Dzieje Drugiej Rzeczpospolitej, co zadziwiające, po roku 1989 nie doczekały się poważniejszej debaty i nie zainspirowały namysłu nad kulturą polityczną. Jest to zastanawiające dlatego, że w czasach PRL-u Druga Rzeczpospolita była z jednej strony oczerniana, a z drugiej otoczona legendą jako niezależna i wolna Polska, którą chciano mieć przede wszystkim za symbol.
Druga Rzeczpospolita po roku 1989 nie wzbudziła większego zainteresowania ani historyków, ani opinii publicznej. Okrągłe rocznice roku 1918 i roku 1939 w latach 2008 i 2009, które mogłyby być znakomitą okazją do dyskusji, minęły właściwie bez echa i nie prowokowały do przemyśleń. Kwestia oceny osiągnięć międzywojnia nie znalazła się też w centrum debat o modernizacji Polski, podczas gdy właśnie „wybicie się na nowoczesność” stawiane jest obecnie jako cel zasadniczy. Nie dokonano porównawczego bilansu dwóch dwudziestoletnich okresów, czyli lat 1918–1939 i 1989–2009, co byłoby przecież nader frapujące.
Wydaje się jednak, że wspomnienia o Drugiej Rzeczpospolitej wciąż powracają i ingerują w bieżące życie polityczne. Wystarczy wspomnieć częste używanie pojęcia endecji, kontrowersje przy okazji budowy pomnika Romana Dmowskiego w Warszawie, powoływanie się przez część środowisk młodzieżowych na działalność takich organizacji jak ONR, Młodzież Wszechpolska, które z kolei mobilizują tak zwanych antyfaszystów. Brak szerszej debaty o Drugiej Rzeczpospolitej powoduje jednak, że te przywołania stają się jednostronne, a sprowokowane nimi kontrowersje – nader powierzchowne. Spór sprowadza się często do wykorzystywania etykietek z przeszłości do wzmacniania aktualnych podziałów politycznych, co w niczym nie wzbogaca kultury politycznej.
Wszystkim nurtom politycznym Trzeciej Rzeczpospolitej przydałaby się pogłębiona refleksja nad Drugą Rzeczpospolitą oraz nad jej społecznym, politycznym i gospodarczym doświadczeniem.
Dlaczego dyskusja o Drugiej Rzeczpospolitej tak bardzo przydałaby się polskiej lewicy
Okres PRL-u w bardzo poważny sposób zdewastował dziedzictwo lewicy w Polsce. Stało się to już przez sam fakt zawłaszczenia nazwy lewica przez ruch komunistyczny. Symbolicznie wyraziło się to w „zjednoczeniu” PPR-u i PPS-u w roku 1948. Również kompromitacja słowa „socjalizm” (między innymi za sprawą Breżniewa i jego cynicznej formułki o „realnym socjalizmie”), jaka dokonała się w okresie PRL-u, najbardziej boleć powinna zwolenników lewicy.
Odnowienie tradycji lewicy winno więc sięgać czasów wcześniejszych niż PRL. Wydaje się, że okres do roku 1918, aczkolwiek ciekawy, nie może dostarczyć współczesnej lewicy tylu inspiracji co właśnie międzywojnie. Dylematy Kazimierza Pużaka, Ignacego Daszyńskiego, Mieczysława Niedziałkowskiego, Zygmunta Żuławskiego mogą dzisiaj stanowić temat inspirujących dyskusji mimo tak bardzo odmiennej sytuacji społecznej i cywilizacyjnej. Warto zwrócić uwagę na ciekawe wątki antyetatystyczne. Ruch spółdzielczy, symbolizowany przez warszawski Żoliborz, to ciekawy fenomen antyetatystycznego socjalizmu, szukania wspólnoty społecznej budowanej nie przez państwo, lecz przez zrzeszających się obywateli. Nawiązanie do dorobku intelektualnego związanego z ruchem lewicowym dwudziestolecia – dorobkiem takich umysłów jak Kazimierz Kelles-Krauz czy tworzący jeszcze po wojnie Stanisław i Maria Ossowscy lub Józef Chałasiński i wielu innych. Jednak dorobek tych ostatnich czasem trudno zrozumieć bez tła, jakim było życie ideowe i intelektualne Drugiej Rzeczpospolitej. Namysł nad dziejami PPS-u nie może pominąć zasadniczej kwestii siły przeobrażeń polskiego społeczeństwa, które w głębszej warstwie mają swoje konsekwencje aż po dzień dzisiejszy. Dodać też trzeba, że tradycja PPS-owska była jak najbardziej antykomunistyczna i antytotalitarna. Przypomnienie o tym mogłoby wpłynąć na lewicową refleksję o dzisiejszych rozrachunkach z epoką komunizmu. Namysł nad przedwojenną drogą KPP też może być źródłem refleksji o ślepej ścieżce każdego ekstremizmu.
Gdzie szukać prawicy
Terminy lewica i prawica są często bardzo umowne, a jednak trwałe, bowiem demokracja potrzebuje zróżnicowania. Nawet jeśli podział na lewicę i prawicę to wielkie uproszczenie, jest on w jakiś sposób demokracji niezbędny, bowiem wyraża i symbolizuje potrzebę organizowania opinii publicznej w różne nurty ideowe. Przekonanie lewicowców, że największym wrogiem demokracji jest prawica, i odwrotnie – uznawanie przez prawicę lewicowców za wrogów narodu, muszą w oczywisty sposób przyczyniać się do degradacji kultury politycznej.
Gdzie więc polska prawica ma szukać dziedzictwa, z którego by mogła z pożytkiem czerpać? Obserwując dzisiejsze dyskusje, można dojść do niekoniecznie słusznego wniosku, że prawica to niemal wyłącznie endecja. Powoływanie się na nią przez prawicę służy dzisiejszej lewicy wyłącznie do deprecjacji oponentów. Należy zatem przypomnieć, że endecja to w międzywojniu bardzo szeroki nurt ideowy, który ma swoje skrzydło i nacjonalistyczne, i liberalne. Narodowymi demokratami byli zarówno autor udanej reformy walutowej Władysław Grabski, ekonomista i umiarkowany liberał Roman Rybarski, historyk Władysław Konopczyński, jak i literaturoznawca Ignacy Chrzanowski. Dziedzictwo prawicy to także krakowski konserwatyzm, m.in. z krakowską szkołą historyczną. Interesujące i też trochę paradoksalne, że dzisiejsza krytyka bohaterszczyzny, powstań, podnoszenia do najwyższej wartości martyrologii narodowej – tak obecnie silna na lewicy – gdy chodzi o wcześniejsze dyskusje na ten temat, mogłaby się odwoływać przede wszystkim do polskich konserwatystów i właśnie endeków. Polska lewica była znacznie bliższa tradycji romantycznej, by dla przykładu wspomnieć o uwielbieniu Piłsudskiego dla twórczości Słowackiego.
Gdyby doszło do pogłębionej debaty o dwudziestoleciu, okazałoby się, że linie najrozmaitszych podziałów i ideowych frontów są nader zmienne i zależne od wielu politycznych okoliczności. Byłaby to pouczająca lekcja dla wszystkich tych, którzy mają skłonność do myślenia ideologicznego, polegającego na budowaniu całościowych systemów, które rzekomo w trwały sposób mają objaśniać rzeczywistość polityczną i społeczną.
Czy w Polsce liberalizm jest zjawiskiem całkowicie nowym?
Termin liberalizm i doktryna liberalna zrobiły w Trzeciej Rzeczpospolitej niesamowitą, choć z pewnego punktu widzenia zrozumiałą karierę. Początki Solidarności wcale tego nie zapowiadały, ruch zdawał się silnie związany z ideami samorządności i związków zawodowych. Można mu było raczej dopisywać tradycję polskiego anarchosyndykalizmu związanego z PPS-em i myślicielami takimi jak Edward Abramowski. To jednak w latach 80. nastąpił wyraźny zwrot ku liberalizmowi. Był on w tym sensie zrozumiały, że wobec upaństwowionej i nakazowej gospodarki liberalizm wzywający do gospodarki rynkowej był naturalną i niemal spontaniczną reakcją. Polscy liberałowie, nastawieni dość ahistorycznie, nie usiłowali poszukiwać jakiejś własnej tradycji. Próbę ideowego a nie tylko gospodarczego przeszczepienia liberalizmu na polski grunt podejmowało niewielu. Nie odnajdując jej, stawał się liberalizm przedmiotem skądinąd prostackiej krytyki jako import z Zachodu, naśladownictwo Miltona Friedmana itd. Ten brak odwołań historycznych i wrażenie, że liberalizm w Polsce nie ma żadnej tradycji, ułatwiało i ułatwia zadanie oponentom, aż po dzień dzisiejszy.
Czy jednak istotnie liberalizm nie ma w Polsce żadnego zakorzenienia i czy na polskim gruncie został zaszczepiony dopiero w latach 80. i później przez reformy Balcerowicza? To oczywiście nieprawda. Chociaż nie było w Polsce partii z przymiotnikiem „liberalny” w nazwie, liberalizm w różnych swoich odmianach był obecny w Drugiej Rzeczpospolitej. Liberałami w polityce gospodarczej byli Roman Rybarski i Władysław Grabski. Liberałem w sensie spojrzenia na społeczeństwo był Józef Mackiewicz. Do liberałów wypada też zaliczyć Adama Krzyżanowskiego, jedynego może teoretyka.
Wyobrażenie, że ten wielki i szeroki europejski nurt ideowy, jakim był liberalizm, mógł całkowicie ominąć Polskę, jest pomysłem zwyczajnie naiwnym.
Dwie Polski ludowe
Polska Ludowa, czyli PRL, prawie że uniemożliwia nam dyskusję o tej Polsce ludowej, o której myśleli i Maria Dąbrowska, i cały przedwojenny ruch ludowy. Prymitywne podejście komunistów, sprowadzające narodowość do ludowości i folkloru, przyczyniło się w poważny sposób do degradacji kultury ludowej i pozbawienia jej znaczenia politycznego. Jeśli wierzyć wybitnemu badaczowi współczesnej polskiej świadomości w paradoksalny sposób polskiemu plebejuszowi zaszczepiono świadomość szlachcica Rzędziana.
W ten sposób zgubione zostaje istotne pytanie, czy kultura polska wyrasta wyłącznie z tradycji szlacheckiej, czy też w tradycji polskiej odnaleźć można inne istotne wątki – mieszczański lub chłopski. W dwudziestoleciu mamy do czynienia ze sporem, którego sens całkowicie niemal został zagubiony. Ówczesna Polska nowoczesność dążyła w swoich niektórych odmianach do wyzwolenia się z dominacji kultury odbieranej jak z pochodzenia szlachecka.
Retroaktywna fascynacja pochodzeniem szlacheckim, herbem, dworkiem napotyka opór tych, którzy w tej kulturze zdominowanej przez jedną tradycję widzą nie tyle zacofanie, ile jednostronność niezgodną z bogactwem kulturalnym społeczeństwa. Badania Józefa Chałasińskiego czy „Kordian i cham” Leona Kruczkowskiego to dotychczas jeszcze obecne ślady tamtych sporów, ślady często tym mniej czytelne, że zatarte przez komunistyczną propagandę.
Pytanie jednak, czy istotnie jesteśmy społeczeństwem z dominującym szlacheckim rodowodem, powraca po roku 1989 ze zdwojoną siłą. Wybór tradycji jest nie bez znaczenia. Wałęsie zarzucono, że usiłuje stylizować się na Piłsudskiego. Istotnie nie mogła to być jedynie stylizacja udawana. Co by jednak było, gdyby robotnik Wałęsa próbował stylizacji na chłopskiego Witosa? Czy znacząca część polskiej tradycji Drugiej Rzeczpospolitej nie ożyłaby w taki sposób w nader ciekawej konfiguracji? Przywódcą narodowym w „szlacheckiej Polsce” okazałby się ktoś z ludu. Jestem przekonany, że owa „ludowość” Wałęsy jest pomijana i nie znajduje właściwego zrozumienia. Dla tej sytuacji właściwe byłoby szukanie historycznych antecedencji i niewątpliwie owe zadatki na zmianę charakteru przywództwa narodowego odnajdywać można w Drugiej Rzeczpospolitej.
Pomijanie polskiej ludowości i ograniczenie polskości do tego co „szlacheckie” jest w istocie ignorowaniem niezwykle głębokich przemian społecznych, jakich doznawało i doznaje polskie społeczeństwo. Tyle że owa przemiana nie zaczęła się wraz z PRL-em, ale już znacznie wcześniej.
Zacofanie i modernizacja
Pytanie o autentyczną ludowość w polskiej tradycji jest ściśle związane z nader poważną kwestią polskiego zacofania i polskich prób modernizacji. Zmiany granic i składu ludnościowego mogłyby prowadzić do wniosku, że trudno porównywać Drugą i Trzecią Rzeczpospolitą. Byłby to jednak wniosek niesłuszny. Istotny wątek nie tylko polskiej historiografii mówi o głębokim zacofaniu całego regionu już co najmniej od XVII wieku. Pytanie nie bez znaczenia dotyczy tego, od kiedy Polska zaczęła to zacofanie nadrabiać.
PRL często usiłował się prezentować jako właśnie ta historyczna szansa na wyjście z zacofania. Elementarne statystyki przeczą takiemu wyobrażeniu. Propaganda gonienia kapitalistycznego Zachodu przez kraje bloku wschodniego miała przecież i tę wymowę, że Polska nadgania wielowiekowe zapóźnienia spowodowane rządami sanacyjnymi.
Jak to wygląda w oparciu o statystyki? W 1929 roku dochód Polaka wynosił 66 proc. dochodu Włocha, natomiast w roku 1989 jedynie 39 proc. W okresie PRL-u straciliśmy więc w wyścigu modernizacyjnym, przyjmując tę miarę, aż 27 proc. w stosunku do Włoch. Zastanawiając się nad przyczynami polskiego zacofania, należałoby wziąć pod uwagę to, w jakim czasie się ono pogłębiało, a w jakim zmniejszało.
Nie możemy pominąć takiej refleksji, dyskutując również o bardziej długotrwałym zapóźnieniu Polski (które skądinąd nie ulega wątpliwości). Mówiąc o zapóźnieniu gospodarczym Polski nie możemy ominąć międzywojnia i znaczenia, jakie miał jego niewątpliwy wysiłek modernizacyjny. Istotna nie tylko dla samej świadomości historycznej, lecz także dla zrozumienia wagi obecnych reform jest odpowiedź na pytanie, jak dalece Druga Rzeczpospolita była gospodarczo zacofana. Łączy się to ściśle z pytaniem, czy obecne zacofanie gospodarcze jest wynikiem długofalowego trendu (tak skłonnych jest widzieć sprawę wielu historyków), czy też zawdzięczamy je w jakiejś mierze zapóźnieniom, w jakie wpędził nas również okres władzy komunistycznej. Nie chodziłoby w takiej dyskusji o to, by ewentualnie zdobyć jeszcze jeden argument za PRL-em lub przeciw niemu, ale o diagnozę źródeł polskiego zacofania.
Pamięć o Drugiej Rzeczpospolitej w okresie PRL-u
Dzisiejsza pamięć o dwudziestoleciu tworzy się nie tylko poprzez odniesienia do epoki lat 1918–1939. Jest ona również nieuchronnie produktem okresu powojennego i czasów PRL-u. Interpretacja dziejów Drugiej Rzeczpospolitej była w czasach PRL-u przedmiotem intensywnych sporów, choć nie zawsze widocznych na samej powierzchni ówczesnego życia publicznego. Z oczywistych względów komunistyczne władze dążyły do maksymalnego oczernienia Polski międzywojennej. Miała być to Polska burżuazyjna i reakcyjna, niedorozwinięta gospodarczo i właśnie zacofana. Klęska września 1939 roku sprzyjała też negatywnemu podejściu do Drugiej Rzeczpospolitej, zwłaszcza w bezpośrednio powojennym okresie, wśród sporej części inteligencji. Miała też Druga Rzeczpospolita małą ilość obrońców. Endecy nie bardzo chcieli jej bronić, bo była sanacyjna, ruch ludowy – bo było w niej za mało reform.
Jedyne co broniło Drugiej Rzeczpospolitej to fakt, że była państwem niepodległym, ta nieokreślona aura wolności i polskiej niezależności. Legendy wygranej wojny z bolszewikami nie sposób było całkiem zneutralizować czy zatrzeć. W przeciwieństwie do wszystkich oczernień Druga Rzeczpospolita miała być w dość powszechnym wyobrażeniu wspaniała.
Takie ostre przeciwstawienie nie wystarcza oczywiście do pełnego zobrazowania pamięci o Drugiej Rzeczpospolitej w okresie PRL-u. Po 1956 roku propaganda komunistyczna łagodnieje i pojawia się wiele całkiem oficjalnych wypowiedzi i książek, które poprzedni czarny obraz relatywizują. Aby odtworzyć obraz Drugiej Rzeczpospolitej, należałoby też dokonać przeglądu prasy drugiego obiegu lat 1976–1989.
Wydaje się jednak, że konkluzja nawet poważniejszych badań pozostanie zgodna z następującą intuicją: w okresie PRL-u z jednej strony odmawiano Drugiej Rzeczpospolitej wszelkich zasług, z drugiej strony, przeciwstawiając się temu, uprawiano jej jednostronną apologię. W jakim stopniu po roku 1989 zdołaliśmy się wydobyć z tej pułapki jednostronności? Wydaje się, że nie bardzo, choć zmieniły się linie frontów ideowych.
Kto był demokratą, a kto totalistą
Przykładem owej jednostronności może być debata o tym, jaka część polskiej tradycji stanowi największe zagrożenie dla polskiej demokracji. Trudno w demokratycznym państwie o ważniejszy temat do debaty niż temat samej demokracji i jej zagrożeń. Kwestia demokracji w dwudziestoleciu to kwestia niełatwa, bowiem międzywojnie nie jest okresem zwycięskiej demokracji. Wprost przeciwnie, o przekonania demokratyczne było dość trudno. Drogi do poprawy społeczeństwa wielu szukało na skróty, z pominięciem skomplikowanych i złożonych procedur demokratycznych. I działo się tak zarówno na lewicy, jak i na prawicy. Tym niemniej dwudziestolecie nie zadusiło polskiego ducha demokratycznego i jeśli dziś budujemy polską demokrację, to winniśmy też sięgać do dwudziestolecia, by uczyć się i o zaletach demokracji, i o jej wadach.
Przyglądając się jednak dzisiejszym, jakże ograniczonym sporom o Drugą Rzeczpospolitą, można by dojść do wniosku, że tamta epoka była wyłącznie źródłem zagrożeń dla demokracji, że nie niosła żadnego pozytywnego przesłania. W dyskursie publicznym głośno o ONR-ze, mimo że przed wojną nie było to przecież ugrupowanie głównego nurtu, a obecne jest zupełnie marginesowe. Tę medialną „karierę” ONR-u da się wytłumaczyć następująco: ONR-owiec stał się w mediach przezwiskiem, które zastąpiło inne przezwisko – endek. Medialny obraz ONR-u, tego organizacyjnego mikrusa, sprawia wrażenie, jakby był on olbrzymem. Wyjaśnienie, że ONR zawdzięcza to publicystom „Gazety Wyborczej”, byłoby wielkim uproszczeniem, choć z pewnością oni się do tego w poważny sposób przyczynili.
W istocie jednak kariera ONR-u po II wojnie światowej zaczęła się już znacznie wcześniej – po Październiku 1956 roku, kiedy to ONR został przypomniany i skutecznie zohydzony przez Jana Józefa Lipskiego, bez wątpienia jednego z najwybitniejszych polskich umysłów tamtej doby. Lipskiemu nie chodziło zresztą o sam ONR, lecz raczej o agenturalny i walczący z Kościołem PAX i jego przewodniczącego, jednego z byłych przywódców ONR-
-Falangi – Bolesława Piaseckiego. Jan Józef Lipski, żołnierz AK, socjalista, ale przede wszystkim patriota najbardziej obawiał się zawłaszczenia i zmanipulowania przez komunistów właśnie polskiego patriotyzmu. Przypomnijmy, że według Lipskiego owo niebezpieczeństwo było związane nie tylko z działalnością Bolesława Piaseckiego i PAX-u,
lecz także z późniejszym ruchem moczarowców i publicystyką Zbigniewa Załuskiego. W tle było też Miłoszowskie zdanie „Jest spadkobiercą ONR-u
Partia”, będące przede wszystkim osądem PZPR-u niż ONR-u sprzed wojny.
Można więc powiedzieć, że za pomocą etykietki ONR-u stoczono jeden z ważniejszych sporów okresu PRL-u – opozycyjnie nastawionej inteligencji z propagandzistami reżimu, usiłującymi manipulować uczuciami narodowymi.
Wspomnienie ONR-u stało się w ten sposób bardzo jednostronne i uproszczone. Zamierzano skojarzyć go jedynie z antysemickimi burdami i bojówkami, nie zaś z pismem „Prosto z mostu” – w którym publikowali m.in. Konstanty Ildefons Gałczyński i Jerzy Andrzejewski – czy z okupacyjnym „Sztuka i Naród”, które tworzyli Andrzej Trzebiński i Tadeusz Gajcy. Nie chcę przez to powiedzieć, że główne zarzuty dotyczące agresywnego nacjonalizmu i antysemityzmu są nieprawdziwe. Są jak najbardziej trafne. Rzecz jednak w tym, że owo uproszczenie spowodowało reakcję.
Dzisiejsza obrona ONR-u przez historyków takich jak Jan Żaryn wydaje się również jednostronna. Niezależnie od wartości nagromadzonego przez niego materiału – chylę czoła – sprowadza się ona do argumentu, że „nie było aż tak źle”. Dzisiejsza dyskusja o ONR-ze winna być oczywiście dyskusją o dzisiejszych zagrożeniach dla demokracji. Ustalanie szczegółów z przeszłości to sprawa dla rzemieślników dziejopisarstwa, prawdziwa publiczna debata o historii dotyczy w gruncie rzeczy zawsze teraźniejszości i przyszłości. Choć ONR był ugrupowaniem w wielu punktach skrajnym, to jednak nie można o nim dyskutować, jeśli prawie nic się o nim nie wie.
Powierzchowne koncentrowanie się na ONR-ze nie daje odpowiedzi na pytania, ile autorytarnych czy antydemokratycznych tendencji ma korzenie w Drugiej Rzeczpospolitej. Z pewnością nie jest tak, że zagrożenie stwarzał wyłącznie ONR. Co z przewrotem majowym i więzieniem w Berezie Kartuskiej, rządami pułkowników, ambicjami politycznymi Edwarda Rydza-Śmigłego, wreszcie co z wysiadaniem przez Józefa Piłsudskiego z czerwonego tramwaju nie tylko na przystanku niepodległość, lecz także na przystanku dyktatura, co z polskimi komunistami?
Z drugiej strony demokracja miała w Drugiej Rzeczpospolitej więcej zwolenników niż wynikałoby to z dzisiejszych dyskusji o tamtej epoce. Warto więc dyskutować w sposób bardziej zniuansowany niż dotychczas (także demonstrując na ulicach).
Warto też pamiętać o kontekście międzynarodowym. Drugą Rzeczpospolitą łatwo oskarżyć o zapędy autorytarne, znajdzie się wiele dowodów na ich potwierdzenie. Dopiero jednak porównanie jej z innymi krajami europejskimi tamtej epoki może umożliwić odpowiedź na pytanie o zakorzenienie idei demokracji w społeczeństwie Drugiej Rzeczpospolitej i siłę tendencji, które autorytarnemu duchowi epoki się opierały. Dokonanie takiej oceny nie jest bez znaczenia dla Polski i dzisiaj.
Spór nie tylko o pomniki
Bez sporów warszawskiej szkoły historycznej i szkoły krakowskiej, a więc w jakimś stopniu lewicowego i prawicowego nurtu w polskiej historiografii, nasze wyobrażenia o przeszłości byłyby uboższe. Wielu zwolenników lewicy ze zdziwieniem przyjęłoby fakt, jak bardzo ich lewicowe spojrzenie ukształtowali właśnie konserwatyści, a nawet endecy. Wielu prawicowcom mogłoby się zdarzyć coś podobnego – powinni się więc zastanowić, ile przejęli z intelektualnego dorobku lewicy.
Spór o pomniki Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego nie ma zupełnie sensu. Brakuje nam upamiętnienia co najmniej kilku wybitnych postaci dwudziestolecia. Co więcej mało kto zauważa, że najwyższym i najbardziej eksponowanym pomnikiem w stolicy jest pomnik Wincentego Witosa. Pomniki są od tego, aby nam o czymś przypominać, ale nie od tego, aby się o nie kłócić.
Nie znajduję też powodów, dla których należałoby odświeżać kontrowersje sprzed ponad pół wieku, zamiast wprząc całe dzieje Drugiej w tradycję Trzeciej Rzeczpospolitej. Każda dyskusja o przeszłości ma wtedy tylko głębszy sens, kiedy jest debatą o problemach aktualnych i teraźniejszych. Jest również i tak, że trudno o pogłębioną debatę o teraźniejszości bez odwołań historycznych. Kultura polityczna, która jest pozbawiona wymiaru historycznego, skazuje się na ślepotę.
Czasem kostiumy historyczne ułatwiają spory o teraźniejszość. Bywa jednak, że owe kostiumy nie pasują. Trudno dziś na przykład przywdziewać dziewiętnastowieczne szaty romantyków. Problem braku niepodległości nas dzisiaj w żadnym razie nie dotyczy. Pierwsza Rzeczpospolita to czas zbyt odległy, by czerpać z niego polityczne wskazówki. Z wszystkich epok polskich dziejów międzywojnie jest najbliższe naszej obecnej sytuacji.
Zarazem jednak opowiadanie się jednoznacznie po stronie któregoś z nurtów politycznych tamtej epoki byłoby zwykłą historyczną naiwnością. Świat za bardzo się zmienił, aby bezpośrednia kontynuacja była możliwa. Równie naiwne jak zbyt bezpośrednie nawiązania byłyby zbyt jednoznaczne potępienia.
Interpretacje dwudziestolecia dopiero wtedy wzbogacą naszą dzisiejszą kulturę polityczną, gdy będziemy starali się je zrozumieć w całości, a poszczególne nurty będą dla nas różnym ujęciem tego samego doświadczenia historycznego wspólnoty politycznej, jakie tworzy polskie społeczeństwo.
Na koniec wypada przytoczyć następujący cytat: „Masa społeczeństwa polskiego jest rzeczą niczyją, luźnie chodzącą, nieujętą w karby organizacyjne, nieposiadającą żadnych właściwie przekonań, jest samą bez kości i fizjonomii. O tę gawiedź politycznie bezmyślną, o przyciągnięcie jej choćby na jeden moment w jedną lub drugą stronę chodzi w pierwszym rzędzie tym wszystkim, którzy robią w Polsce politykę. Cel ten zaślepia i przesłania oczy na wszystko inne działaczom, zdolnym prowadzić tylko zajadłe i konkurencyjne duszołapstwo”. Tak pisał Józef Piłsudski do Romana Dmowskiego w roku 1919. Myślę, że to jeszcze jeden przekonujący dowód, że refleksja nad dwudziestoleciem jest czymś potrzebnym i aktualnym.