„Władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie” – te słowa Johna Actona, filozofa i teoretyka polityki zawierają w sobie jeden z najważniejszych argumentów zwolenników demokracji i wynikającej z niej systematycznej zmiany rządzących. Niezależnie od siły woli i charakteru, najwybitniejsi nawet politycy z czasem ulegają zepsuciu i deprawacji, tym większej, im mniejsze są ograniczenia ich władzy. Mechanizm demokratycznych wyborów, prawnych regulacji i zapewnienie funkcjonowania mniejszościowej opozycji w życiu politycznym służy zapobieżeniu nadużyciom i upadkowi kwalifikacji moralnych rządzących.
Niestety, w naszym kraju w wielu obszarach rządzenia to narzędzie zawodzi. Płaszczyzną, na której zjawisko to jest mocno widoczne są organy wykonawcze podstawowych jednostek samorządu terytorialnego, a więc właśnie wójtowie, burmistrzowie i prezydenci miast. Ci wybierani w bezpośrednich wyborach politycy (bo tym w istocie są niezależnie od tego jak bardzo wolą określać się mianem „samorządowców”) mogą zgodnie z prawem sprawować władzę tak długo, jak są w stanie wygrać lokalne wybory.
W mojej ocenie ten brak jakichkolwiek ograniczeń liczby kadencji dla tych osób generuje szereg patologii.
Włodarze rządzący w swoich miejscowościach przez wiele lat monopolizują gminy owijając lokalne wspólnoty w sieć osobistych koterii i powiązań. Powoduje to, że urzędnicy, radni, a często nawet lokalni społecznicy nie mogą zrobić praktycznie nic wbrew głowie samorządu.
Szczególnie widoczne jest to w najmniejszych i biedniejszych miejscowościach, gdzie urząd gminy lub miasta stanowi największe źródło zatrudnienia mieszkańców. W takiej gminie nikt nie przeciwstawi się włodarzowi, nikt nie będzie próbował budować opozycyjnego obozu politycznego ze strachu przed utratą pracy, o którą na takich obszarach bardzo trudno. Również w średnich miastach sieć kontaktów prezydenta powoduje zabetonowanie samorządowego życia publicznego i uzależnienie go od nastrojów „wiecznej” władzy.
Dzieje się tak, ponieważ większość Polaków interesuje się polityką lokalną w znacznie mniejszym stopniu niż krajową (choć paradoksalnie frekwencja w wyborach samorządowych jest wyższa). Praca radnych, prezydentów czy burmistrzów jest znacznie mniej obserwowana i rzadziej dyskutowana przez obywateli. W konsekwencji prezydenci, wójtowie i burmistrzowie, jako osoby, które zazwyczaj jako jedyne ze stawki kandydatów nie muszą wypracowywać powszechnej rozpoznawalności w trakcie kampanii wyborczej, mają bardzo ułatwione zadanie w wyborczym wyścigu. Przeciwstawienie się im wymaga dużego wysiłku, a w warunkach opisanej monopolizacji sceny politycznej również dużej osobistej odwagi.
Sytuację pogarszają dodatkowo okręgi jednomandatowe w wyborach do rad gmin i większości miast, które w specyfice polskiego samorządu prowadzą do likwidacji koniecznej w demokracji opozycyjnej kontroli władzy oddając całkowitą władzę premiowanym na starcie dotychczasowym rządzącym. Podręcznikowym przykładem na potwierdzenie tej tezy jest położone w środkowej Polsce Kutno. W ostatnich wyborach samorządowych komitet wystawiony przez urzędującego prezydenta zdobył w głosowaniu do Rady Miejskiej 35% głosów, co dało mu… 100 % radnych. Takich przypadków jest znacznie więcej. Ordynacja większościowa w takiej formie, jaka znalazła zastosowanie w polskim samorządzie często zamienia radnych w klientów obecnych włodarzy co zaburza równowagę władz na poziomie lokalnym.
W świetle przedstawionych faktów, upada koronny argument przeciwników kadencyjności o „dobrych włodarzach”, których odsunięcie od władzy „skrzywdzi lokalną społeczność”. Przy całkowitej, zapewnionej wyborczą ordynacją dominacji w radzie, setkach miejsc pracy pod kontrolą i gminnym budżecie, który dla wielu organizacji pozarządowych pozostaje ważnym źródłem finansowania prowadzonych przez nich przedsięwzięć, jakość zarządzania gminą częstokroć nie ma żadnego znaczenia. Z omówionych powodów nie ma bowiem opozycji, ani sił społecznych zdolnych do skutecznej weryfikacji i rozliczenia samorządowych polityków. W konsekwencji powoduje to praktyczną likwidację demokracji na szczeblu lokalnym, a więc tam gdzie powinna ona najbardziej rozkwitać.
Oczywiście, w Polsce znajdziemy wielu skutecznych samorządowców, którzy sprawnie zarządzają lokalną wspólnotą dbając o sprawy mieszkańców. Jednak w większości przypadków po dwóch, maksymalnie trzech kadencjach ten zapał się rozmywa i zamienia w politykę bezpiecznego trwania na stanowisku, połączoną z upojeniem posiadaną, niczym niezagrożoną władzą.
Brak kadencyjności uważam za jeden z największych błędów reformy samorządowej, który paraliżuje kontrolę lokalnych elit, przyczynia się do zamierania społeczeństwa obywatelskiego i podważa wiarę Polaków w skuteczność i sens demokracji.
Dlatego, przyznaję sporo racji Prawu i Sprawiedliwości, jako ugrupowaniu, które podniosło ten problem. Postawiono właściwą diagnozę, dającą szansę na pozbycie się tej patologii. Problem w tym, że rządząca partia zabrała się do pracy nad zmianami zgodnie z właściwą sobie logiką prowadzenia polityki. Oznacza to w praktyce pogardę dla prawa, demokratycznych standardów i procedur, co połączone jest z silnym przywiązaniem do partykularnych interesów partii i chęci powiększenia osobistej władzy Jarosława Kaczyńskiego.
Łamiący zasadę „prawo nie działa wstecz” postulat liczenia kadencji „do tyłu”, brak gotowości do dialogu z opozycją i szerokich konsultacji społecznych, koncepcja nienaturalnego poszerzenia granic Warszawy, a z czasem być może także innych największych polskich miast, a także festiwal negacji demokratycznych wyborów samorządowych, z jakim w 2014 roku mieliśmy do czynienia w wykonaniu obecnie rządzącego ugrupowania sprawia, że trudno ocenić to w inny sposób. Doprawdy wiele wskazuje, że słuszne argumenty o potrzebie rozbicia lokalnych układów i koterii są nie prawdziwym celem PiS tylko propagandowym chwytem, a w rzeczywistości chodzi jedynie zwiększenie własnych szans wyborczych. Samorządy są bowiem ostatnim bastionem opozycji, a zwłaszcza poprzednio rządzącej koalicji PO-PSL, której członkowie mogą się pochwalić rozległymi i sprawnymi (jak na polskie realia) partyjnymi strukturami, co w dużym stopniu przekłada się na wyniki lokalnych elekcji.
Co gorsza, zachowanie partii rządzącej w dużym stopniu skompromitowało ideę kadencyjności w samorządach i odebrało jej szereg zwolenników, zwłaszcza w centrum światopoglądowego spektrum. Choć jestem ideowym przeciwnikiem ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego tym razem bardzo ubolewam nad tym politycznym błędem PiS. Jak już bowiem wyjaśniłem powyżej kadencyjność uważam za środek do likwidacji głębokiej patologii polskiej samorządności. Jeśli doczekamy się rządu, który odważy się wprowadzić takie regulacje, będzie mógł on pochwalić wielką zasługą dla społeczności lokalnych w naszym kraju. Do tego potrzebna jest jednak rozwaga i otwartość na częstokroć trudny dialog zarówno ze społeczeństwem jak i przeciwnikami politycznymi. Tymczasem, metody jednoznacznie preferowane przez PiS są całkowitym przeciwieństwem uprawiania polityki według takich zasad. W imię partyjnych interesów zmarnowano szansę na ważną i potrzebną reformę. Szkoda.