Św. Walenty nie bez powodu jest patronem zakochanych i chorych. I o ile zakochanych w ich święto pozostawimy w ich własnych objęciach, to przyjrzymy się tym, którzy chorują na brak miłości własnej, albo wręcz przeciwnie, szkodzi im jej nadmiar.
W zimowej aurze najkrótszego miesiąca w roku z białym pejzażem kontrastuje wszechobecna czerwień, obwieszczająca nadchodzące święto zakochanych. Serduszka, kupidyny i róże od wielu już lat atakują w tym czasie z witryn sklepowych, okien restauracji, alejek galerii handlowych. Miłe skądinąd święto, bo przecież o kochaniu to rzecz, ma też swoje ciemniejsze aspekty – dla tych, którzy cierpią z powodu samotności, albo liżą rany po sercowych porażkach, boleśnie przypomina o niechcianej pojedynczości. Remedium na te bolączki jest zdrowa porcja miłości własnej. Szczególna to farmakopea – z jednej strony lek, z innej trucizna, jeśli wypaczy się jej znaczenie czy przesadzi z dawką. Św. Walenty nie bez powodu jest patronem zakochanych i chorych. I o ile zakochanych w ich święto pozostawimy w ich własnych objęciach, to przyjrzymy się tym, którzy chorują na brak miłości własnej, albo wręcz przeciwnie, szkodzi im jej nadmiar.
O ile miłość przywodzi na myśl wiele pozytywnych, radosnych i wzniosłych skojarzeń, to już z terminem „miłość własna” wiąże się wiele nieporozumień. Same kłopoty z tą miłością – bo to egoizm, samouwielbienie i koncentracja na sobie, rozbuchane „ja, moje, dla mnie” w centrum i dbanie o własny dobrostan i przyjemność, bez empatii i oglądania się na innych. Odrzucenie głosu wewnętrznego krytyka, który karci za myślenie o sobie dobrze, pozwala zmienić optykę i zrozumieć, że w zdrowej miłości własnej chodzi o coś zupełnie innego – samoakceptację, asertywność i szacunek do siebie, bez których nie ma mowy o rozwoju osobistym i budowaniu poczucia własnej wartości. Jeśli zgodzić się z Michelem de Montaigne, że „najlepszą rzeczą na świecie jest umiejętność przynależności do siebie”, właśnie po to potrzebna jest nam miłość własna, wyznaczająca drogę do samopoznania – świadomego życia. Kochający siebie człowiek rozpoznaje własne emocje, potrzeby, możliwości i ograniczenia. Otacza je życzliwym szacunkiem i bierze za nie odpowiedzialność. Świadomość siebie i akceptacja dla tego, jakim się jest pozwala kształtować relacje z innymi, budować więzi, wchodzić w związki. Osoba, która siebie nie kocha dręczy się nadmierną samokrytyką, ciągłym dewaluowaniem siebie, stawia sobie nierealne wymagania, a wewnętrznie dusi ją poczucie wstydu, niepewność i lęk. Brak miłości do siebie odbija się negatywnie na wszystkich obszarach życia osobistego i zawodowego, kładzie cieniem na związkach, pracy i zdrowiu. Zdrowa, pełna wyrozumienia, akceptacji i miłości relacja z samym sobą przekłada się na jakość życia i funkcjonowanie wśród innych. Z emfazą potwierdza to Kazimierz Pospiszyl eksplorujący drogi i bezdroża miłości własnej: „Miłość do własnej osoby jest podstawowym, a zarazem najpotrzebniejszym uczuciem! Gdy jej zabraknie, kończy się życie! Następuje to albo w sensie dosłownym, kiedy nie akceptując siebie, zdesperowany człowiek popełnia samobójstwo, albo też w znaczeniu przenośnym, gdy popada w depresję. W takim stanie psychicznym «cierpienia zbolałej duszy» odbierają człowiekowi nie tylko poczucie radości życia, lecz także poczucie życia jako takiego. Prowadzi to do śmierci w sensie psychicznym, mimo że z formalnego punktu widzenia życie trwa nadal. Bez miłości własnej niemożliwy jest także rozwój człowieka. Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego – nakazał Bóg w najtrudniejszym do spełnienia przykazaniu, w którym nie tylko nie ma śladu potępienia «miłości siebie», lecz zawarte jest przekonanie, że jeśli ktoś nie kocha «siebie samego», nie potrafi też kochać «bliźniego swego»”.
Na drugim biegunie pojawia się wypaczenie tego stanu, bezkrytyczny, pełny samozachwytu i wyższości narcyzm, niezdrowa miłość własna. W Metamorfozach Owidiusz opowiada o pięknym myśliwym, który na widok swojego odbicia w tafli wody popadł w bezgraniczny zachwyt i uwielbienie. Młodzieniec tak długo wpatrywał się w swoje oblicze, że zmarł z wyczerpania. Mit o Narcyzie stanowi przestrogę przed idealizowaniem siebie, próżności i skupieniem wyłącznie na sobie i swoich potrzebach. Z psychologicznego punktu widzenia narcyzm jest zaburzeniem osobowości, które charakteryzuje przekonanie o własnej wielkości, wyjątkowości, brak empatii i niezdolność do przyjęcia perspektywy i uznania potrzeb innych osób. Obcowanie z narcyzem, szczególnie w bliskiej relacji to przejażdżka rollercoasterem. Początkowy zachwyt, poczucie wyjątkowości i totalnego zespolenia ustępują miejsca manipulacji, emocjonalnemu wycofaniu, wreszcie odrzuceniu, kiedy narcyz już zdążył się przejrzeć w oczach wybranki czy wybrańca i zachwycić swoim odbiciem, utwierdzić we własnej wspaniałości. Nie pozostaje nic lepszego niż brać nogi za pas i salwować się ucieczką, by nie dać się wciągnąć w labirynt manipulacji, poczucia winy i stopniowej utraty poczucia własnej wartości. Dla ofiary narcyza ratunkiem jest odwołanie się do dobrze pojętej miłości własnej, dbałość o swój dobrostan i, tu ponownie de Montaigne, powrót „przynależności do siebie”.
Współczesna kultura sprzyja narcyzom – hoduje ich i wzmacnia, stawiając w centrum jednostkę, jej potrzeby i maksymalizację przyjemności, promując styl życia polegający na skupieniu się na sobie i nieustannej potrzebie aprobaty ze strony innych. Sprzyja temu duch epoki, paralelne funkcjonowanie w zdigitalizowanym świecie, gdzie łatwo wykreować swój wizerunek pozbawiony rys, wywołując podziw, zazdrość i pożądanie. Narcystyczne zachowania to już nie tylko przedmiot zainteresowania psychologów, którym pozostawmy analizę zaburzeń osobowości, ale fenomen dotykający szerszych struktur społecznych. Andrzej Leder twierdzi, że ostatnie stulecie zostało zdominowane przez narcyzm, amerykańscy badacze Jean Twenge i W. Keith Campbell wręcz mówią o epidemii narcyzmu, a o postępującej kulturze narcyzmu pisał w latach 70. Christopher Lasch, a wcześniej Theodore Adorno i Erich Fromm, twórca pojęcia „złośliwego narcyzmu” (malignant narcissism), który upatrywał w nim źródeł destrukcyjnych zachowań i niszczycielskiej siły w życiu społecznym. Te badawcze eksploracje przenoszą zainteresowanie narcyzmem indywidualnym na zjawisko narcyzmu grupowego. Przywołany Fromm pisał: „Narcyzm grupowy jest niezwykle ważnym elementem dawania satysfakcji tym, którzy mają mało innych powodów, by czuć się wartościowymi i dumnymi”. W ostatnich latach temat narcyzmu zbiorowego podjęli badacze międzynarodowego zespołu PrejudiceLab pod kierunkiem prof. Agnieszki Golec de Zavala, rzucając światło na związek pomiędzy narcystycznym przywiązaniem do grupy własnej i wrogością wobec grup odmiennych kulturowo, narodowo czy ideowo. Narcyzm kolektywny jako wyolbrzymiona pozytywna identyfikacja grupowa wiąże się z poczuciem niedocenienia własnej grupy, zagrożenia ze strony obcych grup i agresją międzygrupową. Zgodnie ze zbiorową logiką narcystyczną, należy chronić uprzywilejowaną pozycję swojej grupy, podważając cechy i motywacje innych grup. W czasach niepewności ekonomicznej, politycznego zamętu i wszechobecnego lęku o przyszłość politycznym liderom z łatwością przychodzi mobilizowanie wyborców wokół wizji wielkości i niepodważalnej słuszności własnej grupy. Narcystycznym przekonaniem o wyjątkowości własnej grupy narodowej badacze tłumaczą wybór Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych, głosowanie za Brexit w Wielkiej Brytanii i dojście do władzy Viktora Orbána na Węgrzech czy PiS-u w Polsce. We wszystkich przypadkach uwiedzenie wyborców polegało w dużej mierze na roztoczeniu wizji wielkości narodowej wspólnoty, przekonaniu wyborców o szeregu zagrożeń i konieczności ochrony własnej grupy za wszelką cenę. Michał Paweł Markowski komentuje sukces narcyzmu w polityce, pisząc: „[…] eliminuje jakiekolwiek myślenie o ludziach z innego politycznego rozdania jako towarzyszach tej samej niedoli, w której jakoś się trzeba urządzić. Nikogo już ci z drugiej strony (czerwoni, niebiescy, biali, czarni) nie obchodzą, wobec czego jedyne, co zostaje, to trzymać się swoich i pluć na tych innych. Tak umierają po kolei idee liberalne, lewicowe, konserwatywne, umiera polityka rozumiana jako sprawiedliwa organizacja życia społecznego” i dzieli się gorzką refleksją: „Świat staje się otwarcie sadomaso: co podnieca jednych, przeraża innych i na odwrót. Niechęć między obozami była zawsze, ale niechęć to słaby afekt, łatwo negocjowalny. Dziś negocjować się nie da, rządzą afekty mocne, jednoznaczne, wykrawane laubzegą. Niuans dawno już uleciał, polityka nikogo nie obchodzi, zostały mroczne instynkty”.
Którędy do wyjścia z tej matni? Wróćmy do zdrowo pojętej miłości własnej, bez narcystycznego piętna. Ten, który potrafi się kochać w sposób właściwy, ma kontakt ze swoimi emocjami, potrafi uznać swoje przymioty i ograniczenia, rozpoznać i w zdrowy sposób zaspokajać swoje potrzeby. Patrzy na siebie z życzliwością, ciekawością, dystansem i poczuciem humoru. Opiera się manipulacji i sam jej nie stosuje. Nie katuje się nadmierną samokrytyką i wobec innych nie jest surowym sędzią. Uznaje swoją unikalność, więc nie musi udawać kogoś innego i karmić się aprobatą i podziwem innych. I to jest dobry punkt wyjścia – mądrze pokochać siebie, skąd wiedzie droga do pokochania Innego, „bliźniego swego”.