Obu stronom sporu – Jarosławowi Gowinowi i Donaldowi Tuskowi – brakuje pokory, jednak nie należy zapominać, że nie mamy do czynienia z równymi graczami. Pod jednej stronie stołu siedzi obecny premier, po drugiej – polityk, który w swoją siłę uwierzył po kilku zaproszeniach do telewizyjnych studiów i kilkunastu pozytywnych komentarzach w internecie.
Na całą tę sytuację można spojrzeć z kilku perspektyw, z jednej strony – zgadzam się z byłym ministrem sprawiedliwości, że konkurencja wewnątrz partii powinna być naturalnym zjawiskiem. Światowe demokracje znają znacznie cięższe bitwy – wystarczy przypomnieć najbardziej wyraziste przykłady, takie jak rywalizacja Hillary Clinton i Baracka Obamy czy Johna Smitha i Tony’ego Blaira. Dlatego histeryczne głosy, że Jarosław Gowin działa na szkodę swojej własnej partii, wydają mi się zdecydowanie przesadzone.
Przeniesienie części demokracji wewnątrz struktury partyjne, wywoła pożyteczne skutki dla całego systemu politycznego. Począwszy od wyborców, którzy nie będą ograniczeni wyłącznie do poglądów przywódców politycznych (np. elektorat liberalno-konserwatywny będzie mógł popierać PO, licząc na dojście do władzy Jarosława Gowina), przez same partie polityczne, którym przyda się wewnętrzny ferment intelektualny, skończywszy na samych politykach, którzy nie będą musieli zakładać nowych, kanapowych bytów politycznych.
Na tym jednak kończy się moje poparcie dla Jarosława Gowina. Nie tylko z tego powodu, że Platforma Obywatelska pod jego przywództwem byłaby partią, na którą nigdy nie oddałbym głosu; przede wszystkim dlatego, że żadna demokracja nie poradzi sobie bez dojrzałości obu stron kontraktu, którym są każde wybory. W głosowaniach państwowych – bez dojrzałości wyborców i rządzących; w przypadku elekcji partyjnych – bez dojrzałości zwycięzców i przegranych.
Gdy patrzę na Platformę Obywatelską, mam poważne wątpliwości, czy jej politycy poradziliby sobie z jakąkolwiek rolą – niezależnie od tego czy zostaną zwycięzcami, czy przegranymi. Jeśli Jarosław Gowin przegra, to odejdzie z partii lub zostanie z niej wyrzucony, zamiast skupić się na budowaniu frakcji na tyle silnej, żeby za cztery lata zostać przewodniczącym partii. To oznacza, że całe zamieszenie było wyłącznie atrapą wewnątrzpartyjnej demokracji, która dłuższą drogą doprowadzi nas do tego samego celu: stworzenia kolejnej, efemerycznej i prawie nikomu niepotrzebnej, partii politycznej,
Obu stronom sporu – Jarosławowi Gowinowi i Donaldowi Tuskowi – brakuje pokory, jednak nie należy zapominać, że nie mamy do czynienia z równymi graczami. Pod jednej stronie stołu siedzi obecny premier, po drugiej – polityk, który w swoją siłę uwierzył po kilku zaproszeniach do telewizyjnych studiów i przeczytaniu kilkunastu pozytywnych komentarzy w internecie. Diagnoza polityczno-społeczna Jarosława Gowina wydaje się oderwana od rzeczywistości, np. przeświadczenie, że znaczna część Polaków marzy o skrajnie wolnorynkowych rozwiązaniach gospodarczych. Rzeczywiście, po lekturze internetowych dyskusji można w to uwierzyć, jednak casus Janusza Korwin-Mikkego, pokazuje, że w realnej polityce to tylko mrzonka.
Jarosław Gowin znalazł się w sytuacji, w której niewiele może zrobić – położył już na stole tak dużo, że (jeśli przegra) najprawdopodobniej zostanie wyrzucony z partii. Dlatego gra all-in, licząc na to, że jego przeciwnik spasuje i pozwoli mu wygrać bez pokazywania kart. Zapomniał jednak, że gra toczy się w otwarte karty – wszyscy znamy możliwości Donalda Tuska; wiemy też, że Jarosław Gowin trzyma w ręku tylko Johna Godsona i Jacka Żalka. A wówczas blefowanie wychodzi wyjątkowo nieudolnie.
