Nie dałeś się zrobić w balona i nie zapłaciłeś ani grosza za tekst – mimo że musiałem go napisać, korekta poprawić, redakcja promować na portalu, którym trzeba administrować, opłacać serwery, informatyków, kupować zdjęcia i przede wszystkim produkować masę treści. Niezły deal, prawda? Problem w tym, że demokracja, jaką znamy, bez frajerów – płacących za to, co inni dostają dzięki nim za darmochę – nie przetrwa.
Internet zrobił to z demokracją, co zrobiłoby drukowanie w gazetach napisów na murach. CHWDP, Legia pany, Widzew żydy, kocham Kaśkę, Andrzej Dupa, FUCK WARS. O ile można zrozumieć, czemu graficiarze chcieli znaleźć się w gazetach (pozbawiony czytelnych hierarchii świat internetu często wspiera się wciąż prestiżem tradycyjnych mediów), to ciężko zrozumieć, dlaczego gazety rzuciły się na główkę do basenu pod tytułem internet, nie sprawdzając wcześniej, czy jest w nim woda (czyli możliwość zarabiania pieniędzy).
W zasadzie nadzwyczajne jest, że liberalna demokracja z internetem wciąż jest mimo wszystko w stanie współżyć, a nienawistne komentarze pod tekstami nie zastąpiły nam całkowicie samych tekstów. Gazety wciąż publikują wczorajsze wiadomości, tak jakby nic nie zmieniło się od dwudziestu lat. Z roku na rok tracąc czytelników.
Mimo to są jaskółki nadziei. Im gorzej dla demokracji, tym lepiej dla mediów, przynajmniej do czasu. Trump na wiele miesięcy podniósł klikalność i oglądalność. Prestiżowe magazyny i programy oczywiście oburzały się na Trumpa, nakręcały hejt na jego tweety, złośliwie komentowały jego konferencje prasowe, walcząc z Trumpem, napędzały jego brand, wchodząc z nim w doskonałą symbiozę. Kompletny polityczny outsider zawdzięcza prezydenturę zwalczającym go z pasją mediom. Redaktor naczelny „New York Timesa” chwali się pół milionem nowych subskrypcji cyfrowych tylko w ostatnim roku.
Trump jest częścią tego samego medialnego zjawiska co omawianie w znanym niegdyś telewizyjnym programie publicystycznym piersi Angeliny Jolie albo „matki małej Madzi”. W nimbie „poważnej debaty o problemie” porusza się tematy zarezerwowane wcześniej dla brukowców czy prasy plotkarskiej. W gazetach i telewizji dość jest jeszcze wspomnień o minionej chwale, żeby musiały swoją sprzedajność przykrywać figowym listkiem hipokryzji.
W zasadzie ciężko stwierdzić, po co za takie media płacić – czy to płacąc abonament, czy w kiosku. I nie wydaje mi się, z całą sympatią do rosnących w siłę „Washington Post”, „New York Timesa” i „The Economist”, żeby jakościowe gazety w innych krajach były w stanie pójść ich śladem. Reklama odkleiła się od gazetowych newsów, znajdując sobie efektywniejsze nośniki.
Trochę reklamy natywnej, trochę sprzedaży egzemplarzowej, jacyś partnerzy tematyczni, tu i tam grant na jakościowe dziennikarstwo – być może taki miks póki co wystarczy niektórym gazetom, szczególnie tym, które w porę zadbały o dopieszczenie swoich cyfrowych wydań.
Na dłuższą metę trzeba będzie znaleźć nowy sposób – potraktować siebie jak platformę, na którą przyciąga się użytkowników, wchodząc z nimi w relację i tworząc dla nich wartość dodaną. Bardziej model szafiarek – zarabiających na współpracach, a swoje blogi traktujących jak witryny wystawowe, niż silne, niezależne redakcje, do jakich przyzwyczaiły nas ostatnie dekady.
Pytanie, czy tego wszystkiego lepiej nie zrobi sam Facebook? Dziś wykorzystywany jako narzędzie promocji, jutro zamieni się w dostawcę treści, spychając na margines wczorajszych medialnych potentatów. Ale czy naprawdę tak wielu z nas będzie płakać za reportażami czy dziennikarstwem śledczym? Prawdopodobnie nawet nie zauważymy ich zniknięcia, zabawiając się na śmierć.
To może warto być frajerem?