Bodźcem do napisania tego tekstu stał się wywiad posłanki Katarzyny Lubnauer z 4 września, udzielony Romanowi Imielskiemu, zatytułowany „Nie można zreformować szkoły w kilka miesięcy. A tak się właśnie dzieje”, dostępny na stronie wyborcza.pl. Pomijając jego całą pierwszą część, która zawiera syntezę oceny tego co już się stało w szkołach, z czym w pełni się zgadzam, padło tam kilka zdań, które aż proszą się o komentarz i ich rozwinięcie, do których chcę nawiązać w dzisiejszym wpisie.
Dotyczy to fragmentu wypowiedzi, która padła na pytanie „Co należałoby zreformować w polskiej szkole żeby był lepsza? Pani poseł wygłosiła tam opinię, powtarzaną od dawna w kręgach nauczycieli innowatorów: „Cały świat widzi, że trzeba postawić na kształcenie interdyscyplinarne, na kształcenie ludzi którzy są kreatywni, twórczy, na pracę w grupie, na komunikację, na odpowiedzialność. Ta reforma idzie dokładnie w odwrotnym kierunku.
Święte słowa – jak to mówią. Że jest to jedyny słuszny kierunek reformowania edukacji wiedzą już nie tylko Finowie, ale także coraz liczniejsi uczeni zajmujący się problemami współczesnej oświaty w naszych szkołach wyższych, ale też – od kilku lat – coraz bardziej dający o sobie znać nauczyciele skupieni w ruchu „Budzących Się Szkół”.
Mniej zorientowanym w tej problematyce śpieszę donieść, że aby system edukacji „wypuszczał” tak przygotowanych do życia w nieuchronnie nadchodzącej cyfro-roboto-postindustrialnej cywilizacji niezbędna jest radykalna zmiana dotychczas dominującego modelu szkoły z posłusznymi, biernie przyswajającymi wiedzę dostarczaną im przez omnipotentnych nauczycieli uczniami – na szkołę, w której nauczyciele-trenerzy, rozbudzają uczniowskie zainteresowania światem i ludźmi, prowadzą ich ku źródłom wiedzy, stawiają przed nimi problemy i organizują warunki do samodzielnego ich rozwiązywania. I na pohybel ocenom cyfrowym i świętym krowom kartkówek, sprawdzianów i testów, które dziś na co dzień wyznaczają rytm pracy dydaktycznej, stając się celem „wkuwania” (zasada 3 Z), a nie narzędziem diagnozy postępów ucznia na jego drodze od niewiedzy do wiedzy…
Ale tego nie da się przeprowadzić wyłącznie w trybie decyzji politycznych, kolejnych ustaw i rozporządzeń. Aby w naszych szkołach dokonała się „edukacyjna rewolucja kopernikańska” (wstrzymać nauczycieli, ruszyć uczniów), niezbędna jest całkowita zmiana sposobu przygotowywania kandydatów do zawodu nauczyciela i – przede wszystkim – szeroko zakrojona i długotrwała praca nad zmianą przekonań i stereotypów ogółu mieszkańców naszego kraju – aktualnych i przyszłych rodziców uczniów tych szkół przyszłości.
Nie wdając się tu w obszerniejsze wywody stwierdzę tylko, że w obu przypadkach – nauczycieli i uczniów – na przeszkodzie w łatwym dokonaniu tej rewolucji leży powszechnie znane i działające od niepamiętnych czasów prawo „Mnie tak wykształcono i wychowano – i wyrosłem na ludzi. Nie ma powodu, aby teraz na mnie – nauczycielu, albo na moich dzieciach, eksperymentować!”
Aby się z tej bezwładności „odwiecznej tradycji” skutecznie wyrwać, najpierw musi zostać całkowicie zreformowana ścieżka dochodzenia do zawodu nauczyciela. Nie zostanie kołczem czy mentorem człowiek, który wcześniej nie zakwestionuje metod nauczania, jakie stosowano podczas jego szkolnej kariery, który nie odnajdzie w sobie radości we wspieraniu młodych ludzi w ich rozwoju i nie wygasi skłonności do dyrygowania nimi, a przede wszystkim – kto sam nie zdobywał kompetencji nauczycielskich metodami aktywnymi, obserwując jak pracują dobrzy praktycy, nie „terminując” pod ich okiem w PRAWDZIWYCH szkołach ćwiczeń, a później odbywając praktyki w dobrych szkołach, pod opieką doświadczonych w „edukowaniu po nowemu” nauczycieli.
Jeszcze trudniej będzie wpłynąć na opinie i przekonania znaczącej części rodziców, posyłających swe dzieci do szkół na tej samej zasadzie, na jakiej oddają swą odzież do pralni chemicznych a samochody do warsztatów. Wymagają od nauczycieli usługi edukacyjnej, której efektem ma być wyposażenie ich dziecka w wiedzę i umiejętności, niezbędnych do jak najlepszego zaliczenia na możliwie najwyższym poziomie – najpierw egzaminu ósmoklasisty, a później – matury. Bo przecież wszyscy muszą iść na studia…
Trzeba ich przekonać, że już dawno pracodawcy nie patrzą na oceny na świadectwach i dyplomach, a poszukują młodych ludzi z konkretnymi umiejętnościami zawodowymi, a przede wszystkim komunikatywnych, kreatywnych, twórczych, potrafiących pracować w grupie. A kompetencji tych nie zdobędą ich dzieci w szkołach, w których słuchają wykładów siedząc w rzędach ławek, wkuwając do sprawdzianów i egzaminów, rywalizując między sobą o abstrakcyjne oceny i punkty. I to jest ta wielka praca, którą będą musieli wykonać wszyscy, którzy są o tym przekonani, przekonując do tego pozostałych: członków rodzin, koleżanki i kolegów z pracy, sąsiadów… Swoją ważną misję mają do spełnienia wszystkie niekonserwatywne media, tzw. „liderzy opinii publicznej” – także ludzie z kręgu LIBERTE.
Konwencja postu na blogu nie pozwala mi rozwinąć tego tematu. Zainteresowanych odsyłam do cyklu moich wakacyjnych felietonów, na stronę „Obserwatorium Edukacji”, w których pod wspólnym tytułem „Refleksje starego praktyka o szkole, która ma szanse na przebudzenie” starałem się pobudzić u możliwie licznych czytelników-nauczycieli potrzebę i wolę podjęcia tego wyzwania nadchodzących czasów. Dla ogólnej informacji o tych rozważaniach wystarczy lektura ostatniej ich części: „Podsumowanie moich refleksji: Po co to było + marzenia autora”.
Do „następnego razu”!