
W „Czarnych sezonach” pisze pan o swojej fascynacji słowami, które na swój sposób kolekcjonował przez całe życie niczym znaczki pocztowe:
„Miałem poczucie, że słowa usłyszane po raz pierwszy poszerzają mój świat, wskazują na jego nieznane strony i właściwości, tak właśnie jak znaczki, które otwierają perspektywę na kraje odległe i nieosiągalne, zarysowują możliwość imaginacyjnych podróży, w jakie wyrusza się bez żadnego skrępowania”.
Czy słowu, oprócz oczywistej funkcji informacyjnej, czyli opisującej rzeczywistość, można przypisać funkcję magiczną, czyli tę rzeczywistość stwarzającą?
Oczywiście. Przecież gdyby słowa nie były kreatywne, gdyby nie służyły tworzeniu, nasz świat byłby inny, niewątpliwie uboższy. Gdyby słowo nie tworzyło, nie byłoby literatury, religii, świat byłby inny. Co to znaczy, że słowo tworzy świat? Oczywiście pewne słowa mają charakter jedynie opisowy. Jeśli mówię: „Dzisiaj, 25 lutego w Warszawie jest odwilż”, to takie zdanie niczego nowego nie tworzy, jest zdaniem ściśle opisowym. Podobnie zdanie: „Juliusz Słowacki urodził się w roku 1809”. Tworzy się wtedy, kiedy wprowadza się wartościowania. Jeśli nauczyciel w „Ferdydurke” mówi: „Juliusz Słowacki wielkim poetą był”, ustanawia tym samym pewną rzeczywistość. Zdanie to mówi nie tylko o tym, co jest faktem, to znaczy że człowiek nazywający się Juliusz Słowacki pisał wiersze, dowiadujemy się także, że robił to dobrze, skoro był wielkim poetą. Myślę jednak, że słowa mogą tworzyć rzeczywistość również w wymiarze wielkiej historii. Na przykład kiedy do rozważań o świecie ludzkim wprowadza się kategorię rasy, która przedtem nie była znana i nie wiem, czy w sensie naukowym stosuje się do świata ludzkiego. Kiedy w połowie XIX w. zaczęto mówić w Europie o rasie, to właściwie stworzono nową kategorię, nowy podział, nowe kryterium wartościowania ludzi. Co z tego wynikło, wiemy. Wynikła ideologia rasistowska, która stała się uzasadnieniem zbrodni w skali nieznanej przedtem. W tym sensie słowa oczywiście tworzą rzeczywistość.
Powtarza pan za Różewiczem: „Ocalałem, prowadzony na rzeź”. Czy doświadczenie Zagłady zmieniło znaczenie słów powszechnie używanych? Czy tak jak Różewicz musiał pan na nowo te słowa, a więc i swój świat stwarzać? Mówić na przykład, że nóż służy do krojenia chleba?
Nie, proszę pani. Byłem zbyt małym dzieckiem. Różewicz jest starszy ode mnie o kilkanaście lat. Byłem zbyt mały, żeby wchodzić w tego rodzaju rozważania. Po wojnie zaś, kiedy już byłem starszy, kiedy byłem uczniem, studentem, myślałem w innych kategoriach. Wiedziałem, że nóż służy do krojenia chleba, ale wiedziałem też, że nożem można zabić człowieka. To było dla mnie oczywiste. Nie powiedziałbym, że to jest nowy język. To jest klasyczny język. Przeznaczeniem noża jest służenie krojeniu szeroko rozumianej materii, żywności, itd. Natomiast było wiadomo, że noże służą też do mniej szlachetnych celów i nie jest przypadkiem, że słowo „nożownik” oznacza nie tego, który się posługuje nożem w kuchni i kroi cebulę, lecz tego, który posługuje się nożem, by zabijać ludzi. Takie znaczenie jest również mocno osadzone w języku.
Jeśli język może stwarzać świat, również w aspekcie wielkiej historii, jeśli może porządkować rzeczywistość, może też ją burzyć i dekonstruować. Czy jest on więc w stanie rozpętać wojnę? Czy mówiąc o wojnie, można ją już wywoływać?
Formuła „wypowiedzieć wojnę” dotyczy słów. Wojnę wypowiada się w języku, a jeśli ktoś wysyła czołgi czy też oddział kawalerii bez zawiadomienia, że zrywa stosunki pokojowe i wchodzi w epokę walki, to mówi się, że wywołał wojnę bez jej wypowiedzenia. Czyli wypowiedzenie wojny jest aktem ściśle słownym, ma charakter performatywny, i w tym sensie akt słowny jest aktem wojennym.
Czy słowami można też wojnę zatrzymać?
Traktaty pokojowe to robią.
Po raz pierwszy zetknął się pan z językiem pełnym agresji jeszcze jako dziecko, podczas lekcji religii księdza Bujalskiego, nazywanych seansami nienawiści do Żydów. Prowadził pan także seminarium poświęcone analizie dyskursu antysemickiego. Co najbardziej uderzyło pana w tamtym języku?
Z językiem agresji zetknąłem się wcześniej, podczas okupacji. Ksiądz Bujalski, którego niechcący spopularyzowałem, nie był dla mnie niczym nowym, to była tylko powtórka z rozrywki. O tym, co najbardziej mnie w tym języku uderzyło, jest mi już teraz trudno mówić. Odbierałem te słowa na tle wszystkiego, co wiedziałem i co przeżyłem jako dziecko, które było w warszawskim getcie, a później ukrywało się po stronie aryjskiej. Byłem już w takim wieku, że wiedziałem, co to jest. I gdyby wtedy mnie ktoś zapytał, co to znaczy Żyd, odpowiedziałbym, że Żydzi to ci, których zamykają w getcie, a potem posyłają do Treblinki. Ci, którym się jakoś udało, gdzieś się ukrywają, żeby do Treblinki nie pojechać. Żadne inne definicje Żyda nie były mi wtedy prawdopodobnie potrzebne. Wiedziałem to z doświadczenia. Żyłem w tym świecie, widziałem, co się dzieje. Zdawałem sobie sprawę z tego, co ludzie robią, z tego, co ludzie mówią. Język księdza Bujalskiego był jedynie kontynuacją, to nie było nic nowego. I dla mnie, dzieciaka urodzonego w 1934 r., który przeżył wojnę, było to przerażające między innymi jako kontynuacja właśnie. Byłem już świadomy, do czego to prowadzi i czego uczy moje koleżanki i moich kolegów, mimo że ksiądz ten nie cieszył się autorytetem i był człowiekiem, który zupełnie minął się ze swoim powołaniem. Myślę, że on po prostu pewien język przejął. Źle się czuł w roli duchownego, nie krył tego. A moje losy okupacyjne tak się układały, że mam wielki dług wdzięczności wobec zakonnic. Mówię o nich do dzisiaj z najwyższą czcią i szacunkiem. Przeżyłem u nich ostatnią fazę okupacji. Potem spotkałem się z księdzem Bujalskim i, oczywiście, nie mógł on umniejszyć tego, co wiedziałem, czułem i myślałem na temat zakonnic, natomiast bardzo radykalnie zmienił mój stosunek do kościoła katolickiego.
Stał się pan programowym agnostykiem?
Tak. Sprawa religijności jest mi daleka.
Bardzo delikatnie, bez egzaltacji i ekshibicjonizmu pisze pan o homoseksualizmie. Sposób, w jaki mówi pan o swych młodzieńczych uczuciach kojarzy mi się bardzo z tym, jak Hans Castorp z „Czarodziejskiej Góry” Manna opisywał swoją fascynację kolegą Przybysławem Hippe. Czy taki styl przekazu, mówienie o orientacji homoseksualnej bez epatowania seksualnością i skandalem broni w jakikolwiek sposób przed zwrotną agresją językową?
Wydaje mi się, że sposób pisania na te tematy jest sprawą kultury osobistej. Kiedy ukazała się moja książka pt. „Kręgi obcości”, pewien wzięty autor prac dotyczących literatury podejmującej tematy homoseksualne miał do mnie pretensje, że piszę o tym wszystkim bez szczegółów, bez żadnego obnażania się, itd. Gdybym miał pisać ze szczegółami i z obnażaniem się, to bym tego w ogóle nie napisał. Oczywiście, można przyjąć założenie, że jest się skandalistą i pisze się o pewnych rzeczach po to lub głównie po to, aby wywołać wściekłość szeroko rozumianej pani Dulskiej. Ja takich celów nie miałem, chodziło mi jedynie o opisanie pewnej ludzkiej sytuacji. Tego, jak człowiek sobie radził w czasie, w którym przyszło mu żyć. To jest w ogóle bardzo interesująca sprawa. Mam skończone 78 lat i widzę, jak ta problematyka ulegała zmianie i jak jej nadal ulega. Świadomość tego, że istnieją takie kobiety i tacy mężczyźni, którzy z natury, bo przecież to nie jest sprawa wyboru, są tak ukierunkowani. Osoby bardziej świadome zaczynają powoli dostrzegać, że bycie takim a nie innym nie jest sprawą o charakterze moralnym. O aspekcie moralnym można mówić wtedy, gdy istnieje możliwość wyboru, a tu wyboru nie ma. Dlaczego człowiek taki się rodzi, biologia jeszcze nam nie obwieściła. Kiedy natomiast nie mam żadnego wyboru, bo jestem zdeterminowany, ale nie przez własną wolę, lecz przez to, że inny być nie mogę, problematyka moralna nie istnieje. Interpretacja moralna była i jest do dzisiaj narzucana przez przedstawicieli różnych religii czy różnych ideologii. Teraz ta świadomość się zmienia. Znajduje to swój wyraz w języku. Słowo homoseksualista czy lesbijka są słowami, które w zasadzie nie należą do języka potocznego. Jeśli chodzi o lesbijki, potocznych nazw jest mniej, nazw męskich jest zaś więcej, np. pedał albo jeszcze gorzej – ciota. To zresztą kalka z francuskiego, w powieściach Jeana Geneta mówi się „tante”.
Skąd więc w dzisiejszym języku tyle nienawiści, skąd powszechna już słowna agresja zarówno w życiu codziennym, jak i w wystąpieniach publicznych?
To jest przedziwna sprawa, bo przecież przez czyjąś inność nikt nie zaznaje krzywdy i nie cierpi. Co innego z pedofilią. Pedofilia jest czymś strasznym, bo krzywdzi dzieci. Między ludźmi dorosłymi to jest sprawa umowy, wyboru, kontraktu w pewnym sensie. Oczywiście, można mówić o krzywdzie, jeśli szef wielkiej firmy molestuje dziewczynę lub chłopaka. Jeśli ktoś w ten sposób traktuje osobę zależną, w pracy, w szkole czy w seminarium duchownym. To jest tak samo godne potępienia i naganne, bo jedna z tych osób nie ma wolnego wyboru.
Czy jeśli porównanie współczesnego języka nienawiści do nowomowy z czasów komunizmu jest bezzasadne, można mówić o jakimś specyficznym języku postsmoleńskim?
Można, ale ja bym tutaj odwołał się do bardzo dobrego terminu, który ostatnio zaproponowała Maria Janion, mianowicie pop-mesjanizm. W tej nazwie jest zarówno agresja, jak i rewitalizacja czy renowacja pewnych bardzo starych przeświadczeń. Składają się na nie przede wszystkim wyobrażenia spiskowe, oraz wyobrażenia wiktymistyczne – jesteśmy nieustanną ofiarą spisków. Wszystko łączy się więc w wizję prześladowanego, niszczonego narodu. Rosjanie najpierw zabili nam dwadzieścia tysięcy oficerów, a teraz nam zabijają prezydenta, więc występuje ciągłość. Ci, którzy nie widzą w tym morderstwa, lecz tragiczny wypadek, siłą rzeczy są wrogami lub agentami czy sojusznikami wroga. Automatycznie negują ten typ widzenia świata. Skoro ktoś zginął w wypadku, nie może zostać bohaterem narodowym, a w obrębie myślenia religijnego nie może zostać świętym, bo nie jest męczennikiem. Nie można być męczennikiem z przypadku. Nastąpiło tu niezwykle ciekawe połączenie tradycyjnego dyskursu endeckiego z pozostałościami myślenia mesjanistycznego. W efekcie powstało to, co Maria Janion nazwała właśnie pop-mesjanizmem. Dyskurs endecki był w dużej mierze dyskursem antyromantycznym. Mamy wielkich poetów, czcijmy ich, ale pamiętajmy, że nie mogą oni decydować o tym, co robią politycy i przywódcy. Drugi rok prowadzę seminarium pt. „Analiza literacka tekstu politycznego”. W poprzednim roku analizowaliśmy świetne teksty krakowskich Stańczyków, którzy byli niezwykle konserwatywni, ale mądrze konserwatywni. W tym roku zajmujemy się wczesnymi tekstami endeckimi, czyli Janem Ludwikiem Popławskim, jednym z pierwszych ideologów endecji i Dmowskim, który przeszedł ogromną ewolucję. Od początku był wyraźnie nacjonalistyczny, ale to się jeszcze mieściło w granicach pewnej racjonalności. Zastanawiał się, dlaczego w Polsce nie ma mieszczaństwa, a w „Myślach nowoczesnego Polaka” właściwie przez cały czas widoczna jest podskórna polemika z romantyzmem. Uzasadnienia dla postaw narodowych nie są metafizyczne, tylko polityczne. Teraz to się połączyło. Bardzo charakterystyczne dla tego dyskursu – zarówno w wersji wczesnoendeckiej, jak i w dzisiejszej wersji narodowo-prawicowej – jest to, że praktycznie nie używa się słowa „społeczeństwo”, jest za to słowo „naród”. Na początku naszej rozmowy mówiliśmy o tym, że jedno słowo może tworzyć całkowicie różne wizje świata. Gdy się mówi o społeczeństwie polskim i o narodzie polskim, chodzi o tę samą zbiorowość, ale robi się to całkowicie inaczej. Oczywiście, w liberalnym dyskursie jedno nie wyklucza drugiego. Na ogół ci, którzy mówią o społeczeństwie, nie wymazują, nie unicestwiają kategorii narodu. Jest sprawą niezwykle interesującą (i pod tym kątem przeczytałem teraz „Myśli nowoczesnego Polaka”), że słowo „społeczeństwo” pojawia się tam kilka razy i to bardziej z powodów stylistycznych niż merytorycznych. Ważny jest naród, czyli nie więź kulturowa, ale w dużej mierze etniczna, biologiczna, ważna jest krew. Właściwie dzisiaj mamy to samo. Wydaje mi się, że liberałowie oraz grupy nienacjonalistyczne i lewicowe mówią o społeczeństwie i społeczności, natomiast w obrębie pop-mesjanizmu funkcjonuje przede wszystkim naród. Ciekawe jest także funkcjonowanie słowa „społeczeństwo” w języku PRL-u. Wtedy również było ono marginalizowane. Słowo „naród” wróciło w latach 60. w ramach pseudonacjonalistycznego nurtu w PZPR-ze, czyli moczaryzmu. Interesujące natomiast było posługiwanie się słowem „masy”, bardzo często w połączeniu z epitetem „ludowe”. Jeśli mówi się o masach, mówi się o kimś bezwolnym. Masy można wziąć za mordę, bo one są z natury bierne. Teraz to słowo raczej nie występuje. Wracając do języka narodowego, endeckiego, bardzo ciekawy jest jeden z artykułów Jana Ludwika Popławskiego z początku XX w. Kiedy jest mowa o szerokich rzeszach niewykształconych Polaków, Popławski używa słowa „lud”, a kiedy mówi o analogicznie dużej grupie niewykształconych Żydów, używa słowa „pospólstwo”. Widać tutaj dokładnie, jak założenia ideologiczne wyrażają się w samym wyborze słów. To pokazuje, jak z jednej strony słownictwo jest uzależnione od pewnej ideologii, a z drugiej strony jak daje tej ideologii wyraz.
Pisze pan: „zawsze towarzyszyło mi poczucie wyobcowania”. Od kiedy, będąc uwikłanym w pierwszy krąg obcości, o którym mówi pan w swojej autobiografii – swoje pochodzenie – odbierał pan słowo „Żyd” jako obelgę i dyskwalifikację?
Ja nigdy swojego pochodzenia tak nie odbierałem, odbierali je w ten sposób inni. Jest niezwykle ciekawe, że niektórzy ludzie boją się używać słowa „Żyd”, bo nie chcą nikogo obrazić. Pamiętam, jak całkiem niedawno, kilka miesięcy temu, podszedł do mnie przy windzie pewien sąsiad. Nie znam go dobrze, ale najwyraźniej coś o mnie wiedział. Zaczął opowiadać o tym, że pierwszy raz w życiu brał udział w niezwykłym pogrzebie na niezwykłym starym cmentarzu. Najpierw myślałem, że mówi o pogrzebie na Powązkach, i byłem naprawdę zdumiony, że opowiada o tym jako o czymś niezwykłym. Po chwili jednak zrozumiałem, że mówi o pogrzebie jakiegoś swojego znajomego Żyda na cmentarzu żydowskim, przy ulicy Okopowej. Bał się użyć określenia „Żyd”, sądząc, że może mnie w ten sposób dotknąć, a tego najwyraźniej nie chciał. Dopiero kiedy powiedziałem, że był pewnie na cmentarzu żydowskim na pogrzebie Żyda, mógł już posługiwać się tym słowem swobodnie. Na sposoby użycia tego słowa złożyły się różne sytuacje, pisałem już o tym. Przede wszystkim nadal ważną rolę odgrywa to, że w czasie okupacji powiedzenie o kimś, że jest Żydem, mogło się równać skazaniu go na śmierć. Eliminowało więc słowo „Żyd” z języka porządnych ludzi. Nazwanie kogoś Żydem było formą zdemaskowania, a nawet donosu. Ważne było też to, że w okresie powojennym bardzo wielu Żydów ukrywało swoje pochodzenie. Skoro sami siebie nie nazywali Żydami, w pewnym sensie nie wypadało tak o nich mówić, bo byłaby to także demaskacja. Poza tym, słowo „Żyd” bywa także przezwiskiem, formą napiętnowania. Żyd, czyli nie nasz, obcy. Ale nie byle jaki obcy, lecz ten, który czyha na nasze dobra, chce nam je zabrać – na przykład jako odszkodowanie za Jedwabne.
Zakładając, że słowo „Żyd” powoli staje się wyrażeniem neutralnym, czy widzi pan szansę na to, by w przyszłości słowo „gej” miało podobną konotację? Przecież jeszcze całkiem niedawno – bo w okresie rządów PiS-u, LPR-u i Samoobrony – Agnieszka Graff pisała o tym, że w Polsce zaczęto gejów traktować tak, jak przed wojną prawica w Polsce traktowała Żydów.
Ono powoli staje się neutralne. Bardzo dobrze ujął to premier Donald Tusk, mówiąc o tym, że czy ktoś gejów lubi, czy nie lubi, oni istnieją. Myślę, że to słowo wejdzie do normalnego, potocznego języka. Któryś z prawicowych ideologów mówił ostatnio, że jest się gotów zgodzić na to, by słowo „homoseksualista” miało znaczenie obiektywne, ale słowo „gej” już nie, ponieważ homoseksualizm jest faktem przyrodniczym, określenie brzmi naukowo. Słowo „gej” zaś kojarzy mu się z jakąś subkulturą. To już nie jest ktoś, kto się taki urodził, tylko ktoś, kto chce być widoczny publicznie, a więc wróg. Myślę, że słowem „gej” jest łatwiej operować, słowo „homoseksualista” jest trudniejsze, składa się aż z siedmiu sylab. To długie słowo, zresztą greckie, a więc trudne do wypowiedzenia i trudne do zrozumienia.
Wobec tego można by powiedzieć, że zarówno „Żyd”, jak i „gej” uruchamiają w nas instynkt obrony przed obcym, innym?
Przed obcym, na pierwszym miejscu przed podstępnym obcym. Tym, który chce nam coś zabrać. I jeśli chodzi o użycie słowa „gej” w dyskusji o związkach partnerskich, to tutaj ujawnia się cała symboliczność tego sporu. Czy przyznanie prawa do zalegalizowania związków partnerskich w takiej czy innej postaci, takim czy innym ludziom, którzy chcą się łączyć, może być zagrożeniem dla instytucji małżeństwa? W jakimś wysoce ograniczonym sensie zagrożenie występuje, bo ujawnia się tu inna możliwość, ale przecież ci ludzie i tak nie zawieraliby związków małżeńskich. Jest to więc wyłącznie zagrożenie w sferze symbolicznej. Jeżeli związek partnerski będzie aprobowany, małżeństwo przestanie być jedyną formą związku, co tym samym zaprzeczy wykładni religijnej. Istnieje też „konkubinat”. Swoją drogą słowo to jeszcze nie tak dawno występowało tylko w tekstach prawnych, teraz weszło do polszczyzny potocznej. Przedtem można było czasami usłyszeć „konkubinę”, ale „konkubenta” w ogóle nie było. Związek partnerski różni się od konkubinatu tym, że będzie sankcjonowany przez prawo. Jeśli czemukolwiek związek partnerski zagraża, to tylko dlatego, że kwestionuje wyłączność w sferze symbolicznej, w sferze słów, nie w sferze realiów.
Wróćmy do kategorii obcości. Gdzie można by się dopatrywać źródeł polsko-żydowskiej niechęci? Jak bardzo istotny jest polski mit ofiary i rywalizacja z Żydami właśnie na jego tle? Na ile stanowi on ważną przyczynę polskiego antysemityzmu?
Należy pamiętać, że w Polsce Żydom i tak było historycznie lepiej niż w innych krajach. Co prawda pierwszy pogrom w Polsce zorganizowano w połowie XV w., ale jego inicjatorem i przywódcą był Włoch, św. Jan Kapistran (Giovanni da Capestrano). Złożyło się na to kilka rzeczy. Przede wszystkim różnorodność kulturowa, obcość, konkurencja ekonomiczna. Także mity religijne: Żydzi jako zabójcy Chrystusa, Żydzi biorący niewinne chrześcijańskie dziatki na krew potrzebną do wypieku macy, Żydzi bezczeszczący hostię, itd. Niektóre z nich miały charakter ogólnoeuropejski. Później doszły też inne czynniki, np. z rzeczy nowszych to, że pewien procent Żydów związał się z ruchem komunistycznym. Byli to przede wszystkim Żydzi zasymilowani, ci, którzy chcieli wejść w polskość, ale nie bardzo im się to udało. Wspomnieć należy o obecności komunistów pochodzenia żydowskiego we władzach PRL-owskich po 1945 r. Ważny jest także pewien element, o którym pani już wspomniała, czasem określany jako konkurencja w cierpieniu. To bardzo ciekawy wątek, który wyraźnie ujawnił się w Polsce w drugiej połowie lat 60., w PRL-u, zwłaszcza zaś w okolicach marca 1968 r. Marzec w pewnym sensie zaczął się od ataku na redaktorów encyklopedii PWN w roku 1967, a spór toczył się o hasło dotyczące obozów koncentracyjnych. Zgodnie z tym, co jest dzisiaj oczywiste, dzielono obozy hitlerowskie na obozy pracy i obozy zagłady. Było więc jasne, że pewna część Auschwitz to był obóz pracy, z którego nie posyłano od razu do gazu, a Brzezinka, czyli Birkenau, była miejscem, w którym postawiono komory gazowe i mordowano ludzi zaraz po przyjeździe. Obozem śmierci była Treblinka, obozem śmierci był Bełżec. Podział ten uznano jednak za wrogi narodowi polskiemu, fałszywy itd. Chodziło o to, że do obozów pracy zaganiano miliony Polaków, natomiast nie gazowano ich w obozach śmierci. Od pewnego momentu z nielicznymi wyjątkami Żydów posyłano od razu do Birkenau, do Bełżca czy do Treblinki. Obóz zagłady był niejako zarezerwowany dla Żydów i częściowo dla Cyganów. W obozach pracy też ginęły tysiące (czy miliony) ludzi, istniała jednak szansa przeżycia. Ktoś, kogo posłano do obozu zagłady, żadnej szansy, oczywiście, nie miał. To było większe cierpienie. Stąd ataki na encyklopedię, która po prostu opisała to zgodnie z ówczesnym, a także i z dzisiejszym stanem wiedzy. Tutaj chodziło o tę konkurencję w cierpieniu. Cierpienie polskie nie mogło być mniejsze niż cierpienie żydowskie, mimo że na szczęście całego narodu nie skazano na śmierć, tak jak to było w przypadku żydowskim. Myślę, że takich przykładów mamy wiele. Zjawisko konkurencji w cierpieniu jest niezmiernie ciekawe, mówi przecież także o tym, jakie postrzeganie siebie stoi za tą konkurencją. A jest to widzenie siebie jako bezwzględnie szlachetnej ofiary i przeświadczenie, że bycie ofiarą jest pewną wartością.
Skąd w nas tendencja do nadinterpretacji wydarzeń i katastrof, poszukiwania drugiego dna? Skąd potrzeba szukania i ustanawiania nowych symboli (chociażby brzoza po katastrofie smoleńskiej), a także szukania oparcia w tych już istniejących? Zacytuję tu ironiczne słowa Jana Hartmana: „O święta brzozo, drzewo żywota! Krzyżu III tysiąclecia!”.
Wydaje mi się, że tak jak każdy żywy język tworzy nowe słowa, każda żywa kultura tworzy nowe symbole. To jest nieuchronne. Chodzi tylko o to, jakie to są symbole i czemu one służą. Słowa Jana Hartmana są nawiązaniem do tekstów religijnych. Oczywiście, jest to nawiązanie ironiczne. Nie wiem, czy brzoza jest już traktowana jako symbol, niektórzy chyba nawet kwestionują jej rolę. Czy ma ona szansę stać się symbolem? Tego nie jestem pewien. Symbologenne są przede wszystkim ugrupowania prawicowe, a one mówią o spisku, o zamachu. I do tego rodzaju wyjaśnień ta brzoza chyba nie bardzo pasuje. Symbole są tworzone przez sam tok życia. Odwołam się do wielkiego francuskiego socjologa Pierre’a Bourdieu, który mówił o walkach symbolicznych, czyli o walce na symbole i walce o symbole. Wydaje mi się, że ta walka ma dzisiaj w Polsce niezwykle dramatyczną postać. Czasem są w niej wykorzystywane symbole tradycyjne. Bardzo ważnym elementem stał się krzyż, który zawieszany w wielu miejscach jest symbolem religijnym, ale w pewnych uwikłaniach charakteru religijnego w istocie nie ma. Nikt się raczej nie będzie modlił przed krzyżem w sejmie. Natomiast to, że krzyż tam został powieszony, tak samo jak w klasie szkolnej, pokazuje, do kogo ta przestrzeń należy symbolicznie, kto tu jest ważny. W tym sensie przeciwnicy wieszania krzyża nie muszą być przeciwnikami religii, a zwolennicy nie mają w istocie celu religijnego. Chcą pokazać, kto tutaj jest ważny, kto tu rządzi. A nie tak dawny konflikt wokół krzyży pokazuje, jak ważną rolę w życiu społecznym gra walka na symbole i o symbole. I niech to będzie puenta.
