Od ponad trzech lat słyszymy o „przemyśle pogardy”, który stworzono, żeby upokorzyć liderów polskiej prawicy, przede wszystkim Lecha i Jarosława Kaczyńskich. Najpierw broniliśmy się przed tą opinią, jednak z czasem głosy oporu ucichły. Dzisiaj kolejne sugestie o tym, że liderzy Prawa i Sprawiedliwości byli (są?) atakowani w wyjątkowo brutalny sposób przyjmujemy bez zdziwienia, prawie nie próbujemy z tym polemizować.
Przypomnijmy więc, jakie są fakty – pierwszym wybranym w powszechnych wyborach prezydentem III RP był Lech Wałęsa. Ten sam, którego kukła płonęła w rękach Jarosława Kaczyńskiego dokładnie dwadzieścia lat temu. Zresztą, być może była to jedna z najprzyjemniejszych metod polemiki z przywódcą „Solidarności”. Później jego oponenci zaczęli mu zarzucać rzekomą współpracę z komunistycznymi służbami (czy istnieje gorszy zarzut dla lidera rewolucji oraz laureata pokojowej Nagrody Nobla?), co robią konsekwentnie do dziś.
Kolejnym prezydentem został Aleksander Kwaśniewski, który, mimo ogromnego poparcia społeczeństwa, przez niemal całą prezydenturę musiał radzić sobie z różnymi odcieniami prawicy. Tej parlamentarnej najczęściej wystarczyła regularne nazywanie go „komuchem” i „czerwonym”, inni jeździli za byłym prezydentem, obrzucając go jajami i pomidorami.
Erę rządów Platformy Obywatelskiej trudno opisać w jednym akapicie – prawica bowiem rechocze i obraża swoich przeciwników niemal na każdym kroku. Począwszy od czasopism, które tradycyjnie zawierają specjalną stronę z kilkoma dowcipami o Tusku i Komorowskim, przez internetowe piosenki o „dziadku z Wehrmachtu” i niezliczone memy, kończąc na ciężkich zarzutach o morderstwo i narodową zdradę.
Politycy Prawa i Sprawiedliwości do dziś przypominają o tym, że „niektóre media” specjalnie zamieszczały niekorzystne fotografie braci Kaczyńskich. Jeśli nie mówią tego cynicznie, to znaczy, że ich pamięć jest wyjątkowo wybiórcza. Dziś w prawicowej prasie trudno znaleźć bowiem zdjęcie liderów Platformy Obywatelskiej, które nie są obraźliwe. Przykłady? Wystarczy spojrzeć chociażby na okładki „Uważam Rze” (Tusk z nosem Pinokia, Tusk jako Jaruzelski, Tusk w stroju bezdomnego, etc.) lub „Gazety Polskiej” (Tusk w szpitalu psychiatrycznym, Komorowski z sierpem i młotem na czole).
Prawica wielokrotnie przekroczyła granicę, której druga strona nawet nie widziała na horyzoncie. Politycy i publicyści swoim przeciwnikom potrafili ubliżać wyjątkowo okrutnie, nie ograniczając się wyłącznie do idiotycznych fotomontaży i filmików, które – z litości – można by przypisać współczesnym metodom prowadzenia publicznej debaty. Do porządku dziennego przeszliśmy po tym, co usłyszeli Ewa Kopacz, Bronisław Komorowski, Donald Tusk, Radosław Sikorski, Tomasz Arabski oraz Stefan Niesiołowski; pierwsza piątka po katastrofie smoleńskiej została posądzona o niemal wszystkie najpodlejsze czyny, jakie zarzucić można politykowi (i człowiekowi); ostatniemu Jarosław Kaczyński zarzucił, że „sypał w haniebny sposób na pierwszym przesłuchaniu” i „trzynastoletnie dziewczynki w zderzeniu z gestapo wytrzymywały potworne tortury”. Trudno zrozumieć, dlaczego po tych wypowiedziach były premier nie został poddany politycznemu ostracyzmowi.
Partia Jarosława Kaczyńskiego jest egocentryczna i nie nadąża za współczesnym światem, w którym internetowe memy, często na stosunkowo niskim poziomie, są codziennością i dotyczą w takim samym stopniu Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego oraz Baracka Obamy i Benedykta XVI. Wystarczy zobaczyć, jak Amerykanie śmiali się i krytykowali Georga W. Busha, a Francuzi Nicolasa Sarkozy’ego. Lech Kaczyński w żaden sposób się nie wyróżniał. Na pewno jednak wyjątkiem na skalę światową jest zarzucanie urzędującemu prezydentowi i premierowi udziału w zamachu oraz rysowanie na czole jednego z nich sierpa i młota.
Gdyby prawica nie była zajęta gonieniem własnego ogona i histerycznym szukaniem dowodów na istnienie „przemysłu pogardy”, szybko zobaczyłaby, jakie są właściwe proporcje: Prawo i Sprawiedliwość wypomina swoim rywalom wyśmiewanie wpadek Lecha Kaczyńskiego (co podczas prezydentury jego następcy stało się normą, na którą nikt się nie obraża), jednocześnie zarzucając im pośredni lub bezpośredni współudział w jego śmierci. To polityczna schizofrenia, która nie rokuje najlepiej na przyszłość.
Kłamstwo o „przemyśle pogardy” uznaliśmy za fakt po tym, jak usłyszeliśmy je tysiąc razy. Wyświechtane słowa niemieckiego ministra propagandy okazały się prawdziwe. Na szczęście w ostatnim czasie niektórzy politycy i publicyści próbują przywrócić nam zdrowy rozsądek. Leszek Miller w wydanej niedawno książce, wywiadzie z Robertem Krasowskim, stwierdził, że krytyka, której poddany był Lech Kaczyński z pewnością nie była większa od tej, z którą musieli zmierzyć się jego przeciwnicy. Kilka dni temu Dominika Wielowieyska w radiu TOK FM zastanawia się, czy określenie „bufetowa” (którym prawicowa prasa regularnie określa Hannę Gronkiewicz-Waltz) nie wpisuje się w „przemysł pogardy”. Swoją drogą, to pytanie można również zadać w kontekście pseudonimu „Komoruski”, który prawica nadała obecnemu prezydentowi.
Jeśli od 1989 roku ktoś na polskiej scenie politycznej stworzył „przemysł pogardy”, to na pewno nie była to ani lewica, ani centrum. Jedyną formacją (poza nieznaczącymi politycznymi efemerydami, takimi jak Liga Polskich Rodzin i Ruch Palikota), która wielokrotnie przekroczyła granicę publicznej debaty jest Prawo i Sprawiedliwość. Obrócenie kota ogonem i wmówienie Polakom, że to właśnie politycy tej partii są najbardziej pokrzywdzeni jest polityczną bezczelnością. Bezczelnością, która nagle stała się prawdą.