Akcja przeprowadzona przez Jarosława Kaczyńskiego w poranek 3 maja – poparcie dla pomysłu zbojkotowania ukraińskiej części Euro – wcale nie była samobójczym golem, lecz klasycznym hat-trickiem. Piłka powoli i bez wyraźnego celu rozgrywana przez zachodnioeuropejskich polityków sama wpadła byłemu premierowi pod nogi. Kaczyński po raz pierwszy od dawna wykazał się refleksem (czyżby dzięki powrotowi trenerskiego duetu Bielan-Kamiński ?) i bez żadnego wysiłku dwukrotnie umieścił ją w bramce. Trzecie podanie dostał od samego Donalda Tuska, który do końca nie był w stanie zorientować się, co dzieje się na boisku.
Lider PiS, od dłuższego czasu uważany za zagrażającego demokracji i osamotnionego w Europie cynika, jedną wypowiedzią osiągnął trzy rzeczy. Po pierwsze, zaprezentował się jako polityk kierujący się wartościami i gotów robić w ich imieniu rzeczy niepopularne (zdecydowana większość Polaków nie chce bronić Julii Tymoszenko). Po drugie, przynajmniej na chwilę odrwócił utarty schemat polskiej polityki, w którym PO utożsaniana jest z zachodnioeuropejską nowoczesnością, a PiS z pełnym resentymentu narodowym obskurantyzmem. Nie wystarcza to oczywiście, by stać się ulubionym polskim partnerem Angeli Merkel, ale skutecznie podważa wiarygodność Tuska w tej roli. Po trzecie, zdołał sprowokować premiera do reakcji, która przynajmniej wizerunkowo potwierdza insynuacje o jego autorytarnych ciągotach – szef rządu przyrzekł, że pojedzie do Kijowa na mecz finałowy. Jeśli sytuacja Tymoszenko nie ulegnie wcześniej poprawie, zasiądzie tam na trybunie honorowej w zdecydowanie złym towarzystwie.
Całe zamieszanie wokół sińców byłej ukraińskiej premier i odwoływanych podróży ma oczywiście drugie dno. Wspólna z Polską organizacja piłkarskich mistrzostw miała przybliżyć Ukrainę do Zachodu, nieobecność wśród gości europejskich polityków oznaczać będzie osłabienie, a może nawet przekreślenie tego efektu. Bojkot jest w interesie Rosji, choć Rosja (która więzi Chodorkowskiego i jest jeszcze mniej niż Ukraina demokratyczna) nie mogła być jego inicjatorką. Nie dziwi jednak, że rwie się do niego Berlin, gdzie uwięziona była premier ma dobre kontakty, a wielu polityków chciałoby dać Polakom prztyczka w nos za ich żądania umoralniania Moskwy.
Bez względu na tę dość oczywistą zależność, to co dzieje się w charkowskiej kolonii karnej jest skandalem. Nawet jeśli Julia Tymoszenko rzeczywiście zasługuje na więzienie (jeśli tak, to należy oczekiwać, że za kratami znajdzie się także wicepremier Pawlak, który wynegocjował równie niekorzystną umowę na dostawę gazu), to ze względów humanitarnych powinna trafić do niego dopiero po wyleczeniu tajemniczej choroby, na którą cierpi. Nie od rzeczy byłoby także spytać, dlaczego oczyszczające ukraińską politykę działania ograniczone są do jednej opcji politycznej. Czyżby w Partii Regionów nie było korupcjonerów? Skoro tak, to czemu jej politycy są tacy bogaci, a państwo takie biedne?
Przeciwników europeizacji Ukrainy nie brakuje ani na wschód od Bugu, ani na zachód od Odry. To, że w ostatnich tygodniach przed rozpoczęciem turnieju wykorzystają sprawę Tymoszenko do zdyskredytowania wizji, którą w Warszawie uważa się za kluczowy element polskiej racji stanu, było pewne jak amen w pacierzu. Bez względu na to, czy minister Sikorski i jego ludzie tego nie przewidzieli, czy też przewidzieli, ale nie byli w stanie zapobiec (na przykład skłaniając Janukowycza, by w tygodniach poprzedzających początek mistrzostw pozwolił wyleczyć Tymoszenko, nawet gdyby po ostatnim gwizdku miał zamiar ponownie ją zamknąć), wykazali się wyjątkowym brakiem profesjonalizmu. Nie zdołałali także znaleźć żadnego dobrego argumentu przeciw bojkotowi – co akurat trudno im mieć za złe, bo takiego argumentu nie ma.
Twierdzenie, że bojkot uderza w Polskę nie ma poparcia w faktach – wszyscy nawołujący do niego zagraniczni politycy wyraźnie akcentowali, że ma dotyczyć tylko ukraińskiej połowy turnieju. Warto także podkreślić, że jego istotą ma być nieobecność oficjalnych przedstawicieli rządów i instytucji europejskich na trybunach. W jaki sposób miałoby to zaszkodzić „świętu sportu” pozostaje zagadką: czyżby ministrowie i komisarze byli bardziej skutecznymi kibicami niż zwykli ludzie? Zresztą, najlepszą europejską drużynę da się przecież wyłonić nawet przy pustych trybunach.
Sprzeciw Tuska, Komorowskiego i Kwaśniewskiego wobec „mieszania polityki do sportu” jest bałamutny. Czym innym jak nie takim mieszaniem jest obecność VIP-ów na stadionach? W jaki sposób Euro mogło przybliżyć Kijów do Brukseli gdyby sport i polityka nie wiązały się ze sobą?
Argument, że bojkot dotknie Bogu ducha winny ukraiński naród, który tak bardzo cieszył się na obecność austriackiego ministra sportu i unijnego komisarza do spraw rolnictwa, jest równie absurdalny – a przy tym żywcem wzięty z konferencji prasowej Jerzego Urbana przekonującego, że nawet po wprowadzeniu amerykańskich sankcji rząd się sam wyżywi.
Bagatelizowanie sprawy Tymoszenko na długo przekreśla moralne prawo Polski do występowania w obronie białoruskich, kubańskich lub tybetańskich opozycjonistów. Wprowadzanie elementu „współmierności” jest niebezpiecznym precedensem, pierwszym krokiem do stosowania makabrycznego przelicznika w stylu „pięciu więźniów politycznych – jedna wuwuzela na stadionie mniej”.
Sprawa jest jasna: starając się fizycznie unicestwić konkurentkę do władzy, Janukowycz zaprzepaścił szansę na zbliżenie z Zachodem. Jeżeli Polsce na tym zbliżeniu zależało, to powinna była ukraińskiego prezydenta w porę powstrzymać. A przynajmniej nie bronić go w tak kompromitujący sposób gdy perswazja zawiodła. To, że Jarosław Kaczyński jako pierwszy z polskich polityków zrozumiał tę prawdę, dowodzi politycznego instynktu, w którego istnienie zaczęliśmy już powątpiewać.