Negacjoniści klimatyczni są wśród nas. Nie mówię o tych, co wbrew faktom gardłują, że z klimatem nic się szczególnego nie dzieje. Nie mówię o tych, co z uporem godnym lepszej sprawy nalegają, że jeśli nawet coś się dzieje, to nie przez nas. Nie mówię nawet o tych, co machają ręką, że szkoda wysiłku, bo wszystko już stracone i trzeba garściami czerpać z darów napędzanej paliwami kopalnymi cywilizacji, póki jeszcze się da.
Mówię o Tobie. Skoro bowiem to czytasz, to jest spora szansa, że martwisz się nadciągającą katastrofą klimatyczną i rozumiesz ludzki w niej udział. A jednocześnie zapewne tłumaczysz sobie i innym: „Ale cóż ja mogę, mój osobisty wpływ jest żaden, niech ktoś inny coś z tym zrobi.” No tak szczerze: przecież miewasz takie momenty, prawda?
To też negacjonizm (denializm). Nie ten „właściwy”, łatwy do wskazania palcem i potępienia, bo operujący językiem kłamstwa i ignorancji. To ten, który nazywam „stosowanym”: trudniejszy do wychwycenia i skrytykowania, bo na poziomie słów przytakujący naukowym faktom, ale w praktyce niewiele mniej szkodliwy i demobilizujący. Negacjonizm stosowany skutecznie zdejmuje otóż odpowiedzialność z jednostki – z Ciebie – ze wszelkimi tego negatywnymi konsekwencjami.
Po części jest to poniekąd postawa obronna: władzom państwowym i biznesowi zrzucanie odpowiedzialności na indywidualnego obywatela i konsumenta pozwala zdjąć z samych siebie winę za swoje zaniechania i przewinienia. Stąd słuszny kontratak. W wywiadzie na łamach Krytyki Politycznej, dobitnie zatytułowanym „Krótszy prysznic i gaszenie światła nie uratują nas przed katastrofą”, Ilona Jędrasik mówi jasno: „Hasła kampanii prośrodowiskowych, w rodzaju ‘oszczędzaj energię’, ‘gaś światło, a pomożesz środowisku’, to w dużej mierze fikcja, która pomoże nam się czuć dobrze. Zmiana indywidualnych zachowań nie daje jednak wielkich szans na naprawę klimatu. Jeśli rząd nie zreformuje polityki energetycznej, to nasz ‘krótszy prysznic’ niewiele pomoże.” Podobnie w wywiadzie dla OKO.press dr Magdalena Budziszewska kwituje: „koncentrowanie się na wyborach konsumenckich odwraca uwagę [od] odpowiedzialności dużych graczy, czyli firm i korporacji”. Zaś w tekście na niniejszych łamach Patryk Janiak dramatycznie pyta „elitę dzisiejszego świata”, czy „możecie wpłynąć na te wszystkie wielkie firmy, by po prostu nie produkowały tych wszystkich foliówek, plastikowych opakowań i tony innego badziewia? By problem ogarnąć, że tak powiem, od góry?”.
Szukanie winy w obecnym systemie gospodarczym i politycznym, w którym dominuje pogoń za krótkoterminowym sukcesem w ramach ideologii kapitalistycznego ekstrakcjonizmu, jest ze wszech miar zrozumiałą reakcją jednostek na obarczanie odpowiedzialnością przez „górę”. Ale to, że korporacje i politycy nadużywają pojęcia odpowiedzialności jednostkowej obywateli, nie oznacza, że owa odpowiedzialność nie istnieje lub że nie ma znaczenia. Traktowanie obecnego systemu jak czegoś zewnętrznego wobec mnie, Ciebie, nas samych, jest wygodną iluzją. Jak pisałem na tych łamach w zeszłym roku, „Trzeba krytykować chciwe i krótkowzroczne korporacje, PR-owymi sztuczkami maskujące swoje destrukcyjne działania, oraz idące im na rękę rządy, zapatrzone w PKB i nie sięgające myślą dalej, niż do kolejnych wyborów lub następnego przewrotu. Trzeba mówić o ich przewinach, domagać się zmian, wywierać presję. Ale trzeba też zadać sobie pytanie: cóż zdziałałyby one bez rzeszy swoich klientów i obywateli?”
Indywidualne decyzje istotnie z jednej strony mają nikłe znaczenie, bo Twój podgrzany węglem gorący prysznic czy nagromadzone bezrefleksyjnie foliowe siatki nie znaczą nic wobec emisji całego sektora elektroenergetycznego czy Wielkiej Pacyficznej Plamy Śmieci, z drugiej zaś są bardzo ograniczone, bo władze państwowe i korporacje stworzyły rzeczywistość, w której ustawieniem domyślnym jest działanie na szkodę środowiska, i trzeba wiele wysiłku, by się z niej wyswobodzić, nie mówiąc już o przekształceniu. Ale czy zwalnia Cię to ze współodpowiedzialności? Jeśli tak, to z obywatelskiej powinności udziału w wyborach w kraju demokratycznym zwalnia także twierdzenie, że pojedynczy głos nie ma żadnego wpływu na wynik. Jeśli tak, to zbrodniarza wojennego uniewinnia zwykłe „Ja tylko wykonywałem rozkazy”. Zatem nie, nie zwalnia.
Czy gdy to czytasz, robi Ci się nieswojo, a na myśl przychodzą różne wyjaśnienia i wytłumaczenia? Tak działa ludzki mózg, twór presji ewolucyjnej na nasz gatunek w pierwotnych warunkach społecznych i środowiskowych, który niezbyt dobrze odnajduje się we współczesnej, dogłębnie przetworzonej rzeczywistości. „Szukamy usprawiedliwień, odkładamy poprawę na później, unikamy nieprzyjemnych wieści, zadowalamy się symbolicznymi działaniami, obwiniamy innych, liczymy, że jakoś to będzie. Mamy to zakodowane w neuronach”, pisałem tu nie tak dawno.
Ewa Bińczyk w książce Epoka człowieka: Retoryka i marazm antropocenu ujmuje to następująco: „Czasy, w których toczy się dyskusja na temat antropocenu oraz destabilizacji klimatu, to epoka celowej ignorancji, chowania głowy w piasek, ulegania uspokajającym mitom i złudzeniom oraz denializmu. Jesteśmy konfrontowani z tyloma globalnymi niebezpieczeństwami równocześnie, a ciężar i koszty wprowadzenia rozwiązań są tak wysokie, że wyparcie to reakcja niemal naturalna.” Bińczyk omawia badania z dziedziny socjologii emocji w zakresie mechanizmów, które sprawiają, że cechuje nas mniej lub bardziej uświadomiona tendencja do negowania problemu. Negacjonizm można podzielić otóż na trzy główne rodzaje: dosłowny, w ramach którego wypieramy wiedzę o danym fakcie, objaśniający/interpretatywny, przy którym przyjmujemy fakt do wiadomości, ale poddajemy go alternatywnej, bardziej nam odpowiadającej interpretacji, oraz implikacyjny, obejmujący bierną postawę w obliczu ignorowanego problemu. Ten ostatni jest według Bińczyk bardzo popularny: „Ludzie często rozumieją poszczególne problemy, lecz świadomie tkwią w apatii czy impasie”, przygnieceni skalą wyzwania.
Dodałbym tu od siebie rodzaj czwarty: negacjonizm egocentryczny czy też autopromujący. Śledząc dyskusje na temat katastrofy klimatycznej widzę czasem postawę niejako symetrystyczną, w ramach której ci, którzy fakt kryzysu klimatycznego uznają, i ci, którzy go odrzucają, przedstawiani są jako równoważne ekstrema. Ktoś, kto wynajduje słabości argumentacji ludzi świadomych powagi kryzysu klimatycznego oraz doszukuje się racji w wywodach negacjonistów, by dowieść, jakoby „obie strony” były siebie warte, chce w tak zmanipulowanej sytuacji wyrobić sobie opinię obiektywnego centrysty, zgarniającego reputacyjny zysk jako rzekomy głos rozsądku. Efektem takiego budowania sobie własnej marki jest oczywiście nie zdrowa debata, tylko wzmożenie pustosłowia i wzmocnienie postaw negacjonistycznych.
Przywoływana przez Bińczyk badaczka Kari Norgaard w książce Living in Denial: Climate Change, Emotions, and Everyday Life opisuje zjawisko wyparcia własnego udziału (denial of self involvement), które zaobserwowała w Norwegii i USA. Polega ono na minimalizowaniu osobistej odpowiedzialności za szkody w środowisku poprzez interpretowanie ich jako będących rezultatem decyzji i działań kolektywnych, nie indywidualnych, dzięki czemu można usprawiedliwić własne nic nierobienie. I tu wracamy do kwestii konfliktu na linii jednostka–system. Zastanów się otóż, co tak naprawdę może przynieść podkreślanie braku Twojego osobistego wpływu na to, co się wokół Ciebie dzieje. Ja widzę to tak:
Po pierwsze, odbiera ono jednostce sprawczość. Jeśli nasze indywidualne decyzje naprawdę nie mają znaczenia, to po co kłopotać się z własną torbą na zakupy, skoro można beztrosko wziąć reklamówkę za parę groszy? Po co przesiadać się z samolotu na pociąg, skoro to rządy i linie lotnicze powinny „coś zrobić” z emisjami CO2? Z faktu, że recycling jest często fikcją nie wynika, że równie dobrze można wyrzucać śmieci do lasu; z faktu, że kolej też ma negatywne skutki nie wynika, że można beztrosko latać samolotami – ale pozbawionej sprawczości osobie wszelkie wątpliwości i wymówki w kwestiach środowiskowych będą na rękę. Jeden powie, „A co tam, polecę, i tak na jedno wychodzi”, choć wcale nie wychodzi. Inny machnie ręką: „Ja i tak niewiele zużywam”, choć w porównaniu z miliardami ludzi na całym świecie nawet stosunkowo ubogi Europejczyk jest hiperkonsumentem. Czy naprawdę tego chcą orędownicy niewinności jednostki?
Po drugie, odbiera nam sposobność do rozmawiania o wyzwaniach klimatycznych i środowiskowych. Jeśli z ich powodu podejmiesz decyzję, by brać zimne prysznice, pojechać na wakacje pociągiem, przejść na weganizm, czy zrezygnować z posiadania dziecka, to otwierasz pole do rozmów o tych wyzwaniach z ludźmi, którzy zapytają Cię o przyczynę takiego postępowania. Temat będzie przesączać się do kolejnych kręgów, infiltrować nowe środowiska, motywować następne osoby, promując i normalizując dzięki temu prośrodowiskowe postawy i zachowania. Jeśli jednak, zniechęcony/a brakiem osobistego wpływu na cokolwiek, będziesz po prostu postępować zgodnie z ustawieniem domyślnym, czyli robić to, co przychodzi łatwo większości, tematów do rozmowy zwyczajnie zabraknie. Niezbędna komunikacja klimatyczna w sieci powiązań rodzinnych, zawodowych, wszelkich innych, w takich warunkach zamiera: „Ja milczę, bo ty milczysz, oni milczą, bo my milczymy. Tworzy się spirala milczenia, wspierająca iluzję podbudowującą samobójcze status quo.” Tracimy poczucie, że groźba wisi nad nami wszystkimi razem. Czy naprawdę tego chcą orędownicy niewinności jednostki?
Po trzecie, pozbawiamy się szans na korzyści związane z zyskami marginalnymi (marginal gains). Niewielkie, na pozór nic nie znaczące zmiany mogą się kumulować, dając zaskakująco duże rezultaty końcowe. W działalności gospodarczej niewielkie oszczędności czy drobna poprawa wydajności mogą w ostatecznym rozrachunku znacząco przełożyć się na przychody. W sporcie wyczynowym czy w kampanii wyborczej (zwłaszcza w okręgach jednomandatowych) małe modyfikacje mogą oznaczać różnicę między wygraną a przegraną – o wyniku zadecydują ułamki sekund i pojedyncze głosy. Podobnie każda kolejna osoba angażująca się w kwestie klimatyczne może być kamyczkiem, który ściągnie lawinę: jeśli prawdą jest, że „do przekroczenia masy krytycznej i zainicjowania transformacji potrzeba konsekwentnych pokojowych protestów zaledwie 3,5 procenta ludności”, to nie możesz pozwolić się zniechęcić z powodu rzekomego jednostkowego braku wpływu. Jest to tym ważniejsze, że zmiana klimatu nie postępuje linearnie: mamy tu do czynienia z punktami krytycznymi (przełomowymi), efektem domina, sprzężeniami zwrotnymi, reakcją łańcuchową itd., co oznacza, że niewielki na pozór wzrost wartości danego czynnika – najczęstszym przykładem jest tu temperatura – może nieodwracalnie przemieścić cały system z jednego stanu do drugiego. Ujmując to obrazowo, ktoś kiedyś wykona ten jeden lot (albo przejażdżkę samochodem), który wrzuci do atmosfery o jedną tonę CO2 za dużo, i niczego nie uda się już zatrzymać. Czy naprawdę tego chcą orędownicy niewinności jednostki?
Negacjoniści są wśród nas: dosłowni, interpretatywni, implikacyjni, egocentryczni. Jest to spektrum zachowań, na którym znajduje się absolutna większość z nas, w tym zapewne także Ty – oraz ja. Trudno się na to obrażać, bo wynika to ze sposobu, w jaki nasza psychologia reaguje na problem, przed jakim stoimy. Jak mówi dr Budziszewska, „wielu denialistów, wbrew publicznym deklaracjom, tak naprawdę podświadomie boi się globalnego ocieplenia i jego skutków. I dlatego z uporem godnym lepszej sprawy wyszukuje fejkowe argumenty przeciwko realności antropogenicznej zmiany klimatycznej.” Uświadomienie sobie tego pozwala spojrzeć na negacjonistów, także tych najbardziej zaciekłych, z wyrozumiałością. Prędzej czy później czeka ich przecież bolesna „utrata niewinności”. Zamiast ich antagonizować, trzeba im ułatwić powrót na jasną stronę mocy, bo już coraz bliżej do chwili, w której trzeba będzie zawołać „Wszyscy na pokład!”
Antropocen to epoka dylematów i paradoksów. W kraju takim jak Polska, gdzie przytłaczająca większość energii elektrycznej pochodzi ze spalania węgla, Twoje indywidualne decyzje w kwestii korzystania z tej energii są z konieczności ograniczone, zawężone, skrępowane – a jednocześnie właśnie dlatego są kluczowe, a ich konsekwencje dalekosiężne. Wartości cywilizacji, które współtworzysz? Tempo przyrostu PKB wciąż ma większy prestiż w publicznym dyskursie niż tempo wymierania gatunków, a powiększenie parkingu wciąż jest priorytetem, w przeciwieństwie do ochrony parku przed wycinką pod tenże parking. Takie dogłębnie mylne ale wciąż nadrzędne wartości można zmienić tylko, jeśli uznamy swoją obywatelską, konsumencką, indywidualną rolę w ich współtworzeniu poprzez rozmowy i czyny, tak prywatne jak i publiczne. Te rozmowy i czyny nadal są trudne, bo pod prąd. Ale nie łaś się na łatwą wymówkę, że „w codziennym biegu” nie jesteś w stanie choćby w drobnej skali dołożyć się do wspólnego wysiłku. Profesor Szymon Malinowski w wywiadzie dla Kultury Liberalnej konstatuje: „Jeśli ktoś mówi, że nie stać nas na to, by płacić za globalne ocielenie, to mówi, że nie stać nas na to, żeby się uratować.” Ja powiem tak: jeśli ktoś mówi, że jest zbyt zajęty, by przyłączyć się do walki z globalnym przegrzaniem, to mówi, że jest zbyt zajęty, żeby się uratować.
Wysiłek warto wreszcie podjąć także po to, by móc kiedyś spojrzeć innym w oczy (albo sobie w lustrze) i uczciwie powiedzieć: próbowałem, próbowałam. Wymówki „Ale miałam tyle rzeczy na głowie” czy „Ale musiałem się zająć tym i tamtym” zamrą Ci na ustach, gdy rezultat Twoich zaniechań objawi się w pełnej krasie. A do tego nam wszystkim coraz bliżej.