Weszła w życie reforma edukacji wyższej, jest bardzo wolnorynkowo, bardzo nowocześnie, konkurencyjnie. Uniwersytety oferują nam usługi, studenci są klientami – można powiedzieć, że jest to spełnienie marzeń liberałów.
Proste tezy: konkurencja buduje jakość, odpłatność za studia powoduje, że bardziej je cenimy, punkty ECTS pokazują, ile pracy wkładamy w dany przedmiot… Studenci są dla nas najważniejsi. Minister Barbara Kudrycka podkreśla, że na studentach się nie oszczędza. Polityka sukcesu.
Rząd jest zadowolony, jednak profesorowie zasiadający na uczelnianych katedrach już nie tak bardzo. Narzekają, że absolwenci liceów nie mają podstawowej wiedzy do podjęcia studiów wyższych, że nowa matura jest niemiarodajna przy przyjmowaniu na studia. Że nowe pokolenie nie czyta lektur. Nie dyskutuje na zajęciach. Uczy się tylko do egzaminów, ale i tak korzystając głównie z wiedzy dostępnej w internecie, a nie w książkach.
Może studia faktycznie powinny być płatne? Wzmocnione finansowo uniwersytety oferowałyby usługi lepszej jakości. Doceniając profesjonalizm uczelni wyższych i szanując własne pieniądze, studenci zaczęliby odpowiedzialnie podchodzić do studiowania?
Wiele znaków zapytania i wiele teorii. … Ja przedstawię subiektywną opowieść, spojrzę oczami polskiego studenta, który stał się ofiarą przenoszenie praktyk z różnych krajów na polski grunt, bez zastanowienia i bez ewaluacji implementowanych rozwiązań.

Skończyłam antropologię kulturową na Uniwersytecie Jagiellońskim. Moim wyuczonym zawodem jest badacz empiryczny, analityk danych jakościowych. Jest to pewna specjalizacja, choć niepożądana na rynku pracy tak bardzo, jak umiejętności tłumaczeniowe czy informatyczne. Ale nie załamuję się kryzysem. Mogę pracować dorywczo dla organizacji pozarządowych, mogę pisać teksty, mogę raz na jakiś czas wziąć zlecenie badawcze. Wierzę, że rynek analizy danych jakościowych będzie się rozwijał, a jeśli poznam nowe programy i techniki, zdobędę więcej doświadczenia, a więc stabilniejszą pracę w przyszłości. Idę na kolejne studia. System boloński pozwala mi pójść na dwuletnie uzupełniające studia magisterskie. Wybieram socjologię jako dyscyplinę pokrewną. Instytut ma dobrą renomę w kraju. Zaczynam nowe studia, by zdobyć więcej praktycznych umiejętności.
W moim odczuciu uzupełniające studia magisterskie, trwające dwa lata, nie powinny mieć w programie zbyt wielu zajęć. To czas, kiedy studenci są już ukształtowani, specjalizują się, piszą pracą magisterską i zdobywają pierwsze praktyczne doświadczenia zawodowe. Jedną nogą są jeszcze na studiach, w buzującym intelektualnym fermentem środowisku, drugą już na rynku pracy, bo ze względu na państwowe ubezpieczenie i brak obowiązku opłacania ZUS-u są bardziej atrakcyjni dla potencjalnego pracodawcy niż absolwenci.
Kluczem do produktywnego wykorzystania czasu spędzanego na studiach powinna być elastyczność. Musimy nauczyć się zarządzać własnym czasem, odpowiednio go podzielić pomiędzy obowiązki zawodowe i naukowe. Tu zaczynają się problemy. Najpierw pracodawcy, bo do nich zastrzeżeń mam mniej. Stare przyzwyczajenia zakładają „poszukiwanie na stanowisko X studentów studiów zaocznych”. Cóż… studia dzienne na dwóch ostatnich latach nie powinny zajmować aż tak wiele czasu, aby student nie mógł poświęcić określonej liczby godzin na pracę. To jednak, jak być powinno, nie zawsze pokrywa się z tym, jak jest. Inna sprawa, jaka to miałaby być praca. Czy chcemy się rozwijać, czy po prostu dorobić – to różnica, którą już pod koniec edukacji wyższej powinno się zacząć dostrzegać, chociaż indywidualne uwarunkowania materialne nie zawsze pozwalają wybrać tak, jak byśmy chcieli.
Student natomiast – który powinien być jednostką samodzielną, myślącą, twórczą – nie ma możliwości aktywnego samorozwoju. Z pewnością za taki stan rzeczy odpowiadają po części przyzwyczajenia, fałszywy „etos” studencki, który nie ma nic wspólnego z ambicją i nauką, za to wiele z imprezami i mistrzowskim miganiem się od obowiązków. Innym powodem jest to, że rozpoczynająca studia młodzież prezentuje coraz niższy poziom intelektualny[1]. Kolejną przyczyną fakt, że nie podjęcie studiów wyższych: to w polskiej rzeczywistości wielki wstyd, a także brak realnych alternatyw po zakończeniu studiów, a wynikająca z tego nadprodukcja magistrów nie przyczynia się do traktowania tego tytułu z jakąkolwiek estymą.
Są jednak uniwersytety, od których powinno się wymagać utrzymywania poziomu i standardów niezależnie od czasów, te elitarne, nawet jeśli tylko w specyficznie polskim tego słowa znaczeniu. Powinno być trudno się tam dostać i utrzymać. Wykładowcy nie powinni patrzeć na studentów przez palce podczas egzaminów. Z drugiej strony studentom potrzebny jest czas, łatwy dostęp do biblioteki, możliwość wybierania ścieżki edukacyjnej. Nowa reforma w teorii zdaje się to zakładać: system boloński, częściowa odpłatność za studia, ocenianie wykładowców w specjalnych ankietach ewaluacyjnych, kierunki przystosowane do wymogów rynku pracy.
To teoria. A praktyka? Niestety, student nie może przystosować się do rynku pracy, nauczyć odpowiedzialności, decyzyjności i rozwinąć w wybranej przez siebie dziedzinie, kiedy jest wtłoczony w obecny system. System, który zakłada gromadzenie punktów ECTS – wybieranie zajęć nie ze względu na ich treść i formę, ale na ich umiejscowienie w planie, niski poziom trudności albo jedynie z tego powodu, że dało się na nie zapisać… Eksperci stwierdzili, że sześćdziesiąt punktów ECTS to odpowiednia liczba na rok. Punkty powinny mieć przełożenie na czas poświęcany danemu przedmiotowi w tygodniu. Założenie słuszne, aczkolwiek nierealizowane. Z obserwacji i doświadczeń nie mogę stwierdzić, żeby przeliczaniu na punkty czasu, jaki student powinien poświęcać na indywidualną naukę danego przedmiotu, towarzyszy logika. Bo jeśli w jednym roku za konkretny przedmiot przyznaje się cztery punkty, a w innym trzy lub sześć, a potem znów cztery, czy znaczy to, że jego poziom się zmienia? Że kolejne roczniki młodzieży są bardziej lub mniej błyskotliwe i na przyswojenie tej samej wiedzy potrzebują raz mniejszej, raz większej liczby godzin? Wiedza absolwentów szkół średnich jest oceniana niżej z roku na rok, więc nie widzę w takim sposobie punktacji sensu. Z wyjątkiem może takiego, że dzięki zmniejszaniu wartości punktowych słabi wykładowcy mogą utrzymywać posady. Niewielki procent studentów wypełnia na koniec semestru ankiety ewaluacyjne, które wskutek tego nie stanowią miarodajnego źródła osądu sytuacji. Zmniejszanie punktacji za zajęcia doprowadza też do sytuacji, w której student musi chodzić na multum przedmiotów, na każde się przygotować, czytając po kilkadziesiąt stron tekstu. Ponieważ nie jest w stanie przygotować się na wszystkie zajęcia tak samo dobrze, określa własną hierarchię przedmiotów, na niektóre przygotowuje się po łebkach, a inne niemal zupełnie odpuszcza. Odpuścić ich całkowicie nie może, gdyż wykładowca wymaga obecności. Czasem wystarcza tylko ta obecność…
Jedna lub dwie godziny tygodniowo również nie zapewniają studentowi możliwości wykazania się i zgłębienia treści przedmiotu. W polskiej rzeczywistości wiele zajęć przepada ze względu na układ świąt w roku akademickim czy rozkład godzin rektorskich. W przypadku przedmiotu wykładanego tylko raz na tydzień i harmonogramu, w którym co chwilę wypadają święta lub konferencje, może dojść do sytuacji, że słuchacz kursu nie spotyka się ze swoim wykładowcą przez miesiąc. Czy nie lepiej byłoby zrezygnować z tradycyjnych terminów sesji i przeprowadzać zajęcia w cyklach kursów, np. dwumiesięcznych po trzy godziny tygodniowo? Każdy taki kurs kończyłby się egzaminem, uczenie w ciągu roku byłoby podzielone na etapy, sesja nie wywoływałaby szeregu niekorzystnych zjawisk. Na części polskich uczelni system rozliczania i tak jest roczny, więc nawet nieprzystąpienie studenta do egzaminów w sesji zimowej nie oznacza jednocześnie jego skreślenia z listy lub unieważnienia legitymacji.
Oczywiście, powyższa idea byłaby ciężka do zrealizowania ze względu na napięty harmonogram pracowników naukowych. Często muszą oni dorabiać na niepaństwowych uczelniach, gdyż ich akademicki etat jest bardzo nisko płatny. W ten sposób rozdrabniają się na prowadzenie całej masy kursów (często bardzo podstawowych), zamiast zajmować się badaniami, artykułami lub zajęciami specjalistycznymi, dedykowanymi zdolniejszym grupom studentów.
Słaba jakość zajęć ma też związek z dofinansowaniem studentów przez państwo. Suma, jaką przyznaje się uczelniom, jest związana z liczbą przyjętych studentów. Poszczególne szkoły zwiększają wobec tego limity przyjęć, dopuszczając w swoje progi więcej kandydatów niż jest to możliwe dla komfortowego studiowania. Kolejny absurd to założenie, że zajęcia nie mogą się odbyć, jeśli nie zgromadziły minimalnej liczby chętnych. Różne progi przypisuje się seminariom, proseminariom, konwersatoriom i wykładom. W istocie, ciężko prowadzić zajęcia w grupie jedno- lub dwuosobowej, ale już piątka studentów jest grupą wymarzoną do pracy nad projektem, w którym wykładowca musi poznać indywidualne uwarunkowania każdego studenta. Niestety, często do otwarcia kursu potrzeba aż piętnastu osób. Nie poruszam tematu zasad przyjmowania na zajęcia (najpopularniejsza jest metoda rejestracji przez internet, a tam „kto pierwszy, ten lepszy”). Nie przychodzi się do wykładowcy i nie tłumaczy, czemu chce się uczestniczyć w danym kursie. Trzeba się ścigać w internecie. Nawet jeśli nie wiadomo, co dany kurs może nam zaoferować.
Kolejny problem dotyczy kanonu na uzupełniających studiach magisterskich. Dwustopniowy program studiów niesie ze sobą wartość interdyscyplinarności. Studenci pedagogiki, politologii, historii, psychologii mogą wnieść swoją wiedzę do ekonomii, socjologii, antropologii. Czy jednak faktycznie można przez dwa lata posiąść wiedzę z danej dziedziny na tyle, by uzyskać w niej tytuł magistra? Sprawa jest złożona. Niektóre kierunki nie zostały podzielone według modelu studiów dwustopniowych, należą do nich: psychologia, prawo i medycyna. To znaczy, że uznano je za zbyt złożone, by możliwe było zdobycie tytułu magistra w ciągu dwóch lat. A co z pozostałymi? Wiele nauk społecznych posiada wspólny kanon: ich studenci uczą się filozofii, logiki, podstaw antropologii, podstaw socjologii, mają zajęcia z metodologii itp. Mają podstawy, by poznawać nową naukę przez dwa lata i ze zrozumieniem, ale bez pewnych kanonicznych przedmiotów nie będą tak wartościowymi specjalistami, jak ich koledzy po studiach licencjackich. Niestety, nie wszystkie kierunki w ramach uzupełniających studiów magisterskich wymagają od studentów po innych kierunkach nadrobienia kanonu. Stąd wątpliwości, czy studenci kończący studia wyższe są odpowiednio wykształceni. Teoretycznie powinno się to rozstrzygać podczas obrony pracy magisterskiej, jednak ta we współczesnym szkolnictwie wyższym jest niewiele warta. Nie jest dobrze, jeśli na drugim stopniu studiów dwustopniowych rezygnuje się z nauczania przedmiotów kanonicznych. Jeśli tak się dzieje, instytuty powinny stawiać ograniczenia w przyjmowaniu na uzupełniające studia magisterskie studentów bez podstawowej wiedzy w danej dziedzinie. Co prawda polskie uczelnie nie prowadzą (być może jeszcze) cedowania niektórych kursów na inne szkoły (amerykański przykład poruszony przez Johna Lloyda w tekście „Outsource U: Globalization, Outsourcing, and the Implications for Contingent Academic Labour”), gdzie prowadziliby je ci sami pracownicy, ale za mniejsze pieniądze. Jednakże i tak rezygnacja z obowiązku zaliczenia przez studentów kursów kanonicznych jest trudna do zrozumienia.
Wprowadzona reforma wymaga od studenta częściowej odpłatności za studia. Na czym ma dokładnie polegać? Pierwsi studenci zapłacą za swoje drugie studia… nie do końca wiadomo kiedy. Ustawa dotyczy studentów, którzy zaczęli studia w roku akademickim 2011/2012 i później, ale: można rozpocząć raz studia drugiego stopnia bezpłatnie, niezależnie od tego, czy ma się już tytuł licencjata, czy magistra; można kontynuować studia bezpłatnie, jeśli na przerwanych studiach pierwszego albo drugiego stopnia lub jednolitych magisterskich nie wykorzystało się dostępnej darmowej puli punktów ECTS; można też po skończeniu studiów (i uzyskaniu tytułu magistra, magistra inżyniera lub równorzędnego) podjąć raz bezpłatnie studia na drugim kierunku. Wygląda na to, że nie drugi kierunek będzie płatny, ale może dopiero trzeci.
Jak widać nie jest jasne, kiedy pierwsze pokolenie studentów zacznie płacić za przywilej studiów wyższych. Rządowa reforma w istocie nie przyniesie szybko wpływów uczelniom, które wciąż będą zmuszone imać się trików, by wyciągnąć od państwa więcej pieniędzy. Problem tkwi w społecznym podejściu do studiów wyższych. Przyzwyczailiśmy się, że edukacja należy się każdemu. Bezpłatne studia pozwoliły milionom w czasach PRL-u wyrwać się ze wsi, stymulowały masową emigrację do miast. Jednakże w Trzeciej Rzeczpospolitej zachęcano maturzystów do gromadnego kontynuowania edukacji na poziomie wyższym po to, by opóźnić ich wejście na rynek pracy i spowolnić nieuchronny w przejściu z gospodarki centralnie planowanej do gospodarki wolnorynkowej wzrost bezrobocia. To się nie udało, w młodych Polakach zaś wykształciło się nowe zjawisko. Studia to dziś nie wybór, nie możliwość polepszania swoich kwalifikacji, nie poszukiwanie własnej specjalistycznej ścieżki, ale konieczność przyjmowana bezrefleksyjnie. Co za tym idzie, obniża się jakość studiów, a także zanika coś, co w moim przekonaniu powinno funkcjonować jako „etos studenta”. Jest normą przyjmowanie na siebie jak najmniejszych obciążeń, listy obecności są sprawdzane, ponieważ inaczej studenci w ogóle nie pokazywaliby się na uczelni, nie czyta się książek, tylko skrypty, formy ściągania na egzaminach udoskonalają się za to w zastraszającym tempie, często wraz z dostępnością technologii.
Uczynienie studiów całkowicie płatnymi to nie odbieranie przywilejów, ale zwiększanie jakości usługi edukacyjnej. „Płatne studia” to jeszcze jedno z haseł, którymi można dowolnie szafować. A przecież składa się na nie wiele czynników: wysokość czesnego, zróżnicowany system stypendialny, kredyty studenckie, finansowanie studiów przez firmy… Poza tym w idealnym systemie uniwersytety posiadające dodatkowe wpływy z czesnego inwestowałyby je w udogodnienia dla studentów. Szybki internet na terenie całego kampusu, lepsze wyposażenie bibliotek, komunikacja miejska opłacana przez uczelnię, częściowo dotowane przez uniwersytety akademiki, sale sportowe dostępne dla studentów w zależności od ich potrzeb, stołówki uczelniane, na których serwowano by bezkonkurencyjnie tanie posiłki, laboratoria otwarte dla studentów nie tylko podczas zajęć, czy nawet dotowanie klubów i barów na terenie kampusów, tak aby studenci mogli w nich znaleźć tanią rozrywkę. System taki, po pierwsze, pozwoliłby studentowi uwierzyć, że jego pieniądze są dobrze lokowane, że jest on faktycznie w centrum procesu edukacyjnego (obecne powtarzanie przez rektorów, jakimi to studenci są „klientami”, a uczelnia „produktem”, nie brzmi zbyt dobrze; głośna Karta Praw Studenta w praktyce nie wnosi nic nowego poza nazwą. Słuszna bowiem zasada braku odpłatności za podstawowe usługi edukacyjne i administracyjne jest przez uczelnie obchodzona). Po drugie, lokowanie pieniędzy uczelnianych w obiekty sportowe, rozrywkę i posiłki dla studentów bardziej wiązałoby ich z kampusami i miasteczkami studenckimi, tworzyło atmosferę wspólnoty i nie ograniczało abstrakcyjnego „studiowania” jedynie do siedzenia w salach wykładowych, bibliotekach i laboratoriach. Moim zdaniem zdecydowanie podniosłoby to jakość kształcenia, a osoba płacąca wiedziałaby, co się dzieje z jej pieniędzmi, i bardziej doceniała okazję podjęcia edukacji wyższej.
Oczywiście, mimo znakomitych rozwiązań dotyczących wydawania pieniędzy studentów wciąż nie wszystkich stać by było na czesne. Jednak wcale nie musi być ono jednakowe. Może być uzależnione od dochodów rodziny, odległości uczelni od miejsca zamieszkania studenta czy nawet jego wyników w nauce. Przy odpłatności za studia komisje ekonomiczne poszczególnych uczelni mogłyby sobie również pozwolić na przeznaczenie większych środków na system stypendialny i uczynić go bardziej dostosowanym do realnych kosztów życia. Obecnie, niestety, wskaźniki, według których uczelnie rozdzielają środki, są przestarzałe i rzadko pozwalają przyznać stypendium osobie, która wykazuje wszystkie dochody rodziny. Życie pokazuje, że jeśli rodzina miałaby faktycznie tak niskie dochody, jak wymagają tego wskaźniki, nigdy nie byłoby jej stać na wysłanie dziecka do innego miasta na studia. Państwo mogłoby dopomóc uczelni, dotując programy kredytów studenckich z wydłużonym okresem spłaty w zależności od kierunku i daty znalezienia zatrudnienia. We Francji sprawdził się system, w którym to firmy opłacają zdolnym studentom naukę w zamian za gwarancję pracy absolwentów przez kilka lat. Nawet jeśli (co zależy od firmy) absolwent nie zawsze zarabia wtedy tak dobrze, jak mógłby zarabiać, gdyby nie korzystał wcześniej z pomocy pracodawcy, należy docenić fakt, jakim jest praca w zawodzie od razu po studiach i zdobycie pierwszego doświadczenia na rynku pracy. Nie jest również złym sposobem wymaganie od studentów form wolontariatu – czy to w akademickiej stołówce, barze, czy bibliotece. Nie zgadzam się z opiniami, że taka praca byłaby upokarzająca, raczej wzmacniałaby poczucie integracji z uczelnią i pomagała odczuć wartość studiów.
Wrócę do socjologii, od której zaczęłam ten temat… Wykładowcy są kompetentni i potrafią zainteresować studenta. Zmorą jest USOS i biurokratyczne podchodzenie do wielu spraw, połączone z długim czekaniem przed drzwiami sekretariatu. Niestety, nie zachwycają studenci. Dziwi mnie fakt, że posiadający tytuł licencjata na socjologii nie wiedzą, jak przeprowadzać badania jakościowe, że nie zaliczyli wyjazdowych obozów badawczych, że nie potrafią sami znajdować respondentów, a kodowanie wywiadów metodą line by line wydaje im się dziwne i bezcelowe. Rozumiem, że ludzie idą na studia w różnym celu, po to są specjalizacje i różnorodne przedmioty do wyboru. Co jednak, gdy celu nie mają wcale?
[1] Zob. J. Hartman, Szkoła buja w obłokach, [w:] Tegoż, Zebra Hartmana, Łódź 2011, s. 112–116.
