Z Jarosławem Makowskim rozmawia Magdalena M. Baran.
Magdalena M Baran: Gdy pada termin „kultura” pozornie wszyscy wiedzą o co chodzi, ale trudno nam ją jednoznacznie określać. Czy nie jest tak, że intuicyjnie wyczuwamy o co chodzi, potrafimy wskazać, ale gdy przychodzi do szczegółów zaczynamy się gubić? Jakbyśmy kultury chcieli, rozumieli ją, a jednocześnie mieli z nią problem owej… niedookreśloności z jednej, a zbytniej dosłowności z drugiej strony. Czy w ogóle potrafimy – pozaakademicko – definiować kulturę?
Jarosław Makowski: To jest tak, jak pisze św. Augustyn w Wyznaniach, gdy rozważa, czym jest czas. Gdy mnie pytają, powiada, co to jest czas, wiem. Gdy każdą zdefiniować, nie wiem. By zrozumieć, czym jest kultura, lepiej od razu zajrzeć do języka, który skrywa różne tajemnice. Słowa kultura pochodzi od łacińskiego colere – uprawiać, dbać, pielęgnować… A zatem jest to czynność, która polega na trosce, pielęgnacji, doglądaniu, nawożeniu. Jest tu wprost odniesienie do roli, gdzie główne zadanie polega na uprawie ziemi. Kultura zatem to przede wszystkim niekończąca się uprawa, gdzie polem tej pielęgnacji jest ciało i dusza, język i wyobraźnia. Dlatego każda próba jasnego zdefiniowania, skazana jest na porażkę. Spotkanie z kulturą to zachwyt, który odsłania tę wielką prawdę, że nawet, gdy nas już nie będzie, to kultura wciąż będzie, i będzie dalej polem uprawy.
Każda definicja, jaką spróbujemy sformułować będzie zatem zbyt wąska.
Każda będzie za wąska, każda będzie ułomna i każda będzie przypominała to, od czego chcemy tu uciec. A przynajmniej ja się przed tym bronię: przed zakuciem kultury w kajdany i próbą jej okiełznania do takiej czy innej definicji. Bo choć kultura nie służy żadnemu celowi, to obyć się bez niej nie podobna.
Na szczęście wszelkie próby nakładania na kulturę jakiś ram czy ograniczeń wcześniej czy później kończą się porażką. Mamy mnóstwo przykładów tego, jak się źle kończy, kiedy kulturę próbuje się zawłaszczyć; gdy ktoś chce powiedzieć, że kultura ma taką a nie inną rasę, płeć, że kultura chce bądź nie chce być ideologiczna, czy raczej niezbędna jako narzędzie ideologii. W każdym momencie, kiedy ktoś próbuje przyciągnąć do siebie kulturę by ją zawłaszczyć, ta wymyka się. W tym samym momencie rodzą się problemy…
Kultura od razy stawia opór tym, którzy właśnie próbują ją zawłaszczyć. To, co możemy dać kulturze, to stworzyć jej nieskrępowane warunki rozwoju, a więc stworzyć nam samym takie warunki życia, abyśmy mogli w tej przestrzeni wolności się realizować. A to znaczy, że kultura jest też polem dialogu, ale i sporu. To widać obecnie na naszym podwórku: z jednej strony prawica rozumie wagę kultury i próbuje ją okiełznać. Polega to na tym, że tworzy się katalog twórców, których należy czytać, oglądać, słuchać czy podziwiać.
Ale to już mieliśmy! Był czas obowiązkowych lektur obowiązkowych pisarzy, wyznaczany przez partię kierunek w sztuce, muzykę „pod dyktando”, unifikację.
No właśnie! Byli ci, których należało zapraszać, z którymi należało się spotykać aż bańka prysła. I to wraca: dziś również rząd chce kolonizować kulturę poprzez tworzenie instytucji, wyznających określony katalog wartości – to są to wszystkie instytucje narodowe, wielkie produkty, przejmowane muzea. I niewiele z tego wynika.
Z drugiej strony mamy przestrzeń, gdzie kultura – mimo braku wsparcia instytucjonalnego – korzysta jedynie koniecznej jej do życia wolności. Ale to znienawidzona właśnie przez zwolenników kultury zamkniętej Olga Tokarczuk zdobywa największe światowe laury… To Paweł Pawlikowski, który nakręcił Idę, wedle niektórych obraz antypolski, dostał za nią Oscara. A teraz robi kolejny fantastyczny film: Zimną wojnę, która zachwyca nie tylko nas, ludzi, którzy rozumieją specyficzny komunistyczny kontekst, ale zachwyca ludzi po obu stronach Atlantyku.
To nie tylko specyficzny kontekst historyczny, ale i nawiązanie do naszej sztuki filmowej, swoisty ukłon wobec różnych przejawów naszej kultury, kodów, które znamy, takich dalekich, subtelnych ech.
Dokładnie. I jeszcze ten czarno-biały obraz, który – za sprawą zdjęć – zapiera niemal dech w piersi.
Z jednej strony jest to takie „nasze”, bliskie, znane, niemal „do przeżycia”, ale z drugiej…
Tak uniwersalne… To jest właśnie ta wielka sztuka opowiadania, sztuka przedstawiania…
To jest właściwość kultury.
Gdy popatrzymy na Pawlikowskiego, widzimy twórcę zakorzenionego tutaj, który jednocześnie uczył się robienia filmów na Zachodzie. A przecież wraca tu i te nasze wątki wynosi na ten poziom uniwersalny. Intelektualista, człowiek myślący, żyjący kulturą, zawsze jest zakorzeniony w jakiejś wspólnocie, przywiązany do ziemi, wyrastający w określonym języku. W tym kontekście, przypomniały mi się słowa Józefa Tischnera, który mówił, że on nie chce ratować nadziei Niemców, Francuzów, ale chce ratować naszą nadzieję. To nie znaczy, że Tischner miał nie znać Heideggera, Kanta czy Kartezjusza. Przeciwnie, znajomość i rozumienie tych czy innych idei jest konieczna, ale nie po to, aby tego przykładowego Heideggera tłumaczyć Niemcom, ale żeby wziąć jego dzieła i wytłumaczyć nam kilka zdań. To jest właśnie kultura – sztuka translacji. Niezależnie od tego, czy mówimy o filozofii, literaturze, filmie czy sztukach wizualnych. Będąc człowiekiem kultury, zawsze jesteś też, człowiekiem przekładu…
Jest się tłumaczem, tym, który jest zanurzony w swoją historię czy raczej opowieść, czyni ją powszechną, uniwersalną i komunikowalną tak naprawdę poza lokalnym kodem, poza zdefiniowanym kręgiem kulturowym.
Najpierw użyłaś słowa „historia”: jaka jest różnica między kulturą a historią. Historię łatwo zinstrumentalizować. Dlatego prawicowa polityka historyczna. O ile udało się prawicy skolonizować historią, o tyle nie idzie im z kulturą. Bo kultury, o czym może jeszcze nie wiedzą, nie da się okiełznać. Mówiliśmy o tym wcześniej.
W kulturze, niezależnie od tego czy szeroko czy wąsko rozumianej, jest tyle wolności, że tego się nie da okiełznać i ona się zawsze wymknie. Jak to zatem jest, że z kulturą średnio radzą sobie liberałowie. Kochają wolność, a jednocześnie kiedy przyglądam się kolejnym środowiskom liberalnym, łącznie z własnym, to kultura jest trochę dzieckiem niczyim, nie do końca chcianym, rozumianym… Jest raczej „wyzwaniem”, czymś nad czym chcemy popracować, co chcemy poznać, o co chcemy zapytać, bo mamy wrażenie, że o ile kultura bardzo zaanektowała lewica z jednej, a prawica z drugiej strony to pozostaje pewna „dziura”. Skoro kultura to wolność czemu liberałowie nie znajdują na nią sposobu? Albo inaczej nie radzą sobie z kulturą, czy właśnie z wolnością w niej?
I z jednym, i z drugim. Liberałowie traktują kulturę jako jeden z elementów rynkowych, prawda? A więc: „Czy na kulturze zarobimy?” Albo: „Jak zarobimy?” Otóż kultura nie jest po to by na niej zarabiać. To rozumie akurat prawica. Kultura jest w pewnym sensie sama dla siebie. Choć nie służy żadnemu celowi, to obyć się bez niej nie podobna.
Ale to nas przenosi w kolejny wymiar wolności.
Rację miał lewicowy myśliciel Antonio Gramsci’ego, który mówił „najpierw hegemonia kulturowa, a potem hegemonia polityczna”. O co toczy się walka? O duszę. To pojęcie, które dziś jest zepchnięte na margines. Bo kto by chciał w XXI wieku rozmawiać o duszy?
I znów użyteczny jest Tischner: prawdziwa rewolucja zawsze jest rewolucją ducha. Ten kto zna klucz do duszy wspólnoty, ten zna klucz do jej politycznego przejęcia. Bo na czym, w moim odczuciu, polega dzisiejszy problem. I to, co spędza nam sen z powiek: widmo populizmu krążące nad Europą.
Przypomnij sobie Krzysztofa Michalskiego i jego walkę o to, żeby Europa zajęła się wartościami. Nie ma Europy bez kultury. To, co może Europa dać i czego nie da się w żaden sposób zastąpić i co ma bezcennego, to nie są fabryki (je mają Chińczycy), to nie są technologie (je mają Amerykanie). Co ma Europa: kulturę. Odejście takich ludzi, jak Michalski, Paul Ricoeur, Han Gadamer sprawiło, że przestaliśmy w UE rozmawiać o Europie jako o projekcie kulturowym. Klejem scalającym nie będzie kasa – jeśli będzie, to tylko i wyłącznie europejska kultura.
Masz rację. Zabrakło nam… mistrzów i swego rodzaju nauczycieli, którzy szanując naszą wolność w jakimś sensie osadzali nas w kulturze, sprawiali, że czuliśmy się w niej zadomowieni. I mówię o szeroko rozumianej kulturze, która jest już nie historią, a właśnie opowieścią, z którą każdy z nas jest nierozerwalnie związany. Tożsamością, poprzez którą jesteśmy rozpoznawani, by nie powiedzieć dekodowani, gdy tylko wyjeżdżamy. Kultura staje się naszym znakiem rozpoznawczym, pokazuje, że jesteśmy tacy, a nie inni. Wystarczy wystawić nos na inny kontynent, nawet jeśli nominalnie widzimy tam przejawy tzw kultury wysokiej, to jednak… coś nie gra. Rozpoznajemy siebie nawzajem. Tą, „inność” widać w naszych zachowaniach, w naszych zwyczajach, w naszym innym sposobie otwartości. To wszystko jest kultura, to nie jest tylko ten demokratyczny prawda szkielet, nie tylko wartości, o których mówimy, ale to jest kultura. Jako całość.
Zabrzmi to arogancko… ale niech tak zabrzmi. Rozmawianie z Amerykanami, którzy, przepraszam, swoje wykopaliska archeologiczne zaczynają od wyszukiwania butelek, które zostawili pijani kowboje, to jest: mnie bawi. Nie wiem, jak Ciebie? To pokazuje, jakie skarby mamy w Europie. To dziedzictwo kulturowe, którego już nikt nam nie odbierze. Tylko, jak to się dzieje, że mając ten skarb, chowamy go pod kocem. Jakbyśmy się wstydzili tego, co udało nam się osiągnąć.
Można zażartować, że mamy wieki przewagi, ale nie o to chodzi. Może w jakimś sensie nie chcemy przytłaczać, dominować, albo inaczej, próbujemy coś ze sobą pogodzić, mając świadomość odmienności kulturowej, różnych ścieżek rozwojowych, wszelkich przeszkód. Bo… może nie do końca wypada, bo przecież krzewienie „naszej kultury” nie zawsze miało najlepsze skutki…
To jest jedna strona medalu, zgoda, ale druga jest taka, że się wstydzimy. Jak tu mówić o wielkich uniwersytetach, które stworzyliśmy, skoro dziś wszystko jest na YouTube. Kiedyś w pociągu rozmawiałem z jedną Włoszką i tak trochę, pół żartem, pół serio mówię: „Włosi, tak mało wyjeżdżacie, języków obcych się nie uczycie”. I teraz piękna riposta: „Słuchaj przyjacielu, jak zrobicie dla cywilizacji tyle co my, to też nie będziecie wyjeżdżać i nie będziecie musieli się języków obcych uczyć”. I coś w tym jest…
Dlatego musimy zerwać z tym poczuciem wstydu i absolutnie pokazać, że kultura to nasza „soft power”. A dwa, nie zbudujemy Europy zjednoczonej, zintegrowanej ceniącej praworządność, kochającej wolność, jeszcze nie przywrócimy kulturze, tej rangi, która jej się należy.
Mam wrażenie, że ze wstydem faktycznie jest coś na rzeczy. Mamy przecież ogromny potencjał, w rozwoju kulturowym nie zatrzymaliśmy się na ani na etapie greckich świątyń, ani renesansowych Madonn. Mieliśmy wiek odkryć, wiek rozumu, czy wreszcie czas wielowymiarowej powojennej odbudowy. Za każdym razem kultura stawiał nas na nogi, a teraz… rozpływamy się w nowoczesności, bo… tak wypada? Nie umiem się na to zgodzić.
Chcemy być tak nowocześni, że odrzucamy dziedzictwo, by być na czasie. Krótko: trendy…
Ten moment, gdy wydaje się, że to droga do mainstreamu?
Albo główny nurt, albo margines. Ale Derrida nas uczył, że marginesy są najbardziej ciekawe. Bycie na czasie jest przereklamowane. Zazwyczaj jest nudne. I takie powszednie. Idzie więc o to, by marginesy kultury – właśnie dlatego, że są marginesami – robiły swoją kulturalną szychtę. Ktoś musi podjąć się tej niewdzięcznej roboty bycia nie na czasie…
Jeśli nie my, to kto?
Dokładnie. W tym sensie, o którym tu mówimy, Pawlikowski robi swoje. Tokarczuk robi swoje, prawda? Tischner robił swoje na gruncie teologiczno-filozoficzny, Michalski robił swoje…
To było pokolenie, które się nie wstydziło, dla którego ta kultura była absolutnie oczywista… Oni nie potrzebowali się nad tym zastanawiać. To po prostu szło razem z wychowaniem. To też jest pytanie, czy w tym momencie da się kogoś wychowywać do kultury? Niekoniecznie tej wysokiej?
W dobie Facebooka, Twittera, Instagrama… Nie wiem, czy się da wychowywać do kultury. Po prostu kulturę należy uprawiać: w rodzinie, w szkole, na uniwersytecie, w telewizji. Na każdym polu. Pisać dobre książki, wystawiać dobre sztuki, organizować ciekawe wystawy. Tak robi się dobrą kulturę.
Trzeba ją robić we wspólnotach i tych wielkich, i tych małych. Mam wrażenie, że w polskich małych miasteczkach, coś się w końcu zaczyna dziać, ale pięć, czy dziesięć lat temu, to była pustynia.
Szczególnie tych małych. Dziś ludzie odkrywają wartość swojej lokalności. Wracać do małych wspólnot. Oczywiście nie zwalnia to państwa z tego, żeby stwarzać warunki dla uprawia kultury, nie zwalnia to liberałów z tego, żeby naprawdę serio potraktować kulturę jako tą płaszczyznę, na której toczy się bój o duszę wspólnoty.
Na czym polega fenomen Kaczyńskiego? Nie na tym, że przejął władzę, bo przejmowanie władzy przez kolejne partie jest przecież normalne. Fenomen Kaczyńskiego wiąże się z dokonaniem gwałtu na polskiej duszy. To, co było przedmiotem dumy – otwartość, tolerancja, gościnność, europejskość – a więc nasza kultura w najlepszym wydaniu, stało się przedmiotem wstydu. A to, co było przedmiotem wstydu – szowinizm, nacjonalizm, ksenofobia, antysemityzm – stało się przedmiotem dumy. Tu się dokonał ten zasadniczy przewrót w sferze ducha, który umożliwia budowę tak zwanej IV RP. To przejmowanie całych obszarów zinstytucjonalizowanej kultury po to, by ją zaprzęgnąć do określonego projektu politycznego.
Jeżeli Kaczyński się potknie, to nie dlatego, że opozycja go pokona, przestawiając alternatywną i pociągającą wizję polityczną, ale dlatego, że wolna kultura go pokona. I to jest piękne: przed złą polityką uratuje nas ta niedoceniana i po macoszemu traktowana kultura. Raz jeszcze kultura!
Jarosław Makowski – filozof, teolog, publicysta, miejski aktywista, radny Miasta Katowice, dyrektor Muzeum Ziemi Kozielskiej. Ostatnio opublikował: „Pobudka Kościele” (2018) – esej o społecznym nauczaniu papieża Franciszka.
Ilustracja: Marek Lewoc