Minęło już ponad 30 lat od uchwalenia Karty nauczyciela (KN). Od roku 1982 zmienił się ustrój, zreformowała się polska szkoła, za edukację odpowiedzialność przejęły samorządy, a Karta nauczyciela pozostała i podczas gdy inne zawody straciły już przywileje, to nauczyciele nadal skutecznie bronią swojej Karty.
Czy Karta nauczyciela w dzisiejszych czasach ma jeszcze sens? Jakie rzeczywiste przywileje daje nauczycielom? Jak oddziałuje na polską szkołę? Myśląc o KN, trudno nie zadać sobie tych pytań.
Nauczyciele bronią KN, bo daje im ona złudne poczucie bezpieczeństwa, że obroni ich przed zwolnieniem. Rzeczywiście, dyrektorowi szkoły trudno zwolnić nauczyciela, jeśli tylko ma dla niego godziny. Jednak nigdy dotąd pracy nie straciło tylu nauczycieli, ilu obecnie. Według statystyk MEN-u co roku od kilku lat pracę traci mniej więcej 7 tys. nauczycieli. Warto dodać, że według ZNP te liczby mogą być zaniżone. Nawet KN nie obroni nauczyciela, któremu likwidują szkołę lub gdy zabraknie dla niego pensum. I gdy z jednej strony mamy niż demograficzny, z drugiej strony reformę edukacji, która od 2012 r. sukcesywnie zmniejszała liczbę godzin chemii czy geografii w liceach, zwolnienia są nieuchronne. Równocześnie samorządy widzące w funkcjonowaniu małych szkół zagrożenie swoich finansów, likwidują te placówki albo zlecają poprowadzenie ich różnym stowarzyszeniom.
Oczywiście KN często pozwala przedłużać agonię (dzięki urlopom na poratowanie zdrowia), ale rezultat jest ten sam – utrata pracy. Trudno w tym miejscu nie zadać pytania: „Dlaczego gminie nie opłacało się prowadzić szkoły, a stowarzyszeniu się opłaca?”. To oczywiste, bo gmina ma obowiązek przestrzegać KN, a stowarzyszenie czy podmiot prywatny już nie. KN nie pozwala na żadną elastyczność, daje prawo do kosztownych urlopów i dziwnych przywilejów, takich jak dodatek wiejski. W ten sposób KN, zamiast pomóc nauczycielowi, doprowadza do utraty pracy lub zmiany pracodawcy, co często skutkuje pogorszeniem warunków, obniżką pensji i zwiększeniem pensum.
KN działa również na niekorzyść podmiotu systemu edukacji, jakim jest uczeń. Roczne urlopy na poratowanie zdrowia już po kilku latach pracy, udzielane na podstawie zaświadczenia nawet od lekarza, działają jak deska ratunkowa dla tracącego pracę nauczyciela lub jak roczny płatny (z pieniędzy samorządu, czyli naszych) urlop. Uczniowie w tym czasie dostają nowego nauczyciela na zastępstwo, często mającego świadomość, że zatrudnia się go w tej szkole tylko na rok, więc nieliczącego się ani z rodzicami, ani z dyrekcją, ani z wynikami, jakie uczniowie osiągną na egzaminach końcowych. Taki nauczyciel ponadto poświęca swój czas na szukanie kolejnej pracy, a nie na rozwijanie pasji uczniów. A pieniądze, które samorząd wyrzuca na pensję urlopowanego nauczyciela, mogłyby zostać przeznaczone choćby na koła zainteresowań czy modernizację szkoły. Czy jest drugi zawód (poza pracownikami szkół wyższych, chociaż tu już zaostrzono system przyznawania urlopu na poratowanie zdrowia), w którym pracodawca (nie ZUS) płaci przez rok pracownikowi na podstawie opinii jednego lekarza (nie orzecznika) za nicnierobienie?
Mianowanie i brak rzeczywistej kontroli (np. zapowiedzianych wizytacji, oceny pracy nauczyciela przez rodziców czy starszych uczniów) powodują, że nauczyciel jest jak skała – nikt go nie ruszy. Oczywiście dyrekcja ma prawo do zwolnienia nauczyciela, który dostał naganę lub negatywne oceny, ale faktycznie, o ile nauczyciel nie pobił dziecka, nie popełnił innego przestępstwa lub nie przestał przychodzić do pracy, nikt go nie zwolni. W rezultacie mamy całe rzesze zaangażowanych, aktywnych nauczycieli i – zaryzykuję stwierdzenie – porównywalną liczbę nauczycieli, którym albo najzwyczajniej się nie chce, albo nawet by się chciało, ale brakuje talentu pedagogicznego. Przyczyną negatywnej opinii dyrekcji najczęściej nie staje się ani nędzny poziom uczniów na testach, ani uwagi rodziców ponoszących koszt korepetycji, którzy mówią, że dziecko niczego się na lekcjach nie nauczyło. Słabych nauczycieli się nie zwalnia, chociaż równocześnie czekają całe rzesze absolwentów kierunków pedagogicznych, które przez niż i zabetonowanie wszystkich etatów nie mają szans nawet wejść do gry. Często też bezrobotnym jest dobry nauczyciel ze szkoły, w której zabrakło dla niego godzin, a w sąsiedniej placówce uczy ktoś, kto dawno powinien zostać zwolniony. Po prostu ocena i dobór nauczycieli przez dyrekcje szkół jest fikcją.
KN to też dziwne, czasem śmieszne przywileje: np. dodatek wiejski kiedyś mający przyciągnąć nauczycieli na wieś, który dziś okazuje się przeżytkiem, bo wobec masowej produkcji absolwentów szkół wyższych mamy na wsiach więcej chętnych do pracy w szkołach niż etatów. Nauczycielowi wiejskiemu należał się też kawałek ziemi pod uprawę warzyw, co teraz brzmi już tylko jak żart. Innym przywilejem jest trzynastka działająca na inne zawody jak płachta na byka, a przecież to nie premia, tylko część pensji, i chyba najwyższy czas, by została włączona w comiesięczne dochody. Równocześnie w końcu powinien powstać rzeczywisty system motywacyjny oparty na wynikach pracy nauczycieli. Kolejnym niezrozumiałym prawem jest płacenie pensji z góry, a nie jak w innych profesjach z dołu, czyli po wykonaniu pracy. Takie rozwiązanie jest nie tylko nietypowe, lecz także kłopotliwe, bo co zrobić z nauczycielem, który porzucił pracę w środku miesiąca?
Czym więc zastąpić Kartę nauczyciela? W jakim kierunku powinno iść prawo regulujące pracę nauczyciela?
Nowa ustawa powinna przede wszystkim objąć swoją opieką większe grono nauczycieli, nie tylko osoby zatrudnione w szkołach samorządowych, lecz także te pracujące w szkołach społecznych czy prywatnych, które korzystają z pełnej dotacji gminnej i noszą miano szkoły publicznej. Dlaczego? Bo tylko zrównanie praw powstrzyma gminy od szukania oszczędności przez przekazywanie placówek gminnych stowarzyszeniom i podmiotom komercyjnym. Takie działanie nie jest z założenia szkodliwe, a bywa nawet pożądane, jeśli rodzic ma alternatywę w postaci szkoły gminnej. Niestety, zdarza się, że gmina pozbywa się kłopotu, ale rodzic staje przed trudnym wyborem: posłać dziecko do szkoły prowadzonej np. przez instytucję kościelną czy wozić kilkanaście (lub kilkadziesiąt) kilometrów od miejsca zamieszkania.
Nowa ustawa powinna też znosić przywileje, które się już zdezaktualizowały, na przykład wspomniany dodatek wiejski. Powinna zlikwidować lub zmienić (wobec wydłużenia wieku przejścia na emeryturę) zasady przyznawania urlopu na poratowanie zdrowia, choćby przyjąć podobne zasady do tych obowiązujących już od 2014 r. w stosunku do pracowników uczelni – prawo do urlopu dopiero po 15 latach pracy (a nie jak dotychczas po 7) i na podstawie opinii lekarza orzecznika, a nie lekarza podstawowej opieki zdrowotnej. Należy też od nowa uregulować kwestię urlopów wypoczynkowych i zatrudniania w przestarzałej formie mianowania. Dać szansę dyrekcji na zatrudnianie na początku na czas określony – rok czy dwa lata – również kogoś, kto ma stopień nauczyciela mianowanego, ale przyszedł z innej szkoły. Obecnie na rok zatrudnia się tylko nauczycieli stażystów lub osoby zastępujące nauczyciela nieobecnego. Niezbędne jest też przeprowadzenie szerszych społecznych konsultacji na temat pensum, które według mnie powinno być zróżnicowane zarówno ze względu na poziom edukacji (większe dla nauczycieli szkół podstawowych, a mniejsze dla uczących w gimnazjach i liceach), jak również zależne od wykładanego przedmiotu (najniższe dla nauczycieli języka polskiego i matematyki, a najwyższe dla nauczycieli przedmiotów nieobciążonych licznymi sprawdzianami, takich jak muzyka, plastyka czy wychowanie fizyczne). Obecnie wszyscy mają przecież to samo pensum niezależnie od wymaganego dodatkowego wkładu pracy własnej. O nauczycielach religii nie wspominam, bo uważam, że ich pensje w ogóle nie powinny być opłacane z budżetu.
Wszystkie te zmiany muszą być wynikiem szerszej społecznej debaty dotyczącej roli nauczyciela, oczekiwań środowiska, ale też rodziców i uczniów. Obecnie trudno się oprzeć wrażeniu, że Karta nauczyciela konfliktuje społeczeństwo z nauczycielami, jest źródłem nieuzasadnionych kosztów (które mogłyby być wydane przez samorządy na inne cele edukacyjne lub na wyższe zarobki nauczycieli) oraz nie pozwala na dobór najlepszych pracowników w szkołach. Czyli KN chroni pewną grupę nauczycieli (nie wszystkich), a jednocześnie działa na niekorzyść tych, którzy w szkole są najważniejsi – uczniów.
Tylko czy w Polsce znajdzie się kiedyś minister edukacji na tyle zdeterminowany, by zacząć pracę nad nowym prawem? Czy w parlamencie znajdzie się większość skłonna zaryzykować poparcie, żeby to prawo przegłosować i czy mamy partnerów ze strony środowiska nauczycieli, chcących wziąć udział w dyskusji o KN, zamiast w protestach? Wątpię. Prawdopodobnie Karta nauczyciela jako ostatni relikt PRL-u będzie istnieć po wsze czasy.
