Rosja wykluczona z Igrzysk Olimpijskich. W mediach ekscytacja, jakby co najmniej przegrała trzecią wojnę światową. Tymczasem w Polsce dorzyna się trójpodział władzy i otwiera drogę do fałszerstw wyborczych. Sport też jest częścią polityki? Być może, ale pamiętajmy, że wynik jakichkolwiek mistrzostw nigdy na nic realnego nie wpływa. A wybory tak.
Brzmi jak herezja, zwłaszcza dla płci męskiej? To świadczy tylko o tym, jaką sieczkę daliśmy sobie zrobić z mózgu. Nie jest przypadkiem, że sport (rozumiany jako rozrywka w telewizji, niekoniecznie jako własne zaangażowanie w ćwiczenia fizyczne) to religia biedniejszych warstw społecznych. Daje wykluczonym poczucie wygranej. A jeśli rozsądnie kibicują sprawnej w wygrywaniu drużynie, rekompensuje potrzebę zwycięstwa nad przeciwnikami, poprawia samopoczucie i pompuje ego. Taki erzac wojny. Podniecając się tymi wszystkimi ofensywami, strategiami, obronami, strzałami (nawet terminologia jest zaczerpnięta ze słownika militarnego), kanalizujemy agresję, niechęć wobec innych narodów i grup, możemy bezkarnie nienawidzić i zachęcać do „wkopania”, „zniszczenia” czy po prostu „pokonania” tamtych. Do tego hymn (jedna zwrotka, po co się wysilać), barwy narodowe i już czujemy się wojownikami, husarzami, patriotami i czym tam jeszcze. Zasady są proste, piłka jest jedna, a bramki dwie, więc zrozumie to wszystko nawet niezbyt lotny osobnik.
Świetnie, gdy dla kogoś sport sublimuje agresję. Gorzej, gdy kanalizuje patriotyzm. Gdy utrwala wzorce czarno-białej, binarnej wizji konfliktu (my albo oni), w którym jedna strona musi wygrać, a druga przegrać, gdzie przeciwnika można bezkarnie nienawidzić, gdzie oznacza się teren poprzez stawianie totemów, a przedstawiciela obcych barw należy przepędzić (de facto roszcząc sobie nieuzasadnione prawa do przestrzeni publicznej). Spróbujcie zaapelować na meczu o odrobinę kultury i nieobrażanie „szwabów”, „pepików”, „małp” , „żabojadów” czy innych „ciapatych”. Zostaniecie wyśmiani. Przecież to święta wojna.
Komiczna jest powaga, z jaką kibice traktują rozgrywki sportowe, coś, co służy tylko i wyłącznie zarabianiu pieniędzy. Nie czarujmy się, gdyby chodziło o promocję zdrowego stylu życia, to cała para by szła w budowę siłowni miejskich i darmowe zajęcia jogi w parku dla seniorów. Owszem, pieniądze są duże. Ale znaczenie dla świata tego czy innego meczu czy tego czy innego medalu na IO jest mniej więcej takie jak tego, która piosenka dostanie nagrodę Grammy. Żadne, bo za rok dostanie inna. Co mi przypomina zresztą anegdotkę: po inwazji Rosji na półwysep krymski byłam świadkiem rozmowy dwóch wykształconych mężczyzn o tym, jak to należy natychmiast wykluczyć Federację Rosyjską ze wszystkich imprez sportowych. Panowie rozmawiali o tym z zaangażowaniem sugerującym, że szczerze wierzą w to, jakoby taka forma nacisku miała na kimkolwiek zrobić wrażenie. Mój sceptycyzm wzbudził ich szczerze oburzenie i komentarze o „babach, co nie rozumieją takich rzeczy”.
Nie, nie rozumiem. I nie mogę pojąć, jak można uważać siebie za patriotę, bo się ogląda jeden czy drugi kompletnie nieistotny dla losów kraju mecz sportowy, a nie chce się ruszyć tyłka na demonstrację czy wybory. Obwieszeni narodowymi barwami kibice mają zupełnie w nosie to, czy obok łamie się konstytucyjne prawa ich współobywateli. Pamiętam znajomych zbulwersowanych moim żalem do ludzi, którzy siedzieli w ogródkach na meczu, gdy obok krzyczeliśmy, by uwolnić zatrzymanych na Krakowskim Przedmieściu. Przecież każdy ma prawo do wypoczynku. Przecież oni się zajmują czymś ważnym. Przecież kochają swój kraj. Wymachują biało-czerwonym szalikiem. To wystarczy. Po co wgłębiać się w politykę? Jest trudna i ciągle się zmienia. W piłce wszystko jest jasne – zawsze nienawidzi się tych drugich. Kibiców drużyny przeciwnej atakuje się werbalnie, a wygrywa ten, kto „zaorze” przeciwnika wulgarnym atakiem personalnym. Tu nie ma argumentów ani niuansów. Te same metody działania przenosi się na walkę polityczną. Ważne jest ukraść tamtym flagę, nasikać na niego na filmiku i wrzucić w sieć. Teren zajęty przez naszych jest nasz, a jeśli przychodzi obcy, to sam się prosi o strzał w zęby. Ta logika przeniosła się ze stadionów na ulice, poważni politycy zaczęli ją podzielać i usprawiedliwiać. Wykształceni nieraz ludzie traktują politykę jako rodzaj meczu, gdzie nieważna przyszłość, nieważna Polska, nieważna gospodarka i szerszy horyzont – należy dowalić „tamtym” za wszelką cenę, a jeśli się przegrywa, to można wyrywać siedzenia z trybun i podpalać kosze na śmieci. To całe gigantyczne pomylenie rozrywki (i to umówmy się, niezbyt ambitnej) z racją stanu, patriotyzmem i ogólnie pojęciami ludzi dorosłych było podsycane celowo, by dowartościować i kupić przy urnie wyborczej konkretne środowiska. I sprowadziło naszą debatę polityczną do kibolskiego opluwania się zza płota, gdzie o nic już nikomu nie chodzi, tylko o wyzywanie tych drugich od ciot i kurew. Czekamy zatem z utęsknieniem na jakieś dorosłe kobiety w polityce, które tę smarkaterię obsztorcują, każą umyć się z błota i pozmywać po kolacji.
Bramki nie są dwie. Jest ich co najmniej kilka. Tych większych. Piłka też nie jest jedna. Drużyn jest bardzo wiele i nie są zawsze jednoznacznie odróżnione od siebie. Zawodnicy zmieniają swoją pozycję i barwy w trakcie rozgrywki. Zasady nie są dla wszystkich jednakowe. Zawodnicy zaczynają grę w różnym czasie. Tak wygląda prawdziwy świat. Załóżcie długie spodnie, chłopcy.