obrony status quo jest niewystarczająca. Ma pan poczucie, że potrzeba otwarcia na miarę Trzeciej Rzeczpospolitej – w postaci nowej konstytucji, nowej formy ustroju społeczno-gospodarczego?
Na pewno nie jestem zwolennikiem Czwartej Rzeczpospolitej, to nie jest, wbrew sugestiom z lat 2005-2007, projekt modernizacyjny. Moim zdaniem to uwstecznienie zarówno w warstwie obyczajowej, jak i społeczno-ekonomicznej, bo proponuje stosowanie metod, które są już zupełnie passé. Polonizacja wobec wszechobecnej globalizacji po prostu nie ma prawa się udać. Tymczasem weryfikacja tego, co do tej pory udało się osiągnąć, jest koniecznością. To obowiązek obecnych liderów. Kiedy podpisywałem obowiązującą Konstytucję RP już jako prezydent, mówiłem głośno, że po 10 latach powinna nastąpić swoista refleksja nad jej kształtem, przedstawienie propozycji reform i rekomendacji przez Komisję Konstytucyjną, które mogłyby później zostać przedmiotem referendum. Tak się nie stało i może należy się do tego wziąć właśnie w tej chwili. Postulatem środowisk prokonstytucyjnych nie powinna być wyłącznie obrona Konstytucji RP w takim kształcie, jaki ma ona dziś, ale również stworzenie pewnego forum, z którego mogłyby wypłynąć konkretne wnioski zmian. Inna rzecz, że moim zdaniem w Konstytucji RP nie potrzeba wielu korekt.
Jakie trzy konkretne zmiany wprowadziłby Aleksander Kwaśniewski?
Fundamentalna jest kwestia euro, ale ona akurat zależy od wielu czynników. W relacjach prezydent–premier niewiele bym zmienił, bo uważam, że to jeden z wmontowanych w nasz system elementów równowagi i wzajemnej kontroli. W kwestii uprawnień prezydenta dodałbym jedno – a mianowicie zadanie ochrony kultury i dziedzictwa narodowego. Prezydenckie kadencje są dłuższe, mogą trwać nawet 10 lat, a przez ten czas można zrobić w tej dziedzinie naprawdę wiele.
Czyli więcej uprawnień w sferze symboliczno-kulturalnej, a mniej w sferze obronności. Skoro jesteśmy przy tym temacie, jak widzi pan kwestię bezpieczeństwa międzynarodowego Polski w roku 2016?
Gdy zostaliśmy przyjęci do NATO w roku 1999, nasz optymizm wobec instytucji międzynarodowych był ogromny, może nawet nieco przesadzony. Teraz mamy więcej powodów do wątpliwości: agresywna polityka Rosji, zamrożony konflikt na Ukrainie, niebezpieczna sytuacja w Mołdawii czy na Zakaukaziu. Nieustanne modernizowanie koncepcji funkcjonowania NATO – do czego doszło na szczycie w Warszawie – jest niezwykle ważne, ale nie wolno przesadzać z dyskredytacją Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego jako zimnowojennego przeżytku i głoszeniem konieczności stworzenia w Europie własnej struktury zbrojnej. Bardzo obawiałbym się redukowania obecności Stanów Zjednoczonych akurat w tej sferze. I kolejna kwestia, czyli przyszłość Unii Europejskiej. Brexit może się stać początkiem procesu ogólnej dezintegracji.
Czy uważa pan, że znajdą się kolejni kandydaci do wyjścia z UE?
Po pierwsze, wpływowe państwa będą miały wielką pokusę, żeby UE zdecydowała o wykluczeniu na przykład Grecji. Po drugie, kraje wiodące, czyli ojcowie założyciele UE, choćby nieoficjalnie, przyczynią się do istnienia tzw. unii dwóch prędkości – a właściwie nawet trzech. Pierwszą będzie rdzeń, czyli sześć państw założycielskich, drugą – strefa euro, a trzecią – europejskie peryferia, w których znajdzie się Polska. To będzie się wiązało z realnymi konsekwencjami dla Polski, czyli zmniejszeniem wpływów politycznych i ograniczeniem finansowania. To wprawdzie będzie motywowało do poszukiwania nowych rozwiązań, ale obawiam się, że każde inne rozwiązanie będzie gorsze od tego, które obowiązuje. Potrzeba obecnie bardzo poważnej refleksji nad tym, jak UE ma funkcjonować w XXI w., żeby się liczyć w nowej strukturze świata.
Stany Zjednoczone Europy?
Tego nie da się zrobić dzisiaj, ale być może za 50 lat taka wizja będzie się wydawać na tyle naturalna, że nikt nie będzie jej kwestionował.
Tylko jak przeżyć te 50 lat?
Przetrwanie to oczywiście warunek sine qua non. Sytuacja geostrategiczna na świecie się zmienia i dotychczasowy układ staje się przestarzały. Będziemy mieli teraz wiele centrów. Potrzeba do tego wspólnej polityki w kluczowych kwestiach: bezpieczeństwa, energetyki, relacji zewnętrznych. W kilku podstawowych kwestiach Europa – jeśli chce coś znaczyć na arenie światowej – musi być bardziej wspólnotowa. To, co obserwujemy w tej chwili w Polsce czy na Węgrzech, jest ostatnią batalią środowisk narodowych przeciw nieuchronnej globalizacji, rosnącej współzależności.
Ale one rosną w siłę.
To prawda… Pytanie, jaką cenę zapłacimy w Europie za ten epizod narodowo-konserwatywny. Oby nie była nią dezintegracja UE, którą musielibyśmy wskrzeszać przez kolejne 20–30 lat, a taki scenariusz jest przecież możliwy. Obrona status quo to za mało, ale też nie potrzeba zupełnie nowej wizji sięgającej po rozwiązania mało realne. Dziś należy raczej podjąć dyskusję o konieczności dostosowania się do nowych wyzwań.
Głusi na głos elit obywatele demonstrują coraz silniejszy eurosceptycyzm. Jaka jest tego przyczyna? To nie jest problem ograniczony do jednego kraju czy regionu.
UE stała się już nie tyle rzeczywistością, ile oczywistością. Pamiętam, jak Helmut Kohl wielokrotnie mi powtarzał, że ma wobec Polski swoiste moralne zobowiązanie, ponieważ jego starszy brat był w Wehrmachcie i zginął na froncie wschodnim. Należy do ostatniego pokolenia polityków, którzy z taką właśnie moralną wrażliwością uznawali UE za remedium na tragedie XX w. Gerhard Schröder już takich sentymentów nie miał. Jego ojciec zginął na froncie rumuńskim, przed jego narodzinami. On się czuł ofiarą wojny, a nie sprawcą. Właściwie nikt, włącznie z tymi, którzy opowiadają się przeciw UE, nie zastanawia się, jak Europa będzie wyglądała bez tej struktury. Są chyba przekonani, że będzie tak samo, a przecież nie będzie.
Druga kwestia to oczywiście kryzys ekonomiczny. Zazwyczaj takie kryzysy mają trzy podstawowe skutki: albo rewolucję, albo wojnę, najczęściej inflację, a ostatnio niczego takiego nie przeżyliśmy. Oczywiście nie oznacza to, że kryzys nie spowodował żadnych konsekwencji, do nich należy na przykład pauperyzacja wielu środowisk, bezrobocie młodych ludzi, utrata planów i nadziei na przyszłość. W dodatku rządy państw UE – co stwierdził kiedyś José Manuel Barroso – powszechnie dokonują europeizacji problemów i nacjonalizacji sukcesów. Gdy jest dobrze, zawdzięczamy to sobie, a gdy jest źle, winimy za to Europę. Przez to tworzy się fałszywy obraz. Dlatego też uważam, że dzisiejszy wzrost popularności radykalizmów czy populizmu jest jednym ze skutków kryzysu gospodarczego.
Trzecia kwestia to pojawienie się obcego. Obcy zawsze był najlepszym wytłumaczeniem tego, dlaczego się nie wiedzie. Dawniej był nim Żyd, później okupant, a dziś jest nim imigrant. W niektórych krajach – zwłaszcza granicznych, w Grecji czy we Włoszech – imigranci rzeczywiście stanowią poważny problem. W innych są pewnym kłopotem, ale w dużej mierze już opanowanym – tak jak w Niemczech. W pozostałych stanowią problem sztuczny, całkowicie wymyślony, jak w Polsce, gdzie imigrantów jeszcze nikt nie widział, a już wszyscy się ich boją. Kiedy słyszę, że ryzyko przyjęcia siedmiu czy dziesięciu tysięcy ludzi z Bliskiego Wschodu to islamizacja Polski, to nie wiem, czy się śmiać, czy płakać.
W ostatnich kilku miesiącach ludzie przestali być neutralni lub tylko niechętni wobec imigrantów, a zaczęli się ich przyjęciu zdecydowanie sprzeciwiać. Nawet rządowi SLD trudno byłoby przyjmować imigrantów wobec takiego oporu społecznego.
To jest efekt prowadzonej propagandy. W katolickim kraju, mimo dość przychylnego nastawienia biskupów, rosną nastroje antyimigranckie i nikt się nie przejmuje chrześcijańskim obowiązkiem miłosierdzia. Mało tego, w polskim wydaniu to wręcz niemoralne, bo sami bywaliśmy nieraz chętnie przyjmowani w różnych regionach świata. Żaden z tych argumentów nie działa, a w dodatku rządzący cynicznie nadużywają rosnącego poczucia zagrożenia.
Nie tylko w Europie, lecz także w Ameryce środowiska konserwatywne i nacjonalistyczne wszczęły ostatni bunt przeciw globalizacji, która jest w zasadzie nieuchronna i nieodwracalna. W Polsce próbuje się zawrócić kijem Wisłę, co się oczywiście nie uda, pozostaje więc pytanie, jakie będą tego koszty. Jaką cenę zapłacimy za sprzeciw wobec globalizacji?
Jaki zatem ma pan pomysł na przekonanie Polaków do przyjmowania obcych inny niż „Unia nam kazała”, który słyszeliśmy z ust ministrów rządu Ewy Kopacz i który wywołał nastroje, z jakimi mamy do czynienia dzisiaj? Z jakim przekazem można wyjść do Polaków karmionych antyimigranckim językiem różnych mediów, nie tylko rządowych? Jak odwołać się do ich emocji?
Myślę, że jednak musimy wrócić do argumentów racjonalnych, bo emocje już się pojawiły. Moim zdaniem ujawnia się tu nasz charakter – my Polacy lubimy mieć dobre zdanie o sobie, uważamy się za tradycyjnie tolerancyjnych, otwartych…
…a tymczasem jest odwrotnie?
W dużej mierze tak. Polska przeszła bardzo długą drogę od kraju wielokulturowego i wieloetnicznego do prawdopodobnie najbardziej homogenicznego w Europie. Myślę, że trochę tej ksenofobii z nas wyłazi. Trudno to wyjaśnić, ale z opisywanej przez Melchiora Wańkowicza jeszcze przed wojną bezinteresownej zawiści przeszliśmy do bezinteresownej nienawiści. Odwołania do słów biskupów o chrześcijańskim miłosierdziu, pomocy potrzebującym, spłaceniu długu wdzięczności za przyjęcie niegdysiejszych polskich emigrantów nie skutkują. Sięgnijmy zatem po argumenty racjonalne, jeszcze za moich czasów przyjęliśmy do Polski blisko 90 tys. Czeczenów. Nikt tego nie zauważył, oni nie sprawiali żadnych problemów. Władimir Putin kilka razy przestrzegał mnie w rozmowach, że robimy głupstwo, wpuszczając do siebie terrorystów i kryminalistów, a nic złego się nie stało.
Trzeba podkreślać, że po pierwsze, jesteśmy do przyjęcia uchodźców przygotowani, po drugie, jesteśmy dla nich krajem przejściowym, a po trzecie, jeśli nie chcemy ich w takiej liczbie, to musimy się wykazać szczodrością na przykład wobec Turcji i wspomóc finansowo budowę obozów, nie uważając tego za karę ze strony UE, tylko właśnie za sposób okazania solidarności.
Z drugiej strony musimy pamiętać, że obecność w Polsce imigrantów, na przykład miliona Ukraińców, stanowi ogromną pomoc dla naszej gospodarki.
Muszę przyznać, że gdy pana słucham, to się zastanawiam, czy żyjemy w tym samym społeczeństwie co w czasach pańskiej prezydentury. Jak takim konserwatywnym, zamkniętym społeczeństwem mogła rządzić lewica?
To bardzo ciekawe pytanie. Sam odczułem ten paradoks, bo nigdy nie było tajemnicą, że określałem się jako agnostyk, osoba niezwiązana z wiarą i Kościołem, a dwukrotnie zostałem wybrany na prezydenta. To można wytłumaczyć ówczesną sytuacją, ale też naszymi atutami. SLD było formacją, która podczas transformacji nie odrzuciła ludzi PRL-u, tych zwykłych robotników, inżynierów czy nauczycieli, którzy mieli prawo czerpać satysfakcję z tego, co osiągnęli w tamtych czasach. Dysponowaliśmy też świetną ekipą i oprócz tych, którzy sprawowali wysokie urzędy, było jeszcze wielu na ławce rezerwowych. Poza tym proponowaliśmy ludziom politykę zracjonalizowania pędu reformatorskiego, dawaliśmy sygnał, że chcemy i demokracji, i gospodarki rynkowej, ale z elementami, które mogłyby ostrość tych reform zminimalizować. Dlaczego Platforma Obywatelska mogła tak szybko zbudować silną formację i przejąć władzę? Ponieważ w dużej mierze proponowała to, co my robiliśmy, a jednocześnie oferowała lepsze życiorysy – ludzi, którzy nie musieli się tłumaczyć z PRL-owskiej przeszłości – co od początku przełożyło się głosy młodych ludzi. Trzeba pamiętać, że okres rządów sił centrolewicowych stanowił zaplecze dla uformowania się wśród młodych ludzi poglądów prawicowych, takie swoiste wahadło. Inna kwestia to polityka historyczna, która została przez lewicę zaniedbana w sposób dramatyczny, i przez instytucje takie jak IPN oraz przez media zdecydowanie skręciła w prawo.
Dlaczego w takim razie, pańskim zdaniem, historię oddano walkowerem prawicy? Czy nie zabrakło przeciwwagi dla wywoływania słusznego wstydu po stronie budowania słusznej dumy?
Faktycznie zaniedbano element budowania dumy i świadomości historycznej wśród młodych ludzi, choć gdy widzę, jak obecnie gloryfikuje się żołnierzy wyklętych, to ogarnia mnie przerażenie. W ten sposób – promując element wojowniczy, „bohaterszczyznę”, która nie rezygnowała przecież ze zbrodni, o czym pisze nawet IPN – naprawdę robimy młodym ludziom wodę z mózgu. Cała debata historyczna przeniosła się na prawo, na czym stracił również obóz liberalny, szczególnie w okresie rządów PO, która dysponowała przecież narzędziami, żeby to zmienić.
PO dostała swego rodzaju carte blanche, ponieważ broniła nas przed PiS-em. SLD musiał konkurować z innymi formacjami, PO już nie. Gremialnie zwalnialiśmy ją z odpowiedzialności – mówię tu w imieniu wszystkich, którzy PiS-u nie kochają.
Myślę, że jeden z podstawowych błędów PO to ograniczenie się do roli bariery dla PiS-u, a drugi – drenowanie lewicy, choćby przez transfery kadrowe. To spowodowało, że w ostatnich wyborach straciliśmy kilkanaście procent głosów, które trafiły w próżnię – i te na Zjednoczoną Lewicę, i na partię Razem. Do wyborów parlamentarnych w roku 2015 Polska szła z PiS-em jako jedyną alternatywą dla zużytej PO. Po stronie centrolewicowej nie było niczego. To oczywiście wina lewicy, ale uważam wyjaławianie jej przez PO za błąd.
Jest pan wciąż aktywny na Ukrainie. Czy sądzi pan, że głęboka polaryzacja społeczno-polityczna wraz z władzą, która nie słucha ludzi, mogą się skończyć u nas podobnie? Czy to jednak inna kultura polityczna?
Ja będę zawsze protestował przeciwko porównywaniu Polski do Ukrainy. Ukraina była jednak częścią Związku Radzieckiego, przeszła inną drogę, ma inną mentalność, która teraz szybko ulega zmianie – zwłaszcza wśród młodego pokolenia – pod wpływem silnej westernizacji. Oni mimo wszystko wciąż mają problemy ze sobą, z błędną koncepcją ekonomiczną przyjętą w tym modelu postradzieckim. Problemem całej Europy Środkowo-Wschodniej po upadku Związku Radzieckiego było zbudowanie kapitalizmu bez kapitału. My stwierdziliśmy, że kapitał trzeba pozyskać bezpośrednio z Zachodu. Ta koncepcja dawała pieniądze, nowe technologie, kulturę zarządzania i dostęp do zachodnich rynków. Ukraińcy stworzyli sztuczny kapitał, czyli wyhodowali oligarchów, na czym obecnie cierpią, ponieważ oligarchizacja przeniknęła zarówno gospodarkę, jak i politykę. Na tym polega podstawowa różnica – oni mają oligarchów, my mamy klasę średnią.
Ale my też chcemy mieć oligarchów, bo chcemy mieć polski kapitał.
Gdy słyszę o polonizacji, zadaję jedno pytanie: „Ile banków możemy spolonizować za pieniądze, które mamy?”. Jeden, dwa? Tak jak mówiłem: to ostatni bój przeciw globalizacji. Cały świat będzie się globalizował, a my mielibyśmy się polonizować? – wspaniale.
Wrócę do porównania Polski i Ukrainy. Druga kwestia to demokracja, która u nas jest jednak bardziej zakorzeniona, nie tylko w sensie instytucjonalnym, lecz także świadomościowym. My zawsze byliśmy bardziej związani z Zachodem.
Wciąż dostrzegam dwa problemy, które mogą być dla naszych krajów wspólne i za które możemy zapłacić wysoką cenę. Pierwszy z nich to faktycznie ogromny podział społeczny, który w tej chwili w Polsce jest dodatkowo pogłębiany. Głównym problemem Ukrainy są również ogromne pęknięcia, i to nie tylko między wschodem a zachodem kraju, lecz także między północą a południem, wielkimi metropoliami i prowincją, między pokoleniami… Polskie pęknięcie może spowodować dramatyczne konsekwencje. Może doprowadzić do podziału społeczeństwa na dwa plemiona, które mówią tym samym językiem, ale się nie rozumieją i nie potrafią osiągnąć kompromisu. W Polsce również zaczyna brakować instytucji, które stanowiłyby pomost między tymi dwoma plemionami. Abdykował z tej roli prezydent, mimo że zapowiadał w swojej mowie inauguracyjnej zupełnie co innego, Kościół jednoznacznie opowiedział się po jednej stronie i też de facto stracił możliwość jakiejkolwiek mediacji, a środowiska intelektualne są podzielone tak samo jak reszta społeczeństwa albo nawet bardziej. To jest rzeczywiście niepotrzebna ukrainizacja.
Trzeba powiedzieć o jeszcze innej kwestii – stracie wizerunkowej na świecie. Ukraina jest dziś przez poważne kraje traktowana jako troublemaker. I Polska niepotrzebnie, na własne życzenie, nie prowadząc żadnej aktywnej, wyjaśniającej polityki, zmierza w tym samym kierunku.
Czy ma pan wrażenie, że w Polsce ta aspiracja do Zachodu – importowanie zachodnich instytucji czy kapitału – się wyczerpuje? Uważam, że to jest fundamentalna zmiana tożsamościowa, a nie tylko kwestia takich czy innych rządów. Polska przez wiele lat była zawieszona między Wschodem i Zachodem, a dzisiaj, przy złej koniunkturze, możemy znowu zostać zepchnięci na boczny tor, na którym już przecież staliśmy. Wiadomo, z jakim skutkiem.
Groźba marginalizacji oczywiście istnieje, ale mam wrażenie, że odwrót od budowania instytucji demokratycznych, budowanie silnego państwa, skutecznych sposobów zarządzania tym państwem to bardziej epizod niż trwały zwrot. Takie epizody mogą się zdarzyć, ale w warunkach globalizacji, rosnącej zależności, konieczności poszukiwania rynków zewnętrznych potrzeby sprowadzania turystów i migrantów, którzy będą wspomagali naszą gospodarkę, to wszystko będzie nas zmuszało do tego, żeby jednak utrzymać ten światowy kierunek. Trudno mi sobie wyobrazić trwały regres. Trzeba się liczyć z tym, że teraz mamy do czynienia z pokoleniem digital natives, wobec którego należy używać innego języka, stosować inne argumenty. Do odniesienia prawdziwego sukcesu rynek polski nie wystarczy. Dlatego bardzo mi przykro, że ten epizod się przydarzył, ale nie tracę nadziei.
W kluczowym momencie, jakim była w Polsce transformacja, okazało się, że będzie ona przeprowadzana przez środowisko władzy rękami bardzo młodych ludzi – pan miał przecież wtedy trzydzieści kilka lat. Proszę sobie przypomnieć siebie i swoich kolegów z czasów transformacji i – skoro brakuje przywództwa po stronie sił antypisowskich – podać sposób na przejęcie władzy, gdy się ma świadomość, że to, co dziś oferuje opozycja, nie wystarcza.
To jest bardzo ważne pytanie. W grę wchodzi nie tylko polityka, lecz także życie, a ono składa się zawsze z trzech elementów, są to: miejsce, czas i człowiek. Zgranie tych trzech elementów jest prawie niemożliwe. Znam wielu wybitnych ludzi, którzy nie trafili na swój czas; znam wielu wybitnych ludzi we właściwym czasie w niewłaściwym miejscu… Od pokolenia tych trzydziesto-, czterdziestolatków – takich jak Petru, mówiąc ogólnie – oczekuję przede wszystkim głębokiej, rzetelnej analizy sytuacji, o której będą potrafili opowiedzieć z perspektywy swojego wieku, doświadczenia, wiedzy i wykształcenia. Trzeba również wykorzystać czas, w którym są oni najbardziej twórczy, bo mają już wystarczające doświadczenie, ale jednocześnie wciąż pozostają młodzi i energiczni, mają uporządkowane życie osobiste i finansowe, co jest istotne, bo omijają ich pokusy dorobkiewiczostwa. Następna kwestia to wykonanie pracy – trzeba jeździć, spotykać się z ludźmi, bo to nie tylko kopalnia wiedzy i różnego rodzaju doświadczeń, lecz także kuźnia kadr. Wielkim problemem polskiej polityki jest absolutnie przesadne i niezdrowe uznawanie prymatu PR nad substancją merytoryczną, prawdziwą wartością ludzi… Gdybym ponownie był dzisiaj liderem, nie mógłbym się ograniczać do tego, że dostanę jakiś przekaz dnia. A tak, niestety, wygląda dzisiejsza polityka. Obecnie głównym nurtem polskiej polityki powinni być młodsi działacze, tymczasem mam wrażenie, że brakuje wśród nich bardzo wyrazistych postaci. Pokolenie 30–40-latków powinno zacząć odciskać poważniejszy ślad niż obecnie. Rządy siedemdziesięciolatków, choćby najbardziej rewolucyjnych, są już passé.
