W czasach, kiedy zacząłem wypełniać ankiety, nie było już rubryki „pochodzenie”, o której wspomina mój ojciec. To nieco dziwne, ale gdy jako dziecko spotkałem się z pytaniem o zawód rodziców, nie miałem pojęcia, co powinno się znaleźć w przeznaczonej na odpowiedź rubryce. Odkąd dowiedziałem się, że właściwą formułą jest „nauczyciel akademicki”, używam tego określenia do dziś. Podobnie więc jak za czasów PRL-u nie podaję w ankietach osobowych swojego stanowiska, tytułu, ale wpisuję przyjętą wiele lat temu formułę „nauczyciel akademicki”, taki bowiem zawód, po rodzicach, wykonuję.

O przynależności do inteligencji teoretycznie decyduje rodzaj wykonywanej pracy lub ujmując to zagadnienie szerzej, typ aktywności, który można określić jako umysłowy. W praktyce inteligentem raczej się człowiek rodzi lub też wchodzi się do środowiska inteligenckiego, zgodnie z matematyczną regułą indukcji matematycznej, wedle której inteligentem jest ten, którego inni inteligenci uznają za inteligenta. Dlatego nawet jeśli nie pochodziło się z „odpowiedniej” rodziny, do środowiska inteligenckiego można się było dostać poprzez odpowiednie szkoły, stowarzyszenia etc. Nie chodzi jednak o samo kształcenie, ale także, a być może w głównej mierze, o specyficzny styl życia, o tożsamość inteligenta z dużego miasta, który ukończył dobre liceum. W czasie, kiedy ja – a cztery lata wcześniej moja siostra – chodziłem do „dobrego liceum” w wolnych chwilach grało się w brydża, a zimą wyjeżdżało na narty. Ktoś, kto tego nie potrafił, szybko nadrabiał te zaległości towarzyskie. Aktywności te wydawały mi się wtedy tak naturalne, że kiedy zaproponowałem wyjazd na narty dziewczynie z innego liceum, nie potrafiłem ukryć zdziwienia, że ukończywszy liceum w Krakowie, nigdy nie spróbowała tej rozrywki. W odpowiedzi usłyszałem: „Skończyłeś liceum dla bananowych dzieciaków i wydaje ci się, że wszyscy muszą robić to, co ty”. O moim V LO jeszcze kilka razy usłyszałem, że to bananowa szkoła. Rzecz w tym, że w przytoczonej przeze mnie rozmowie to nie poziom nauczania, nie postawa uczniów, a nawet nie zamożność rodziców rozstrzygnęły o ocenie mojego liceum, ale popularne praktyki towarzyskie, specyficzny kod ustanowiony przez pewną klasę społeczną. Najbardziej specyficzną cechą bycia inteligentem pozostaje bowiem według mnie klasowy charakter tej tożsamości.
Drugim doświadczeniem, które ukształtowało moje wyobrażenie o inteligencji, było jej przeciwstawienie klasie robotniczej. Opozycja ta jest oczywista dla każdego, kto choćby swoje dzieciństwo spędził w czasach PRL-u (powiedzmy, że do 1980 r.). Konfrontacja mojego wyobrażenia o porządku społecznym z życiowym doświadczeniem nastąpiła w czasie strajku na początku lat 80., gdy do studentów UJ-otu przyjechał legendarny przedstawiciel robotniczej opozycji Zbigniew Bujak. Kiedy ojciec zabrał mnie na to spotkanie, miałem dwanaście lat. Bujakowi należał się bezwzględny szacunek, a jednak nie da się ukryć, że proste, rzeczowe wypowiedzi legendy Solidarności kontrastowały z językiem młodej inteligencji. Wydawało mi się, że obie strony nie do końca potrafią się porozumieć. Z PRL-u wyszedłem więc z przekonaniem o wyjątkowości inteligencji oraz jej odrębności względem reszty społeczeństwa.
Rok 1989 radykalnie zmienił sytuację społeczną, która wraz z demokracją przyniosła całkowicie nowy porządek. Radykalne reformy gospodarcze skutecznie zlikwidowały klasę robotniczą, której wspólnota interesów coraz bardziej się kurczyła. Inteligencja również wycofała się w znacznej mierze z przestrzeni politycznej, nie zniknęła jednak ze świadomości społecznej. Jej funkcje, pozycja w społeczeństwie i zadania wciąż pozostawały zagadnieniem równie ważnym, jak w czasach, kiedy odgrywała istotną rolę w tworzeniu się polskiej państwowości, później zaś w czasach walki o niepodległość. Przez analogię miała też odgrywać wiodącą rolę w budowaniu nowego ładu społecznego w demokratycznej Polsce. Taką funkcję spełnia jednak w coraz mniejszym stopniu.
Nie zamierzam podważać znaczenia wielu znakomitych intelektualistów, których wykształcenie, szerokie doświadczenie, a także międzynarodowe kontakty pozwoliły w pierwszych latach przemian wywalczyć Polsce pozycję lidera w naszym regionie. Jeśli bowiem – jak wspomina Margaret Thatcher, a za nią Lech Wałęsa – szuflady opozycji z koncepcjami na „nową Polskę” były puste, to właśnie inteligencja, ze specyficzną sobie zdolnością do adaptowania się w nowych warunkach wypełniła je koniecznymi dokumentami, zapisami czy koncepcjami reform. Budowa demokracji przez „oświeconych inteligentów” polega jednak na oddawaniu władzy ludowi i konsekwentnej likwidacji swojej klasy społecznej. Innymi słowy uważam, że dojrzała demokracja i inteligencja nie powinny współistnieć. Teza ta może wydawać się wątpliwa w kontekście ponadstuletniej tradycji demokratycznej w krajach zachodnich. Przez cały ten czas inteligencja koegzystowała z demokracją bez większych kolizji. Moja odpowiedź na ten argument jest jednak dość banalna. Demokracja dopiero teraz osiąga dojrzałość, a w Polsce wszystko odbyło się po prostu w przyspieszonym tempie.
Specyfiką życia polskiej inteligencji w czasach pospiesznego budowania ładu demokratycznego było jej znaczące wycofanie się z życia społecznego. Jej „delegowani” przedstawiciele brali udział w reformowaniu kraju, jednak jako grupa społeczna nie funkcjonowała przez ponad dekadę. Czemu więc nagle pojawiła się na forum społecznym jako przedmiot dyskursu, czego dowodem chociażby niniejsze wydanie „Liberté!”? Sądzę, że istnieją dwa podstawowe powody tego nagłego objawienia. Pierwszy z nich ma charakter polityczny. Jednym z kluczowych punktów spornych pomiędzy PiS-em a PO stała się właśnie kwestia inteligenckości tych partii. Chwalenie się inteligenckimi wyborcami przez PO wywołało brawurową akcję Ludwika Dorna, który skutecznie nakreślił granicę podziału pomiędzy humanistami i przedstawicielami nauk ścisłych. Ten polityczny w swojej istocie zabieg sproblematyzował od dawna nieporuszaną kwestię tego, kim jest polski inteligent.
Drugim powodem jest zagrożenie dla pozycji inteligencji, jakim stał się rozwój nowych mediów. Nerwowa, żeby nie powiedzieć histeryczna, reakcja inteligencji na pojawienie się Internetu wypływa z poczucia zagrożenia wyjątkowej pozycji, która choć nieczęsto jest demonstrowana, to jednak w świadomości tej grupy pozostaje wyjątkowa. Mechanizm wykluczenia, z którego członkowie danej klasy wcale nie muszą sobie zdawać sprawy, jest jednak praktykowany – tak jak to miało miejsce w opisanym przeze mnie doświadczeniu chodzenia do elitarnego (sic!) krakowskiego liceum – stoi bowiem w sprzeczności z kulturą Internetu, którego kluczowym gestem jest przyłączenie!
Niebezpieczeństwo dla elitarnej w swojej naturze inteligencji nie nastało jednak dopiero wraz z rozpowszechnieniem Internetu. Już wcześniej rozwój mediów wraz z oferowanym przez nie szerokim dostępem do wiedzy mocno zachwiał pozycją elit. Do tej bowiem pory awans społeczny umożliwiało wyuczenie się norm i standardów wyznaczanych przez ludzi wykształconych. Jednym z najbardziej niewiarygodnych (choć nie jedynych) przykładów takiego procesu jest wspomniany przeze mnie na początku Zbigniew Bujak. Ten prosty i rzeczowy w mowie robotnik jest dziś człowiekiem o niezwykłym intelekcie, równym wielu osobom, którzy od młodości byli przygotowywani do pełnienia funkcji intelektualistów. Przykładem całkowicie innej drogi do wysokiej pozycji społecznej jest postać zmarłego niedawno Andrzeja Leppera. Mimo że pełnił on funkcję wicepremiera, nikt raczej nie będzie skłonny nazwać go intelektualistą. A jednak to właśnie Lepper wychodził zwycięsko z utarczek z dziennikarzami, którzy uchodzą za ludzi obdarzonych i wiedzą, i intelektem. Kilka przykładów spektakularnych zwycięstw Leppera, które utkwiły mi w pamięci, pozwala bez trudu wskazać na źródło jego sukcesów. Z czasem po prostu stał się on profesjonalnym politykiem, który poznał zasady wystąpień publicznych oraz sporów w mediach. W tym sensie stał się profesjonalistą w swoim medialnym po części fachu. Z drugiej strony był często lekceważony przez gwiazdy dziennikarstwa, a także innych tuzów sceny publicznej, którzy uważali, że nie muszą się przygotować do rozmowy z kimś takim.
Nie da się bowiem ukryć, że znaczącą część działań inteligencji w ostatnim dwudziestoleciu charakteryzuje lekceważenie dla nie dość wykształconej i świadomego części społeczeństwa. Nie myślę tutaj o traktowaniu innych jako gorszych, ale przede wszystkim o odmawianiu im prawa do równoważnego głosu na polu sporów społecznych. Niejednokrotnie słyszałem, że Lepper nie powinien być dopuszczany w tak dużym stopniu do mediów. A przecież mamy demokrację.
Kluczową jednak zmianą, która rozstrzyga o tym, że moim zdaniem mamy do czynienia z etapem rozwoju demokracji, na którym ostatnia z klas społecznych – inteligencja – będzie musiała zniknąć, jest technologiczna rewolucja w mediach, która koncesje dla inteligencji na głos w eterze zmieniła na powszechny do niego dostęp. Stanisław Lem stwierdził, że dopiero skorzystanie z Internetu uświadomiło mu, ilu idiotów żyje na świecie. Mnie bliższa jest teza, że Internet uczy pokory. I właśnie pokora to cecha, której według mnie zabrakło w ostatnim dwudziestoleciu inteligencji. Wobec dynamicznych przemian wolała się ona w znacznej mierze wycofać z życia publicznego niż zmierzyć z nową rzeczywistością. Teraz ma ostatnią szansę, aby temu zaniechaniu zadośćuczynić, włączając się w główne nurty życia społecznego Polaków. Niedługo bowiem, za sprawą rewolucji informacyjnej, intelektualistą będzie mógł być każdy, czyli nikt.
