Po 45 latach programowy tekst Mirosława Dzielskiego „Kim są liberałowie” imponuje elegancją stylu i klarownością wywodu. Rozbiwszy esej na dziesięć rozdziałów, Dzielski tylko pozornie czyni każdy z nich opisem innego aspektu liberalnego jestestwa. Mimo iż w tekście jest kilkanaście chwytliwych zdań, które w dzisiejszej prasie kwalifikowałyby się do wydrukowania pogrubioną czcionką – „Rezygnacja z wolności, zrzucenie jarzma odpowiedzialności oznacza stopniową utratę samoświadomości i nieuchronny powrót do stanu barbarzyństwa.”, „W haśle: «nie ma wolności dla wrogów wolności», nie ma niczego antynomicznego”, „[Liberałowie] bardziej od intelektu cenią praktyczny rozum” – to po głębszym zastanowieniu konstytutywne cechy liberalizmu sprowadzają się w ujęciu Dzielskiego do dwóch intelektualnych skłonności.
Pierwszą jest przekonanie, że ludzie są z natury dobrzy. Dzielski explicite poświęca tej kwestii tylko jedno zdanie w eseju, a jeśli wziąć pod uwagę także wzmiankę o chrześcijańskiej genezie liberalnego humanizmu – półtora. Konsekwencje tego antropologicznego optymizmu są jednak kolosalne. Należy do nich ufne przekonanie, że pozostawione samym sobie lokalne i zawodowe społeczności nie przerodzą się w małe tyranie – stąd tendencja do decentralizacji władzy i poparcie dla wszelkiego rodzaju samorządności. Inny wniosek wynikający z założenia o ludzkiej dobroci jest taki, że prywatna dobroczynność stanowi wystarczającą alternatywę dla rządowej redystrybucji. Wreszcie – przekonanie, że swobodnie działający rynek (a więc suma indywidualnych decyzji, ile produkować i co konsumować) prowadzi do maksymalizacji powszechnego dobra.
Drugiej liberalnej skłonności Dzielski poświęca więcej uwagi, nawiązując do niej w różnych fragmentach tekstu. Określić ją można – choć sam Dzielski tego nie czyni – mianem naukowości lub empiryzmu. Postawa taka wiąże się ze specyficzną – i bynajmniej niepowszechną – konstrukcją psychiczną: ciekawością świata połączoną ze zdolnością do chłodnego i krytycznego namysłu nad jego naturą. We wczesnej nowoczesności – zanim ktokolwiek ośmielił się nazwać się liberałem – postawa ta rozprzestrzeniła się w Europie w stopniu wystarczającym, by na przestrzeni kolejnych stuleci zapewnić jej technologiczną i organizacyjną przewagę nad resztą świata. To dzięki niej atlantycki Zachód (określenie to ma sens tylko w kontekście Starego Kontynentu) zakumulował zasoby, które umożliwiły rewolucję przemysłową i dokonane w XIX wieku przeobrażenie świata. W eseju Dzielskiego o tym ciągu przyczyn i skutków nie ma ani słowa – a szkoda, bo gdyby go dostrzegł, o wiele łatwiej przyszłoby mu wyjaśnienie relacji między liberalizmem a naukowością.
W Polsce roku 1979 termin „światopogląd naukowy” zawłaszczony był przez ideologów PZPR, starających się legitymizować jej rządy sloganami o nieuniknionych stadiach rozwoju ludzkości i rzekomo wynikającej z nich konieczności dyktatury proletariatu, którą robotnicza w nazwie partia miała sprawować. Ten ideowo-polityczny zabieg był szyty tak grubymi nićmi, że mało kto dawał się nabrać – co z perspektywy półwiecza trochę dziwi, bo głównym konkurentem marksizmu był przecież żarliwie katolicki nacjonalizm, na którego tle nawet teza o dziejowej konieczności Gomułki i Gierka wydaje się mieć pewną dozę racjonalności. Być może właśnie dlatego Dzielski poświęca cały rozdział eseju na wyjaśnienie, że liberałowie nie są przeciwnikami naukowości w ogóle, a jedynie takiego jej rozumienia, którym posługują się marksiści. Dokonany przy tej okazji przez Dzielskiego wybór argumentu jest znamienny. Nie wskazuje logicznych błędów argumentacji, słabości założeń lub braku praktycznych dowodów na poparcie marksistowskich teorii. Tego rodzaju argumentacja pokonałaby marksizm w ramach jego własnego paradygmatu, a więc bardziej kompletnie i przekonująco. Dzielski nie wykorzystuje jednak okazji, by przekreślić naukowe pretensje oponentów i relegować ich intelektualne wysiłki do statusu komunistycznej teologii. Zauważa co prawda, że „historycystom brak jest krytycyzmu będącego narzędziem rozwoju rzeczywistej nauki” i przypomina, że istotą prawdziwie naukowych teorii jest to, że można je obalić, ale jego główny argument jest z moralno-antropologicznego porządku: „Liberałowie nie wierzą w marksistowską wizję praw rządzących historią, których obowiązywanie oznaczałoby, iż człowiek jest manekinem. Przeciwnie – wierzą, że przyszłość jest niezapisaną kartą, którą zapełni suwerenna aktywność wolnych ludzkich podmiotów”. Ten cytat uzupełnia „optymistyczne przeświadczenie o zasadniczo dobrej naturze człowieka” i sugeruje, że spośród dwóch wskazanych przez Dzielskiego komponentów liberalizmu, aksjologia dominuje nad epistemologią.
Ta aksjologiczna predylekcja – oraz parokrotne odwołania w tekście do religijnych podstaw liberalizmu – zachęcają, by zarzucić Dzielskiemu anachronizm i skłonność do grubego uproszczenia we fragmentach, kiedy odnosi się do ludzkiej natury i daru metafizycznej nieprzewidywalności (pokoleniom filozofów znanej pod nazwą „wolnej woli”). O ile bowiem Machiavelli, Hobbes czy Rousseau musieli polegać w tej kwestii na własnej dedukcji, o tyle myśliciele dwudziestowieczni powinni brać pod uwagę wyniki badań prowadzonych przez ekonomistów, psychologów czy kulturoznawców. Zwłaszcza jeżeli, co podkreślają, cenią sobie empiryzm i racjonalizm.
Cóż zatem liberałowie z przełomu XX i XXI wieku mogli „wiedzieć” – zamiast „wierzyć” – o ludzkiej naturze? Otóż, po półtora wieku rozwoju psychologii, powinni byli zdawać sobie sprawę z różnorodności ludzkich charakterów (ulubiona przez specjalistów od zasobów ludzkich typologia Myers-Briggs przejawia wszystkie cechy astrologii, ale i tak pokazuje, że to, co jednym sprawia przyjemność, dla innych stanowi mękę) oraz czynników motywujących ludzi do działania (naszkicowana przez Abrahama Maslowa piramida potrzeb, zwulgaryzowana na potrzeby korporacyjnego zarządzania, pokazuje że w pewnych sytuacjach dobre słowo bywa silniejsze od pieniędzy). Poza tym, powinni mieć świadomość istnienia całego wachlarza zaburzeń osobowości. Jak łatwo zauważyć, pojęcie „zaburzeń osobowości” sugeruje, że przeciętna jednostka gatunku Homo Sapiens wykazuje skłonność do współpracy, empatię i altruizm, co potwierdza tezę, że ludzie są zasadniczo dobrzy z natury. Równocześnie jednak, wyniki badań pokazały, że wrodzone lub nabyte zachowania zaskakująco licznej części populacji są samolubne i potencjalnie szkodliwe dla społeczności. Co więcej, niektóre z tych społecznie szkodliwych zachowań wiążą się ze szczególnie silnym zaangażowaniem w życie publiczne i dążeniem do władzy.
Również socjologia, ekonomia i politologia wykryły cały szereg mechanizmów utrzymujących ogólny poziom moralnego postępu i materialnego dobrobytu poniżej tego, co dane społeczeństwo byłoby w stanie osiągnąć, gdyby wszystkie decyzje służyły maksymalizacji wspólnego dobra i były racjonalne. Amoralny familizm, opisany blisko 70 lat temu przez Edwarda Banfielda na przykładzie miasteczka w południowych Włoszech, do dziś stanowi główną barierę rozwoju w wielu afrykańskich, południowoamerykańskich – lecz także europejskich – społecznościach. Sposób powstawania monopoli i ich szkodliwy wpływ na gospodarkę znany jest od jeszcze dłuższego czasu, ale bynajmniej nie oznacza to, że przestały być one problemem. Wprost przeciwnie – co wiemy nie tylko z ekonomicznych, lecz także politologicznych analiz – różnego rodzaju kartele stosunkowo niskim kosztem potrafią wpływać na polityków (również tych, którzy określają się jako liberałowie), by zablokowali działania na rzecz ochrony konkurencji lub z publicznych pieniędzy finansowali programy, dzięki którym prywatne firmy będą pomnażać zyski.
W roku 1979 Mirosław Dzielski pisał, że rola państwa polega „na otoczeniu jednostki ochroną fizyczną i ekonomiczną, która pozwoli jej przetrwać działanie cudzej złej woli bez poniżającej groźby stania się przymusowym czy najemnym niewolnikiem”. Cytat ten pokazuje, że zdawał sobie sprawę zarówno z tego, że ogólnie dobra ludzka natura nie wyklucza istnienia szubrawych jednostek, jak i z potencjalnie zniewalających konsekwencji niczym nieograniczanej swobody gospodarczej. Mimo to wolał rządy zbyt słabe i ograniczone niż zbyt silne i wszędobylskie. Tak samo myśleli inni polscy politycy, którym było dane nowy ustrój nie tylko wymyślać, lecz także wdrażać (Dzielski zmarł w październiku 1989 roku). Rezultat był łatwy do przewidzenia: obok nowych fortun uczciwie zapracowanych wielkim wysiłkiem, pojawiły się także takie, które mogły zaistnieć tylko dzięki naiwności politycznych decydentów i słabości wymiaru sprawiedliwości. A tak jedne, jak i drugie skorzystały z wysokiego bezrobocia, słabych osłon socjalnych i prawa pracy, które dużą część biznesowego ryzyka przerzucało na pracownika. Mimo iż gospodarczy liberalizm przyniósł w końcu Polakom bogactwo, nie zdołał zaskarbić sobie szacunku, a język używający pojęć dobra wspólnego, sprawiedliwości i publicznej moralności został zawłaszczony przez populistycznych nacjonalistów.
Naiwność – według krytyków: samolubne oszustwo – zwolenników deregulacji rynku nie ograniczała się bynajmniej do Polski. W kampanii roku 1980 konkurujący z Ronaldem Reaganem o nominację partii republikańskiej George Bush Senior nazwał tezy swojego adwersarza – wśród nich słynną „krzywą Laffera”, według której obniżka podatków ma przynieść wzrost przychodów budżetowych – mianem „ekonomii voodoo”. Reagan wygrał z Bushem, uczynił go wiceprezydentem u swojego boku i wspólnie zadłużyli USA do poziomu niewidzianego od II wojny światowej. Reaganowska – a w Europie wprowadzana przez brytyjską premier Thatcher – polityka gospodarcza nie skutkowała szybszym wzrostem niż w poprzednich dekadach, ale zmianie uległ podział owoców tego wzrostu, które w większym stopniu zaczęły trafiać do najbogatszych warstw zachodnich społeczeństw. Zmiana tego stanu, w sytuacji, gdy kandydujący w wyborach politycy co parę lat potrzebują środków na kampanię, jest praktycznie niemożliwa.
Parę miesięcy temu minęło dziesięć lat, od kiedy w słynnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” Marcin Król stwierdził, że liberalne elity, tak polskie, jak i światowe, były głupie, ponieważ pozwoliły na zbytni wzrost nierówności. Naiwna wiara w wolny rynek – wynikająca z bardziej ogólnej naiwności w kwestii natury ludzkiej – bez wątpienia odegrała w tym istotną rolę.
W momencie, gdy Król dokonywał samokrytyki – po wywiadzie ukazała się książka zatytułowana Byliśmy głupi – wydawało się, że korekta możliwa jest na dwa sposoby. Pierwszy miał polegać na wzmocnieniu demokracji, sprawieniu, by to nie wybieralni politycy, lecz sami obywatele podejmowali – oczywiście w oparciu o rzetelną wiedzę – strategiczne decyzje. Ponieważ przyswojenie wiedzy oznacza wysiłek, a wiele osób czuje się niekomfortowo, musząc samodzielnie podjąć i uzasadnić jakąkolwiek decyzję, wizja ta była obarczona co najmniej tak samo dużą dozą naiwności, co przekonanie, że wolnorynkowa konkurencja skutkuje powszechnym dobrem. Drugie rozwiązanie sprowadzało się – w krytycznych słowach Marcina Króla – do powrotu oświeconego absolutyzmu, zamaskowanego pod nazwą eksperckiej technokracji. Król sprzeciwiał się temu rozwiązaniu, ponieważ nie wierzył w bezinteresowność i rzetelność eksperckiej wiedzy. Lepszego pomysłu jednak nie miał i w konsekwencji spodziewał się gwałtownej rewolucji, w trakcie której dotychczasowe elity miały zawisnąć na latarniach.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat sytuacja zmieniła się o tyle, że problem rzetelności i bezstronności ekspertów jest, przynajmniej teoretycznie, bliski rozwiązania. Techniki agregowania i przetwarzania informacji, potocznie nazywane sztuczną inteligencją, mogą określić optymalne rozwiązania szeregu problemów i wyeliminować zawodny czynnik ludzki. Nie jest to bynajmniej jednoznaczne z dystopijną wizją przejęcia władzy przez maszyny ani z przewidzianym przez Dostojewskiego koszmarze, w którym „wszystko dzieje się racjonalnie, a zatem nic się nie dzieje”. Każda decyzja musi bowiem dokonywać się w odniesieniu do pewnych warunków brzegowych. Na przykład, co innego jest optymalne i racjonalne, jeśli bioróżnorodność uznaje się za rzecz wartą ochrony i odbudowy, a co innego, jeśli nie przywiązuje się do niej żadnego znaczenia. Wybór ten może być do pewnego stopnia uzależniony od racjonalnej kalkulacji, lecz ostatecznie ma charakter polityczny, czyli motywowany moralnie, estetycznie i pod wpływem emocji. Otwiera to pole do udzielenia nowej odpowiedzi na pytanie, kim są liberałowie: to ci, którzy szeroki zakres swobody jednostki wycenią wyżej niż szereg innych wartości.
—
Poglądy wyrażone w tekście są prywatnymi poglądami autora i w żadnym wypadku nie mogą być uważane za stanowisko Komisji Europejskiej.