Polemikę Tomasza Chabinki z poniższym tekstem możesz przeczytać TUTAJ.
John Galt to fikcyjny bohater powieści „Atlas zbuntowany”, za którego sprawą grupa biznesmenów buntuje się przeciw systemowi dystopijnych Stanów Zjednoczonych. Systemowi, w którym politycy, biurokraci, związkowcy i wreszcie kapitaliści żywiący się zasadą „kolesiostwa” (czyli przedsiębiorcy wykorzystujący do cna korzyści płynące z lobbowania i relacji ze skoligaconymi politykami) coraz mocniej zaciskają pętlę wokół krtani bezbronnych biznesmenów – przy pomocy regulacji, warunków, zakazów i „uczciwych” stóp podatkowych.
Robert Scoble’s Flickr, CC BY
Ów bunt nie przybiera charakteru gwałtownego protestu a ma raczej formułę „strajku”. Biznesmeni podążają za Johnem Galtem, porzucają fabryki i wygodne biurka, i pokazują jak wyglądałby ich kraj, gdyby pozbawiło się go ducha przedsiębiorczości, innowacyjności i odpowiedzialności. W rzeczywistości przedsiębiorstwa są jednak bardziej pragmatyczne, choć niejednokrotnie ulegają wpływom emocji. Firmy jednak mają w zwyczaju kontynuować swoją działalność jeśli wciąż są ekonomicznie opłacalne – pomimo obciążeń, jakie są zrzucane na ich barki. Są jednak jakieś granice.
I tak właśnie wygląda sytuacja z Google. Google stał się obiektem działań lobbingowych mediów lokalnych z kilku krajów Unii Europejskiej. A narzekano na usługę Google News. Zażądano wypłacania wynagrodzenia za podlinkowywanie publikowanych przez poszczególne media newsów. Innymi słowy, postanowiono nie stawiać na innowacje, które mogłyby wywołać długotrwałą wyrwę we własnych dochodach, a zamiast tego pożywić się czyimś kosztem.
W 2013 roku Google skapitulował i założył 60-milionowy fundusz, by usatysfakcjonować francuskie media. Stracił jednak cierpliwość, gdy Hiszpania zdecydowała się opodatkować każdy link pojawiający się w wyszukiwarkach – co siłą rzeczy dotknęło głównie Google. Reakcja była natychmiastowa – wydano oświadczenie: “W związku z faktem, iż nie publikujemy reklam i nie czerpiemy bezpośrednich korzyści finansowych z Google News, taki system jest dla nas nieodpowiedni. Począwszy od 16. grudnia usługa Google News zostanie zatem wycofana z Hiszpanii”.
Decyzja ta wywołała tak wielki szok wśród hiszpańskich mediów, że niemal w tym samym momencie zaczęły one usilnie nakłaniać rząd i UE do wywarcia wpływu na zmianę decyzji Google. Nie było bowiem wątpliwości, iż bez Google News portale internetowe doświadczą gwałtownego spadku liczby odwiedzin. Mało tego, spadnie też świadomość tego, co dzieje się w Hiszpanii, gdyż dotarcie do pierwotnych źródeł informacji stanie się znacznie większym wyzwaniem (niektórzy twierdzą, że taka sytuacja będzie z kolei na rękę rządowi Hiszpanii z racji na odbywające się w 2015 roku liczne wybory).
To jednak nie jedyne pole bitwy, na którym walczy Google i inne przedsiębiorstwa technologiczne w Europie. Zaczyna się od irytujących „regulacji dotyczących plików cookies”, które notorycznie zaśmiecają nasze ekrany wyskakującymi oknami, a kończy na wytaczaniu dział większego kalibru – jak „prawo do bycia zapomnianym”. Na skutek decyzji Europejskiego Trybunału Konstytucyjnego z 2014 roku wyszukiwarki mają bowiem obowiązek usuwania każdej wzmianki dotyczącej danej osoby w każdej formie (nawet w komentarzach pod artykułami) jeśli tylko owa osoba będzie się tego domagać. W teorii każdy taki wniosek powinien zostać rozpatrzony. W praktyce jest to technicznie niemożliwe. Z tego też względu Google usuwa na życzenie 60% takich wzmianek. Nie ma chyba sensu dodawać, że prawo to jest wykorzystywane głównie przez polityków i przestępców.
Od 14 maja 2014 roku Google otrzymał 185 tys. wniosków i skasował 670 tys. wyników tego typu (tzn. uniemożliwił wyszukiwanie konkretnych artykułów za pośrednictwem europejskich wersji wyszukiwarki Google). Unia Europejska wciąż jednak nie jest w stanie wbić sobie do głowy starej prawdy, że gdy coś raz trafi do sieci to zostaje tam już na zawsze oraz, że internet a Google to nie jest jedno i to samo. Najnowsza inicjatywa wymierzona w wyszukiwarki zakłada natomiast usuwanie wyników wyszukiwania nie tylko z europejskich, ale także amerykańskich katalogów używanych przy wynikach wyszukiwania w Europie.
Jednak największa bitwa ma się dopiero rozegrać. Komisja Europejska rozważa zmuszenie Google do oddzielenia wyszukiwarki od innych usług. Problem w tym, że wyszukiwarka stanowi rdzeń, na którym Google nadbudowuje inne, płatne usługi. Dlatego też trudno wyobrazić sobie, że decyzja Komisji zostanie przyjęta ze spokojem. Część komentatorów proponuje, by Google podążyło tą samą drogą, co w Chinach i porzuciło rynek europejski. Europejczycy byliby wtedy zdani na korzystanie z amerykańskiej wersji oferowanych przez Google usług.
Możemy też zawsze zostać ocaleni przez eurokratów, którzy dofinansują powstanie stricte europejskiej wyszukiwarki. Skoro Rosja może sobie pozwolić na własną, rodzimą wyszukiwarkę internetową – Sputnik.ru działa i ma się dobrze – to czemu my mielibyśmy być gorsi? Nasza wyszukiwarka byłaby przecież bez wątpienia poprawna politycznie pod wszystkimi możliwymi względami – społecznym, ekologicznym, rasowym, genderowym i konsumenckim.
Tłumaczenie: Olga Łabendowicz
