Wykrzyczane przez Gretę Thunberg na forum ONZ oskarżenia pod adresem zgromadzonych były całkowicie uzasadnione. Dzisiejszym przywódcom – i nam wszystkim – brakuje nie wiedzy, tylko mądrości.
Świat, który zbudowaliśmy, jest realizacją przekonania o rozdziale ludzkości od przyrody. Przestrzenie, w których mieszkamy i po których się poruszamy budują iluzję kontroli nad naturą. Oto człowiek uporządkował, uregulował, ujarzmił ślepe żywioły, wykorzystując je dla własnych zbożnych celów. Na takie przekonanie o dominacji homo sapiens cierpi nie tylko ideologia czynienia sobie ziemi poddaną – jest ono też przypadłością narracji o ochronie środowiska, gdzie dłonie dobrego człowieka czule otaczają maleńką, kruchą Ziemię. Starożytni Grecy zwali taką pychę i arogancję hybris: przecież ta „błękitna kropka”, nad którą się rozczulamy lub z której zdzieramy pasy, może zmieść nas z własnej powierzchni na pstryknięcie palców. By rozpętać kolejne wielkie wymieranie, wystarczy tylko nadal próbować wytrącać ją z równowagi – a udać się nam to może znacznie szybciej, niż chcemy wierzyć.
Ten rozdział widać tak w skali makro, jak i mikro, oraz wszędzie pomiędzy. Biosfera i klimat – przyroda ożywiona i nieożywiona – muszą konkurować o uwagę z każdym tematem i pseudotematem, jaki wygeneruje ludzka kultura i cywilizacja. Jesteśmy mistrzami szufladkowania, ignorowania, wypierania. Politycy rozmieniają się na drobne, byle tylko uciułać dość głosów. Obywatele mają aż nadto różnych spraw na głowie. Media donoszą o wszystkim i niczym zarazem. Problemy ekologiczne to tylko jedne z wielu, które mijamy w codziennym pędzie. Dla ułatwienia selekcji widnieje na nich klarowna etykietka, która jednych ma przyciągać, drugich zaś odrzucać.
Tygodnik Polityka ogłosił niedawno nową inicjatywę publicystyczną na temat problemów ekologicznych. Nazywa się ów cykl „Oko na eko”. Intencja bez wątpienia szczytna. W czym zatem problem? W tym, że redakcja słowami nikogo innego, jak samego – przecież doskonale zorientowanego w temacie – Edwina Bendyka mówi tu o „dodatku”, jak gdyby temat ten był na doczepkę do głównych treści numeru. Trudno nie odczytać tytułu cyklu jako przyznania, że choć na sprawy klimatyczne i ekologiczne warto „mieć oko”, większość uwagi poświęcać trzeba jednak nadal innym tematom. Czy to efekt zamierzony, czy też skutek uboczny redaktorskiej słabości do gier słownych, koniec końców takie podejście i taka etykietka to nic innego, jak kolejny przykład zamykania ekologii w jej własnej, osobnej, właśnie „dodatkowej” kategorii, zamiast traktowania jej jako kwestii, na której przecież zasadza się wszystko inne, która wszystko inne przenika, od której wszystko inne zależy. Nie fair byłoby oczywiście wytykać palcem wyłącznie Politykę – działy i zakładki „Środowisko” pokutują nadal nawet w najbardziej świadomych wagi problemu mediach, jak choćby brytyjski Guardian (wiele innych mediów do poważnego traktowania tych kwestii nawet się nie zniża). Sam do niedawna uważałem, że takie szyldy są dobrym rozwiązaniem. Ale już nie uważam, a one najprawdopodobniej nigdy takowym nie były.
Dopiero teraz zaczynamy przyspieszać kroku, gdy tymczasem powinniśmy już od dawna biec ile sił w nogach. Inercja systemów politycznych, interesowność graczy gospodarczych, niedostatek przebojowości u naukowców, krótkowzroczność mediów, słabości ludzkiej psychologii – to wszystko ma swój niezaprzeczalny wpływ na opłakany stan naszych dotychczasowych wysiłków na rzecz powstrzymania katastrofy klimatycznej. Ale jest jeszcze coś. George Marshall w książce Don’t Even Think About It: Why Our Brains Are Wired to Ignore Climate Change opisuje, jak w 1977 roku Sheldon Kinsel, prawnik współpracujący z amerykańską organizacją ochrony dzikiej przyrody, podczas wystąpienia przed Kongresem na temat polityki energetycznej mówił o zmianie klimatu (która nie miała jeszcze wtedy uzgodnionej nazwy – Kinsel posłużył się zwrotem climate shift) jako o „problemie środowiskowym”, przy którym inne bledną. Marshall zwraca uwagę, że wyzwanie, które wymagało współpracy na bezprecedensową skalę, zostało wtedy jednogłośnie uznane za kwestię wyłącznie właśnie środowiskową. Było to wszystkim stronom bardzo na rękę: organizacje prośrodowiskowe urozmaiciły swój arsenał, a władze, biznes i media mogły odłożyć poświęcenie klimatowi większej uwagi na później, gdy już zajmą się ważniejszymi sprawami. W ten sposób problem, który zagraża fundamentom wszystkiego, co jako ludzkość stworzyliśmy, otrzymał wygodną etykietkę i padł ofiarą ludzkiej skłonności do szufladkowania, ignorowania, wypierania.
Kryzys klimatu i szerzej przyrody jest dziś dla wielu kwestią konkretnej gałęzi wiedzy naukowej – ważnej, ale tylko jednej pośród mnogości innych. W rezultacie zakres jej oddziaływania jest postrzegany jako ograniczony do kwestii stricte naukowych, a zatem w potocznym wyobrażeniu abstrakcyjnych, nieżyciowych. Nawet samo stosowane słownictwo – brzmiące akademicko, laboratoryjnie, czasem wręcz klinicznie – tylko pomaga spychać te kwestie głębiej do ignorowanej szufladki. Dlatego niedawne inicjatywy niektórych mediów, od Guardiana po TOK FM, by dostosowywać słownictwo do realiów, są tak ważne, a zarazem tak spóźnione: gdybyśmy mówili i myśleli mądrzej już od samego początku, wszystko mogłoby wyglądać dziś zupełnie inaczej, a Greta Thunberg i jej rówieśnicy nie musieliby się bać, że to na ich barki spadnie brzemię nierównej walki ze skutkami rozpętanej przez ich przodków katastrofy ekologicznej.
Zamiast mówić o klimacie i przyrodzie w kategoriach wiedzy, powinniśmy uświadomić sobie, że przechodzimy tu już w domenę mądrości. Mądrości biorącej się ze zrozumienia miejsca człowieka w przyrodzie i przyrody w człowieku. Mądrości biorącej się ze zrozumienia, że klimat zależy od nas, a my od klimatu. Mądrości biorącej się ze zrozumienia, że nasze życie wymaga żywej planety – ale nie na odwrót. To nie środowisko jest „dodatkiem” do ważniejszych tematów. To człowiek jest dodatkiem do planety, która nas nie potrzebuje. Nie jesteśmy ani oddzielnym bytem, ani koroną stworzenia. Mądrość życiowa dzisiaj to mądrość zrozumienia istoty naszego życia: pędzimy oto przez pustkę Kosmosu uczepieni grzbietu dzikiej bestii, która w każdej chwili może zrzucić nas w niebyt, jeśli nie przestaniemy wbijać jej ostrogi.
Zniszczyliśmy już wiele. Możemy zniszczyć jeszcze wiele więcej. Ale jeśli zniszczymy przy tym także samych siebie, to po całym tym naszym antropocenie pozostanie tylko warstewka stratygraficzna, której nie będzie nawet komu odczytać.
___________________________________________
Foto: Wikipedia, fot. Andres Hellberg, Wikimedia Commons (CC BY-SA 4.0)