Spory trzech największych idei politycznych o naturę człowieka są sporami naiwniaków, z których każdy pragnie mieć całość racji (i zdefiniować jedyną dopuszczalną globalną zasadę), choć oczywistym jest, że w zależności od okoliczności rację miewa na przemian każdy z nich, aczkolwiek nierzadko wszyscy oni się równocześnie mylą.
Francis Fukuyama jest bez wątpienia jednym z najbardziej błyskotliwych myślicieli politologicznych współczesności. Jednak w powszechnej świadomości zapisał się najmocniej akurat wtedy, gdy wykazał się (co jasnym stało się naturalnie po czasie) jaskrawą naiwnością. Garstka z nas wie, o czym pisuje w ostatnich latach, lecz wszyscy pamiętają, że krótko po roku 1990, wobec końca zimnej wojny, ogłosił urbi et orbi „koniec historii” i ostateczne zwycięstwo liberalnej demokracji nad wszystkimi innymi modelami ustrojowymi, ćwiczonymi przez człowieka w dziejach.
Najpierw przyniosło mu to sławę i uznanie, jako pierwszemu, który nazwał nową rzeczywistość (tak na marginesie: w tym zdaniu znajduje się odpowiedź na pytanie, dlaczego politolodzy i filozofowie rzucili się w tym roku do ekspresowego pisania i publikowania książek o pandemii). Jednak od ataków terrorystycznych z 2001 roku i otwarciu rozdziału „wojny z terrorem” notowania jego opus magnum poszły w dół i z kategorii słów proroczych zostały zdegradowane do rangi ciekawostki jakoby cyrkowej.
Polskie elity polityczne i społeczne w swoim własnym „fukujanizmie” trwały o wiele dłużej niż do 2001 roku. Gdy kończyły się miodowe lata 90-te, a świat wchodził w rzeczywistość „od kryzysu do kryzysu”, Polska akurat skupiała się na domykaniu swojego powrotu do zachodniej wspólnoty narodów, czyli na akcesji do Unii Europejskiej, po czym zajęła się konsumowaniem jej niebagatelnych owoców.
Wszelkie pomruki – o klęsce demograficznej, pułapce średniego wzrostu i aspiracjach rosnących w tempie gwarantującym rychłe pojawienie się frustracji u ponad połowy społeczeństwa – traktowano jako wybryki humorzastych intelektualistów, którzy przeszkadzają, choć mogli byli zostać inżynierami i budować autostrady i mosty z funduszy unijnych. III RP i jej, oczywiście niedoskonała i „młoda” jeszcze, liberalna demokracja miała być „końcem historii” w Polsce.
Wszystkie sygnały, że ma ona wbudowane w system wady, nader długo postponowano przekonaniem, że zachodnioeuropejska normalizacja jest nad Wisłą tylko kwestią czasu i „dojrzałości” społeczeństwa; że na doskonałe zimitowanie Holandii czy Danii jesteśmy w gruncie rzeczy skazani; że populistyczne partie poznikają; że będziemy mieli normalny system partyjny; że wokół podstawowych spraw aksjologiczno-ustrojowych zapanuje zgoda, a polityczny spór skupi się na detalach; że będzie on uprzejmy i co najwyżej letni; że wartości Polek i Polaków będą coraz bardziej progresywne; że młode pokolenie nigdy nie zakwestionuje porządku, który otwiera przed nim „nieograniczone perspektywy”; że mamy te 30-40 lat spokoju, aby opierając się na metodach „zdrowego budowania” gospodarki doszlusować powoli do poziomu średniego życia w „starej UE”; no i że stabilność polityczna, będących dla nas wzorami, państw Zachodu jest oczywiście niezachwiana. Niezła porcja politycznej naiwności, prawda?
Nasze schematy
Naiwność i schematologia są od dawna wbudowane w ludzkie myślenie o polityce, człowieku, zbiorowości i relacjach ludzi z instytucjami. Przez tysiące lat rozwoju ludzkiej filozofii nie udało się do końca wyprzeć z umysłów tej przedziwnej potrzeby, aby nauki humanistyczne doprowadzić na poziom nauk ścisłych i nadać im charakter pewnych reguł i definicji, wręcz tłumaczących niezawodnie ludzkie zjawiska globalnych zasad.
Spory trzech największych idei politycznych o naturę człowieka są właśnie tego rodzaju sporami naiwniaków, z których każdy pragnie mieć całość racji (i zdefiniować jedyną dopuszczalną globalną zasadę), choć oczywistym jest, że w zależności od okoliczności rację miewa na przemian każdy z nich, aczkolwiek nierzadko wszyscy oni się równocześnie mylą. To kłopot, ponieważ przeceniając swoje poznanie mają skłonność do groźnej pewności siebie, że urządzony przez nich świat zapewni szczęście i dobro każdemu człowiekowi w każdej z rzeczywistości.
Socjaliści przykładowo sądzą, że człowiek jest z natury dobry i szlachetny, ale słaby. Tak więc oto chce on być solidarny z drugim człowiekiem i szczodry względem niego. Chce wyciągać rękę i pomagać wstać, gdy drugi człowiek upada, gdy ma problemy, gdy sobie nie radzi. Ponieważ jednak człowiek jest słaby, to upada co chwilę i wsparcia innych potrzebuje praktycznie nieustannie. Co więcej, takiego wsparcia potrzebuje nieustannie znakomita większość ludzi, wobec czego pomoc wymaga odgórnej organizacji poprzez instytucje. To jednak nie stoi w sprzeczności z nadrzędnym celem, jakim jest ludzka szczęśliwość. Człowiek bowiem poszukuje wspólnoty, w której będzie mógł wykazywać się braterstwem, zatem z radością ponosi wynikające z przymusu organizacji i dzielenia się ograniczenia.
Oczywiście istnieją i tacy ludzie, do których opis ten pasuje jak ulał. Jednak jest on politycznie naiwny, gdyż w rzeczywistości znakomita większość ludzi nie potrzebuje okazywać solidarności, a tylko i wyłącznie poszukuje bezpieczeństwa socjalnego, ochrony przed ewentualnością nędzy w postaci wsparcia czerpanego ze środków należących do innych ludzi.
Kalkulujemy, że budowa struktury wzajemnej pomocy może okazać się przydatna, zatem deklarujemy wsparcie wobec jej istnienia. Im jednak bardziej w toku naszych życiorysów spada prawdopodobieństwo, że może ona być w naszym nagim interesie finansowym, tym bardziej odrzucamy więzi, które nas ograniczają. Niewiele zostaje z całej tej solidarności, nasz socjalizm okazuje się ćwiczeniem z cynicznego utylitaryzmu.
Konserwatyści sądzą, że człowiek jest z natury zły i niebezpieczny, ale na szczęście raczej głupi i ową głupotą słaby. Dlatego łatwo skłonić go do relatywnie harmonijnego życia we wspólnocie, wykorzystując jego naturalny sentyment do tradycyjnych wartości, własnych przodków, ale też szerzej do poprzednich pokoleń całego jego narodu. Ludzie kochają własny kraj, są instynktownymi patriotami, połączeni tożsamością i sentymentem do pięknych i łzawych opowieści o dawnym bohaterstwie, poświęceniu i honorze.
Ponadto ludzie uwielbiają żyć wewnątrz religijnej wspólnoty, podporządkowywać swoje doczesne życie celowi życia wiecznego z najbliższymi na łonie Bożym, przestrzegać nawet surowych, ale jasnych i klarownych reguł codziennej egzystencji, tak aby zarówno Bóg, jak i znajdujący się wyżej w hierarchii społecznej władcy i kapłani byli z ich moralności zadowoleni. Generalnie człowiek lubi hierarchię, chce być podporządkowany budzącej respekt sile, łaknie autorytetu, który z jego barków zdejmie odpowiedzialność za decyzje i życiowe wybory.
Oczywiście istnieją i tacy ludzie, do których opis ten pasuje jak ulał. Jednak jest on politycznie naiwny, gdyż w rzeczywistości te wspólnotowe potrzeby są wytworem konstruktu. Znakomita większość ludzi nie chce być z innymi we wspólnocie dla sentymentu. Człowiek jest absolutnym egoistą, który najchętniej odizolowałby się od innych. Ale nie potrafi, bo się boi. Ten strach jest aktem założycielskim społeczeństw i państw.
Ludzie poszukują bezpieczeństwa przed aktami fizycznej agresji innych ludzi, których to skłonności u nich są pewni m.in. dlatego, że sami u siebie odnajdują gotowość, aby agresją wobec słabszych się posługiwać. Wierzą, że poddanie się silnej władzy uchroni ich przed krzywdą. Patriotyzm i religia są zewnętrznymi znakami tej siły, podtrzymującymi zaufanie ludzi w potencjał obronny ich władców.
Liberałowie w końcu sądzą, że człowiek jest z natury dobry i racjonalny, a przy tym relatywnie silny i zdolny do samodzielności. Nie dąży on zatem do krzywdy drugiego człowieka, aczkolwiek może się z nim zetrzeć o zasoby w warunkach konkurencji. Ludzie chcą się przede wszystkim realizować jako indywidualne istoty, które akceptują przy tym konieczność pewnego zakresu kooperacji, wobec czego istnieć musi społeczeństwo o relatywnie luźnych relacjach międzyludzkich, które nie staje w sprzeczności z fundamentalną potrzebą wolności jednostki.
Sprawiedliwość każe określić zakresy potencjalnej wolności w sposób dla każdego równy, wobec czego wzajemnie wyznaczają one sobie granice. Siła człowieka wyraża się w jego pomysłowości i ambicji, dążeniu do coraz wyższych celów, potencjału uczenia się i doskonalenia umiejętności. Człowiek niekiedy pomaga drugiemu z własnej woli, gdyż rozumie, że jego dobrobyt będzie lepiej zabezpieczony, gdy inni także cieszyć się będą dobrobytem.
Oczywiście istnieją i tacy ludzie, do których opis ten pasuje jak ulał. Jednak jest on politycznie naiwny, gdyż w rzeczywistości ludzie wolności się boją. Wskazane powyżej potrzeby bezpieczeństwa socjalnego oraz przed agresją fizyczną generują strach przed zbyt szeroką i powszechną wolnością. Owszem, człowiek wie, że wolność byłaby czymś dobrym w idealnych okolicznościach, ale na tym łez padole jest czymś obarczonym ryzykiem. Gdy strach się nasila, ryzyko jest postrzegane jako nadmierne i następuje ucieczka od wolności.
Człowiek nigdy nie chce, co prawda, dla siebie całkowitego zniewolenia, ale z reguły wystarcza mu wąski zakres osobistej swobody w prywatnej sferze życia, aby mógł pójść gdzieś, gdzie mu się podoba, mógł kupić coś, czego potrzebuje, obejrzeć/przeczytać coś ciekawego, zjeść coś, co lubi, nie musieć pracować, gdy nie chce, zawrzeć intymny związek z osobą, która mu odpowiada. Bardziej abstrakcyjne, związane z obywatelską sferą życia, wolności słowa, zgromadzeń, wyznania, prasy, ekspresji artystycznej, a zwłaszcza prawa mniejszości, do których człowiek ten nie należy, są mu obojętne, a gdy wierzy, że zwiększają one ryzyko, będzie im przeciwny.
Teoretycznie III RP powinna była się udać
Idąc tropem schematów, polska demokracja liberalna doby III RP powinna się była udać. Od strony geopolitycznej co najmniej przez 25 lat miała cieplarniane warunki. Najważniejsze cele strategiczne (przebudowa ustrojowa, rozwój samorządów, zbicie inflacji, NATO i Unia Europejska, zbicie bezrobocia) zostały osiągnięte. Przez 25 lat na zmianę i w różnych konfiguracjach krajem rządziły jej elity różnych kolorów, a to liberalne, a to socjaldemokratyczne, a to konserwatywne.
I być może nam ten nasz mały „koniec historii” by się udał, gdyby polskie społeczeństwo było ciałem statycznym i spoglądało trwale na świat i własne życie tak, jak czyniło to w pierwszej dekadzie III RP. Do rządzenia tamtym społeczeństwem demokratyczne elity Polski były dobrze przygotowane: reformy o znacznej skali pociągały za sobą znikome protesty społeczne, gdy kryzysy się pogłębiały, rotacja elit pozwalała uciec części pary w gwizdek, frustracja była w złym guście, nawet Kościół wycofał się z areny politycznego boju z wyjątkiem niesławnego ośrodka toruńskiego (wtedy powszechnie traktowanego jak enfant terrible).
Nic jednak nie trwa wiecznie. Między rokiem 1995 a 2015 minęło pokolenie. Wszędzie w Polsce ono minęło, tylko nie w polskiej polityce. Poszczególne ideowe bataliony polskich elit popadały w zacofanie mentalnościowe. Stara lewica porobiła kariery i przestała troskać się o swoje bezpieczeństwo socjalne, oddając najpierw miliony dusz i umysłów Lepperowi, a później tracąc kontakt z potrzebami najmłodszego pokolenia, przeżywającego głęboką deprywację właśnie jeśli chodzi o nadzieje na pomyślną przyszłość zawodową.
Liberałowie uznali akcesję do UE i otwarcie granic za kres swojej agendy programowej i stracili z oczu świat poza wydawaniem środków unijnych na infrastrukturę, tracąc swoje szanse na podbicie części młodego pokolenia liberalną wizją poszerzenia zakresu wolności osobistej, tak aby modernizacja kraju sięgnęła także wartości i obyczajowości społecznej, nie tylko stadionów, oczyszczalni ścieków i dróg rowerowych. Ciepła woda w kranie okazała się nie być atutem w potyczce o poparcie ludzi, którzy od urodzenia nią dysponowali – cóż za zaskoczenie.
W końcu także stateczni konserwatyści – pogodziwszy się już z przyjętym tekstem konstytucji – polubili ustrój i rzeczywistość III RP, w której jest i konkordat, i religia w szkołach, i Kościół dostaje działki budowlane za symboliczne 1 zł, na tyle że czekoladowy orzeł stał się i ich symbolem patriotyzmu, zaś o młode pokolenie walczyli podnosząc co rusz rozliczenia lustracyjno-dekomunizacyjne oraz spędzając uczniów na śpiewanie hymnu na szkolnych apelach.
Nowy koniec historii?
W tą rzeczywistość wszedł więc w końcu PiS, który – może nawet i przypadkiem? – jako jedyny odczytał i w sposób absolutnie konsekwentny i bezkompromisowy wykorzystał realne potrzeby rosnącej części społeczeństwa dla swoich politycznych celów. Przez pierwszą dekadę istnienia partii także i PiS był elementem elit III RP, brał udział w rządach i niekoniecznie klarowniej od reszty rozumiał, że czasy się zmieniają. Jednak w roku 2015 na arenę kluczowego roku wyborczego wkroczyła ekipa, która precyzyjnie wykorzystała deficyty poziomów zaspokojenia potrzeb obywateli w zakresie bezpieczeństwa socjalnego, bezpieczeństwa przed agresją fizyczną (tutaj poczucie ryzyka i strachu najpierw skutecznie pogłębiła) oraz poczucia dumy tożsamościowej i godności osobistej.
Od przejęcia władzy raz podnosi poczucie bezpieczeństwa (gdy mówi o własnych osiągnięciach), a raz je obniża (gdy przed głosowaniem roztacza wizję przejęcia władzy przez opozycję), pielęgnuje dumę z przynależności do narodu, ale także odpowiada na wolnościowe potrzeby ludzi, a to serwując propagandę gospodarczego sukcesu, a to czyszcząc stanowiska z zasiedziałej starej elity (w domyśle otwierając szanse karier młodym), a to unaoczniając nowe możliwości wolnego wyboru produktów i zajęć w wolnym czasie, związane z dofinansowaniem polskich rodzin zastrzykiem gotówki, którą można wydać na dowolny przecież cel.
Dziś, w roku 2020, gdy PiS wygrał reelekcję wszystkich swoich instytucji władzy, pojawia się pytanie, czy to jest nowy „koniec historii”. Pomni naiwności i Fukuyamy, i elit III RP, musimy od tego czym prędzej uciec. Nie jesteśmy w końcowym punkcie czegokolwiek. Przeciwnie, żyjemy (niestety) w tzw. ciekawych czasach. Projekt Polski PiS rozbudził w obywatelach aspiracje materialne o wiele większe niż obserwowanie różnic między nami a Zachodem w latach 2004-14. Niespełnienie tych oczekiwań może się dla politycznych planów partii rządzącej okazać zabójcze.
Z drugiej strony, mając w ręku cały aparat dość silnego już państwa polskiego, może ona skierować swój projekt w odmiennym od spodziewanego kierunku. Przemiany społeczne następujące w Polsce nie sprzyjają wizji aksjologicznej radykalnych konserwatystów, a niektórzy politycy obozu władzy to dostrzegają i już wydają z siebie łabędzi śpiew rewolucji, tudzież ryk o „przykręcenie śruby” na ASAP. Pięć lat temu PiS wygrał, bo czytał społeczne przemiany. Wtedy dość łatwo mógł się do nich dostosować. W latach 20-tych XXI wieku – jeśli zachowa się instynktownie – to pójdzie im już pod prąd. Byłoby to jego polityczną naiwnością. A jak ta się kończy, widzieliśmy powyżej.