W 1946 roku George Orwell opublikował na łamach The Evening Standard esej zatytułowany „The Moon Under Water”, w którym opisywał cechy jakie według niego powinien mieć idealny pub. Znajdujący się zaledwie dwie minuty od przystanku Moon Under Water miał być odwiedzany głównie przez stałych bywalców, zajmujących zawsze te same miejsca, których obsługa znałaby po imieniu. Całe wyposażenie miało być „bezkompromisowo wiktoriańskie”, bez stołów ze szklanymi blatami albo innymi „nowoczesnymi nieszczęściami”.
Orwell nie życzył też sobie żadnego radia, ani fortepianu (sic!), poza papierosami na barze powinno móc się kupić także aspirynę i znaczki pocztowe. W Moon Under Water nie zje się obiadu, ale zawsze można poratować żołądek smaczną przekąską, do której obowiązkowo trzeba wziąć ciemne piwo górnej fermentacji. Pub miał być też miejscem rodzinnym, dzieci miałyby bawić się w pobliskim ogródku i mieć oficjalny zakaz wchodzenia do piwiarni, który regularnie by łamały.
Nic dziwnego, że Moon Under Water nie istniał. Gdyby wprowadzić, chciał nie chciał, orwellowskie standardy do dzisiejszych lokali, każdy świeciłby pustkami. Prawda jest taka, że każdy ma swój Moon Under Water.
Na początku XXI wieku nie było ważne czy jest radio, ważny był dekoder Polsatu bo bez niego nie można było obejrzeć azjatyckiego Mundialu. Dla studentów znajdującej się wówczas po drugiej stronie ulicy polonistyki ważne były wczesne godziny otwarcia dające im pretekst do opuszczania zajęć. Innych przyciągały imprezy tematyczne, które dzisiaj – nie oszukujmy się – pewnie uznalibyśmy za obciachowe, ale dla niektórych były olśnieniem sprawiającym, że przychodzili do Biblio przez następną dekadę (prawda Bartosz Bartol Fijałkowski?).
Dla fanów brytyjskiej piłki ważne były weekendy (pozdrawiam Tomek Federowicz), inni przychodzili w studenckie środy, lane poniedziałki, wpadali wypić rurę piwa w dzień Świętego Patryka, albo zatańczyć Taniec Eleny, który później wszedł na stałe do historii łódzkiego sportu. Jeszcze inni współtworzyli, najbardziej nieodżałowaną grupę kabaretową wszech czasów Kabaret Pufa (Przemek Dudek, Wojciech Szymański, Magdalena Przeradzka), poznawali w Bibliotece swoje sympatie (jesteś tam Gabriela Barszczewska?), uczyli się trudnego fachu barmaństwa, dzięki któremu później poszli na swoje (do was mówię Niebostan 😀 ).
Każdego przyciągało coś innego, bo byli i tacy, którzy zupełnie serio uczyli się w Biblio do kolokwiów (Maja Katja Kłosj) i tacy, którzy – choć trudno to sobie wyobrazić – dawali tu korki z łaciny (Szczęść Boże Przemysław Marek Szewczyk).
Tak, Moon Under Water nie istnieje. Pub Biblioteka jest. Osiągająca w tym roku pełnoletność Biblio zajmuje 2/3 mojego życia. Najpierw za dzieciaka spędzałem czas na zapleczu grając w Warcrafta, potem po drugiej stronie baru siedziałem w charakterze klienta. Powiem wam, że cholernie chciałbym z wami jeszcze kiedyś tam usiąść.
PS. Nie na darmo ta firma nazwyała się „Father’s Times” – czyli Czasy Ojców. Przy wejściu do lokalu wisiało zdjęcie mojego pradziadka Edwarda Kucharskiego, zrobione podczas przymusowych robót w Niemczech. Na fotografii widać grupę roześmianych mężczyzn siedzących przy stole i jak można domniemywać, spożywających alkohol. Naprawdę rzadki widok biorąc pod uwagę czas i okoliczności. Po dekadzie funkcjonowania Biblioteki, mój ojciec, Łukasz Rojewski postanowił zrobić własną wersję zdjęcia. Stół ustawiono przed lokalem, on sam wcielił się w rolę swojego dziadka, a gronem przyjaciół pozostali stali klienci i barmani Biblioteki. Kto wie, może kiedyś nadaży się okazja do zrobienia jeszcze jednego zdjęcia.