Zamiast zatem wykorzystać ostatni moment oddechu przed nadchodzącymi (i znanymi) kłopotami i uzdrowić państwo PiS rzucił ręcznik na ring i powiada: „Nie potrafimy”.
Kampania wyborcza rozpoczęła się w tym roku wcześnie. Przygotowane przede wszystkim na wybory parlamentarne obietnice PiS trzeba było znacząco przyspieszyć by zniwelować skutki szeregu afer korupcyjnych wstrząsających szczytami partii władzy. Afera KNF uderzyła pośrednio w głównego finansistę Porozumienia Centrum, a dziś prezesa NBP Adama Glapińskiego, dodatkowo poturbowanego aferą dotyczącą wysokich wynagrodzeń jego najbliższych współpracownic. Afera Srebrnej uderzyła bezpośrednio w prezesa Kaczyńskiego, odzierając go z wizerunku niezaradnego ekonomicznie polityka dumającego jedynie nad przyszłością Polski. Okazał się twardym i potencjalnie niezbyt uczciwym biznesmenem. PiS stwierdził zatem, że warto sięgnąć po sprawdzone środki i obiecać elektoratowi gotówkę, ten zaś w przypływie wdzięczności zapomni mu wszystko, co złe.
Padły więc – dość nieoczekiwanie dla samego obozu rządzącego, z minister finansów Teresą Czerwińską na czele – konkretne obietnice i jedna dość mętna. Pokrótce są to: rozszerzenie 500+ na pierwsze dziecko, podniesienie ryczałtowego kosztów uzyskania przychodów dla zatrudnionych na umowę o pracę, zwolnienie z podatku dochodowego osób do 26 roku życia, 13. emerytura oraz przywrócenie połączeń autobusowych na prowincji. Pierwsze trzy są dość oczywiste – gotówka do ręki. 13. emerytura dość podobnie – tyle, że do końca nie wiadomo czy to będzie świadczenie jednorazowe, czy cykliczne. Obecna ustawa mówi o wypłacie jednorazowej, ale politycy PiS półgębkiem zapewniają o jego kontynuacji w razie zwycięstwa. Zresztą opozycja też deklaruje, że raz danego przez PiS świadczenia nie wycofa.
Co ciekawe obietnice olbrzymich transferów nie miały prawie żadnego wpływu na preferencje wyborcze, sondaże właściwie nie drgnęły. Można to interpretować dwojako. Po pierwsze jako skuteczne zagranie, które zniwelowało spadki wywołane potężnymi aferami i wyraźną utratą sterowności. Po drugie jako dowód zabetonowania się elektoratów, których do zmiany zdania nie przekonają ani afery z jednej, ani transfery z drugiej strony. To, która z interpretacji jest prawdziwa może zaważyć na wyniku wyborów. Jeżeli pierwsza, oznacza to szansę dla opozycji: PiS wystrzelał się już z amunicji i więcej obietnic w takiej skali nie będzie, a co za tym idzie coraz trudniej będzie przykrywać afery i zużywanie się władzy. Jeżeli druga, to wynik wyborczy właściwie już znamy co też dla PiS nie jest zbyt komfortowe, bo pomimo zwycięstwa partia ta może mieć kłopot ze skonstruowaniem koalicji.
Skutki ekonomiczne piątki Kaczyńskiego są poważne Koszt całości szacowany jest na około 45 mld rocznie. To dużo, ale w dobrych czasach do udźwignięcia przez budżet. Czy zatem nie ma problemu? Jest ich kilka. Po pierwsze obowiązuje nas reguła wydatkowa ograniczająca wzrost wydatków państwa. Już bez piątki Kaczyńskiego dało się zauważyć, że przyszłoroczny budżet – ze względu na wzrost wydatków sztywnych – będzie miał problem z jej spełnieniem. Pozwalała ona na wzrost wydatków o około 40 mld, a wzrost wydatków sztywnych (czyli trudnych do obniżenia) przewidywano na 70 mld – co było problematyczne samo w sobie i wymuszało spadek wydatków w pozycjach bardziej zależnych od rządu takich jak inwestycje. Dołożenie do tego 45 mld z „piątki”, zgodnie z obowiązującym prawem, czyni realizację tego programu niemożliwym. Cóż, prawo to tylko papier i PiS-owi wystarczy jeden wieczór by je zmienić. Okoniem staje minister finansów Teresa Czerwińska, która chce utrzymania reguły wydatkowej i próbuje zmuszać resorty do ograniczania wydatków. Napięcia są jednak tak silne, że przewidywane jest odejście nawet Czerwińskiej i zastąpienia jej kimś bardziej elastycznym. Wśród kandydatów pojawia się dzisiejszy wiceminister Leszek Skiba – odsunięty przez Czermińską od sprawowania kontroli nad Departamentem Polityki Makroekonomicznej (jedynego miejsca gdzie reguła wydatkowa mogłaby być naciągnięta przez manipulowanie statystykami). Niewykluczone jest też przejęcie kontroli nad ministerstwem bezpośrednio przez Mateusza Morawieckiego. Sama roszada przesuwa się jednak by odejście minister finansów nie zostało odebrane jako wyraz niepewności co do wydolności finansowej państwa.
O ile regułę wydatkową łatwo zmienić jedną ustawą (wywołując przy tym zapewne niewielkie zawirowanie na rynku obligacji i ryzykując obniżenie ratingu) to problemem pozostaje kwestia poziomu deficytu do PKB dla wszystkich krajów UE ustalona na pozomie 3%. Przekroczenie tej wartości skutkuje objęciem kraju procedurą nadmiernego deficytu, który poważnie ogranicza swobodę rządu w samodzielnym prowadzeniu polityki. I o ile obecnie szczycimy się najniższym w historii poziomem deficytu do PKB na poziomie około 0,5%, to same wydatki związane z „piątką” jeszcze w tym roku mogą go podnieść nawet do 3% – i to nawet wedle oficjalnych prognoz rządowych. Jeśli koniunktura się utrzyma deficyt może być nieco niższy i w tym roku powinniśmy się prześliznąć pod progiem – być może nawet ze sporym zapasem. Kolejne lata będą jednak trudniejsze – wedle MFW nasz deficyt w latach 2020-2024 ma przekroczyć 3% PKB. Najbardziej niepokojące jest jednak to, że ledwie mieścimy się w limitach na szczycie koniunktury. Cieszymy z deficytu do PKB na poziomie 0,5% kiedy przytłaczająca większość naszych partnerów kolejny rok z rzędu odnotowuje nadwyżki budżetowe pozwalające budować poduszkę bezpieczeństwa na trudniejsze czasy. Pierwsze uderzenie ma złagodzić drugi rozbiór OFE – tym się różniący od tego przeprowadzonego przez PO, że dotyczy zagarnięcia na bieżące potrzeby budżetowe realnych oszczędności, kiedy poprzedni był jedynie swego rodzaju przeksięgowaniem sztucznie poprawiającym statystyki. Zresztą amortyzacja zadziała tylko na początku, w kolejnych latach będzie znacznie trudniej, szczególnie, że jakiekolwiek spowolnienie gospodarcze, już nie wspominając o kryzysie, mogą zapewnić nam błyskawiczny kryzys finansów publicznych.
Warto rozpatrzyć tę sytuację w kontekście szerszym niż jedynie finansowym. Jednym z trafionych elementów poprzedniej kampanii PiS było mówienie o tekturowym państwie. Rzeczywiście, PO skupiając się na temperaturze wody w kranie zapomniała o tym, że wiele funkcji i instytucji państwa po prostu kuleje lub nie funkcjonuje prawidłowo. Dało to PiS amunicję do podporządkowania sobie sądów, bazując na niezadowoleniu co do ich działania, w szczególności czasu trwania procesów. Oczywiście wymiana osobowa niczego nie naprawiła, a idący za nią chaos pogorszył sytuację i czas rozstrzygania spraw wzrósł zamiast zmaleć, ale PiS swój polityczny cel (niemal) osiągnął. Budowa silnego państwa miała być przecież podstawą rządów tej formacji.
Tymczasem okazało się, że PiS jest w stanie skutecznie przeprowadzać tylko dwa rodzaje zmian: czystki personalne i rozdawanie gotówki do ręki. Niemal wszystko inne kończy się niewypałem lub malowniczą katastrofą. Najlepszy przykład to reforma edukacji, która PiS-owi wybuchnie w twarz jeszcze przed wyborami, ale lista jest dłuższa: mieszkanie plus, zakupy dla wojskowości, elektromobilność, plan Morawieckiego (stopa 25% inwestycji w PKB). Okazuje się, że PiS nie jest w stanie przeprowadzić działań poza absolutnie najprostszymi. To właśnie punkt, w jaki zdecydowanie powinna uderzyć przed wyborami opozycja. Odbudowa państwa to jedna z najważniejszych niespełnionych obietnic PiS-u. Co gorsza wiele z tekturowych fasad – pomimo budżetowej bonanzy – przez ostatnie kilka lat mocno zamokło. Już dziś wszyscy odczuwają zapaść służby zdrowia, pogłębiającą się pomimo zwiększenia środków wymuszonego przez lekarzy rezydentów (jedyny skuteczny protest branżowy w tej kadencji). Starzejąca się populacja to podwójne kłopoty dla służby zdrowia: po pierwsze odejścia lekarzy i pielęgniarek na emeryturę, po drugie większa liczba pacjentów z cięższymi i przewlekłymi schorzeniami. Tymczasem polska geriatria właściwie nie istnieje – mamy tylko 430 lekarzy tej specjalności i 900 łóżek szpitalnych. System emerytalny podlegać też będzie z każdym rokiem coraz większym naprężeniom, szczególnie po obniżeniu wieku emerytalnego i planowanej kolejnej rozbiórce OFE. W najbliższych dwóch dekadach obciążenie osób pracujących utrzymaniem emerytów podwoi się. Do tego dochodzą nierozwiązane problemy z sądownictwem, edukacją, szkolnictwem wyższym, transportem kolejowym i wieloma innymi.
Zamiast zatem wykorzystać ostatni moment oddechu przed nadchodzącymi (i znanymi) kłopotami i uzdrowić państwo PiS rzucił ręcznik na ring i powiada: „Nie potrafimy”. Zamiast zapewnić emerytom opiekę długookresową i dostęp do lekarzy dał im 1100 zł rocznie dodatkowej emerytury i za te pieniądze mają sobie zapewnić tą opiekę sami, co jest oczywiście finansowo niemożliwe. Te pieniądze satysfakcjonują emerytów, kiedy widzą je w portfelu, ale podobałyby się im znacznie mniej gdyby dowiedzieli się, że przez nie mogą nie doczekać wizyty u specjalisty. To samo tyczy się rodziców, którzy mają za 500+ zapewnić swoim dzieciom edukację, bo ta państwowa ciągnie jeszcze tylko na nauczycielskim etosie (podobnie jak ledwie dysząca ochrona zdrowia na etosie lekarskim, pielęgniarskim, ratowników medycznych). Wielkie transfery społeczne PiS mają bowiem swój koszt w postaci dalszego osłabiania, czy wręcz likwidacji funkcji państwa. Ten wyraz indolencji to największa akcja prywatyzacji od czasów Balcerowicza, zasadniczo różniąca się jednak od tej z początku lat 90-tych. Balcerowicz prywatyzował to czym państwo zajmować się nie powinno (a to co zostało po dziś dzień jest łupem polityków), Kaczyński prywatyzuje podstawowe funkcje państwa.
