W ostatnich dniach po raz kolejny, to już regularny rytuał, przez naszą debatę publiczną przetoczyła się dyskusja o zniesieniu budżetowego finansowania partii politycznych. Również więc i ja, niemal rytualnie, przedłożę po krótce moje, nieraz już przelane na łamy bloga, uwagi na ten temat. Finansowanie partii politycznych z budżetu należy w Polsce ograniczyć (równolegle zamykając partiom drogę do korzystania z najdroższych metod reklamy), zreformować, ale i zachować.
Od końca może. Dlaczego, inaczej niż większość, kierująca się instynktowną niechęcią wobec polityków i partii, opowiadam się przeciwko odebraniu im budżetowych dotacji? Powodem jest to, że alternatywny wobec tego system finansowania partii jest o wiele gorszy i zagraniczne przykłady świetnie to dokumentują. Zwłaszcza przykład amerykański. Jeśli na przykład przeanalizujemy listy sponsorów i darczyńców kampanii tamtejszej Partii Republikańskiej i jej kandydatów, także na prezydenta w latach 2000 i 2004, to lepiej zrozumiemy takie rzeczy jak prawdziwe przyczyny wybuchu wojny w Iraku, czy agresywny sprzeciw tej partii przeciwko reformie służby zdrowia, dzięki której miliony Amerykanów uzyskały polisy. Kto płaci, ten wymaga. Oczywiście w systemie publicznego finansowania polityki także słusznie musimy nieraz narzekać na traktowanie interesu publicznego po macoszemu przez polityków. Naiwna jest jednak wiara tych, którzy wierzą, iż nie będzie jeszcze o wiele gorzej, gdy polityków finansować będą pieniądze korporacyjne. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że interesy korporacji i interes publiczny często chodzą różnymi drogami. Natomiast warunek upublicznienia przez polityków i partie listy swoich prywatnych sponsorów, w czasach zmyślnego PR i nieelastycznych systemów partyjnych, nie chroni nas przed niekorzystnym wpływem lobbystów na politykę. Kończy się to tylko przekonaniem o skorumpowaniu całej klasy politycznej, wszystkich partii wiszących na klamkach różnych branż, ale i niemocą, frustracją wyborcy, brakiem pomysłu na uwolnienie się od nich, brakiem alternatywy.
Lepiej jest przebrzydłych polityków finansować z własnej kieszeni, redukuje to liczbę ich pokus. Stwierdzenie premiera, jakoby ultymatywną niemoralnością była sytuacja, w której politycy uchwalają wydatkowanie pieniędzy podatników na potrzeby partii, jest podręcznikowym przykładem populistycznego hasełka. Politycy co krok uchwalają wydatkowanie pieniędzy podatników na różne, często co najmniej kontrowersyjne cele i obywateli w referendum o nic nie pytają. Taka ich rola. Co więcej, określają wysokość naszych danin. Ten sam premier bynajmniej nie zapytał mnie o zdanie, gdy podwyższał VAT. Nikogo o zdanie nie pyta też, gdy z moich pieniędzy finansuje przywileje emerytalne, „becikowe” ludziom o dochodach a la Ryszard Krauze, konfesyjne szkoły prywatne czy Świątynię Opatrzności Bożej. Muszę z tym żyć, bo gdybym przestał w związku z tym płacić podatki, to przeszedłbym co prawda na utrzymanie państwa, lecz w mało przyjemnych warunkach.
Finansowanie partii w zasadzie ma lepszą legitymację w sensie zgody podatnika od innych wymienionych celów wydatkowania środków publicznych. Wysokość dotacji dla partii zależy od jej ostatniego wyniku w wyborach do Sejmu, więc każdy z nas głosując współokreśla wielkość dotacji. System ten należy jednak zreformować. Niechaj każdy 1 głos oddany w wyborach do Sejmu bieżącej kadencji odpowiada określonej sumie dotacji. Dzisiejszą globalną sumę dofinansowania podzielmy więc na pół, połowę partiom odbierzmy, zaś połowę podzielmy przez liczbę ważnych głosów oddanych w wyborach do Sejmu 2007. Tak określimy „wartość” jednego głosu. Wyborca świadomy tego, że za głosem idą pieniądze, będzie wiedział w przyszłości i głosując zaakceptuje sytuację, w której z jego podatków wybrana przez niego partia (i tylko ta) uzyska określoną sumę rocznie. Aby jednak nie dyskryminować żadnego wyborcy-podatnika należy znieść próg finansowania partii. Każde ugrupowanie, które zarejestruje listy i uzyska choć 1 głos ma prawo do dotacji, ponieważ jej wyborcy mają równe prawo, aby ich głos wspierał finansowo wyłącznie „ich” partię. Od następnej kadencji poziom finansowania byłby przy tym zależny od wysokości frekwencji. Jeszcze raz: 1 głos = 1 transza dotacji. Jej wysokość zależałaby od rzeczywistej liczby głosów, nie od odsetka uprawiającego do danej części tortu o z góry ustalonej wielkości.
To proponuję już od dawna i pisałem o tym parokrotnie. Nie mniej jednak, obserwacja naszej sceny politycznej pokazuje, że w Polsce (zupełnie inaczej niż w większości państw Europy zachodniej) wykształciły się wyłącznie partie wodzowskie. Lider partii trzyma ją w ryzach także dlatego, że kontroluje całą kasę partii. Pochodną tego, która nie jest do przyjęcia, jest faktyczne unieważnienie wolnego charakteru mandatu posła. Nie jest on zwykle finansowo niezależny, więc nie może pozwolić sobie na politykę w pełni zgodną z własnymi przekonaniami. Ewentualne wykluczenie z partii spowoduje bowiem najprawdopodobniej eliminację z polityki. Z tego powodu proponuję dziś, po raz pierwszy, także inną reformę finansowania partii. W przypadku ugrupowań, które weszły do Sejmu i z ponad 5% głosów uzyskują z budżetu znaczące pieniądze, wielkość dotacji niech zależy także od wielkości frakcji. Jeśli w trakcie kadencji z liczącego np. 150 posłów klubu odejdzie 15 osób, to wraz z nimi idzie 1/10 dotacji, którą partia ta traci wraz z posłami. Pieniądze idą więc za posłem. Jeśli np. trzech posłów przejdzie do innej czy założy nową partię, to uzyskuje ona odpowiednią dotację lub jej dotacja rośnie, gdy jej klub powiększy się w czasie kadencji. Dzięki temu to lider partii musi zabiegać o szeregowych posłów, nie szeregowy poseł o łaskę lidera. Taki model wzmocni koncyliacyjne i poszukujące kompromisów działanie w polityce, w obrębie partii i skończy z autorytarnym zarządzaniem parlamentarnym „wojskiem”, szantażowaniem przy pomocy nowo układanych list wyborczych. To byłaby realna reforma polskiej polityki, otwierająca debatę i uelastyczniająca scenę.
Jeśli zamiast tego zniesione zostanie finansowanie publiczne i zastąpione prywatnym sponsoringiem, to czeka nas niekończący się serial pt. „PO i ludzie biznesu” oraz podobnie akcje zdobywania grosza z kieszeni „moherowych beretów”, jakie prowadził onegdaj Tadeusz Rydzyk, tym razem w wydaniu PiS. To uczyni polską politykę lepszą? Wątpliwe. Gdy słyszymy populistyczne hasełka z ust polityków, warto się zastanowić czy nie są one zbyt piękne, aby były prawdziwe. Tak jest w przypadku „krucjaty” PO o likwidację finansowania partii politycznych z budżetu.