Bliska współpraca partii opozycyjnych w celu odsunięcia Prawa i Sprawiedliwości od władzy mogłaby przynieść sukces, ale nic takiego się nie wydarzy, a powody są od lat takie same.
Można by rzec, że Platforma Obywatelska zgłaszająca ten postulat od sześciu lat, jest niczym Puchatek z książki A.A. Milne’a, który to zaglądał do domu Prosiaczka, a „im bardziej zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było”. Podobnie Platforma co rusz wraca z pomysłem zjednoczenia opozycji, oczywiście pod skrzydłami Koalicji Obywatelskiej. Chyba, że nie o odsunięcie PiS chodzi i nie o faktyczną współpracę, a to, niestety, równie prawdopodobna teza jak ta, że KO i Puchatka łączy jednak więcej niż się na pierwszy rzut oka wydaje.
Przyjmijmy jednak, że KO faktycznie chce zmontować szeroką, opozycyjną koalicję, w której wysokość „udziałów” – by użyć biznesowej terminologii – oczywiście nie rozłoży się równomiernie. Mniejsi partnerzy na to nie pójdą, bo politycznie im się to nie opłaca. Wejść w koalicję z KO, nie wiadomo na jakich zasadach (wspólna lista? wspólny program?), ryzykując, że jak się uda to rywal spije śmietankę – to dla mniejszych formacji strzał w stopę.
To truizm, a mimo to co więksi romantycy wypierają prawdę, że w polityce partie niezmiernie rzadko przedkładają dobro wspólne nad swój własny, partykularny interes. Najlepiej gdy oba się pokrywają, ale jeśli nie – nikt w kierownictwie partyjnym się nie waha, który wybrać.
Dlatego właśnie KO nie zdecydowała się w 2020 poprzeć Szymona Hołowni – ówczesnego kandydata na prezydenta – który osiągał swój najlepszy wynik w momencie, gdy poparcie Małgorzaty Kidawy – Błońskiej wynosiło 4%. Bo co innego było w interesie ugrupowania. Wyborcy KO nie wybaczyliby niewystawienia własnego kandydata, tak jak wyborcy Unii Wolności nie wybaczyli jej tego w 2000 roku. Rok później, na resztkach UW, powstała Platforma Obywatelska. Gdyby do II tury w 2020 wszedł Hołownia, miałby – moim zdaniem – większą szansę niż Trzaskowski. Tylko, że dla Koalicji Obywatelskiej byłoby to polityczne samobójstwo. Interes partyjny zaważył nad ogólnokrajowym i Trzaskowski, mimo ogromnej mobilizacji własnego elektoratu i elektoratów pozyskanych od innych kandydatów, przegrał.
Chyba nie znam ani jednego przypadku, żeby współczesne nam ugrupowanie polityczne postąpiło wyraźnie wbrew sobie, a w interesie obywateli. Próbowano mnie kiedyś przekonywać, że czymś takim było wycofanie się Kidawy – Błońskiej z kampanii – „bo nie wolno narażać Polek i Polaków na zachorowania” – ale to nieprawda. Kidawa zawiesiła swoją kampanię 29 marca, wykres jej poparcia zaczął wyraźnie chylić się ku ziemi w pierwszych dniach lutego. Z blisko 25% zrobiło się 10% – jak podawały wyniki sondażu, które przeprowadził Kantar dla Gazety Wyborczej w dniach 23-24 marca, a więc tydzień przed zawieszeniem kampanii. Jej wycofanie się z walki było podyktowane spadkiem poparcia, a nie odwrotnie, czyli poparcie spadło, bo zawiesiła kampanię.
Zresztą, Koalicja przestała martwić się zdrowiem i życiem Polaków, gdy do gry wszedł Rafał Trzaskowski – moim zdaniem zresztą słusznie. PiS zorganizował wybory bandyckie, nieuczciwe i niekonstytucyjne, ale bojkot miałby sens, gdyby dołączyli do niego wszyscy.
Tak to działa – partie kierują się własnym interesem. Po prostu. Widać to w KO, wyraźnie widać to w PSL, widać na Lewicy. Najmniej widać to w PL2050, ale póki co głównie dlatego, że jest nowa i praktycznie nie ma jej w Sejmie. Ruch Szymona Hołowni ma ogromne szanse potwierdzić tę regułę i nie będzie to w żaden sposób zaskakujące. Bo partie kierują się własnym dobrem i interesem i rzadko, gdy ten stoi w sprzeczności z interesem ogółu, wybierają ten drugi. Można się na to obrażać, można narzekać, albo pomarzyć, jak by było pięknie gdyby było inaczej, ale tak to działa po prostu.
Jeśli KO faktycznie chce opozycyjnej koalicji i mimo jasnych sygnałów, że reszta ugrupowań nie jest tym zainteresowana, wciąż o nią prosi, to jest niczym dwulatek, który próbuje wcisnąć kwadratowy klocek w otwór w kształcie półksiężyca. Jasne, wszyscy mu kibicujemy, bo chcemy, aby klocek znalazł się w środku, ale po dłuższym czasie zaczyna nas to irytować.
Jeśli nie zjednoczona opozycja pod przewodnictwem KO, to co w zamian? Moja odpowiedź jest od lat ta sama: niech każdy, osobno, zrobi dobry wynik. KO, która przecież ma dziesiątki mądrych, błyskotliwych parlamentarzystów, nie jest tu skazana na porażkę. Jasne, że to trudniejsze niż ciągłe zabieganie o to, aby iść razem, szczególnie gdy traci się w sondażach, a KO słupki poparcia spadają nieprzerwanie od czerwca 2020. Ale innego wyjścia nie ma, bo jak zaznaczyłem na wstępie, bliska współpraca partii opozycyjnych w celu odsunięcia PiS od władzy mogłaby przynieść sukces, ale nigdy nie nastąpi. Tyle.
Na koniec, możliwe, że – jak pisał Marek Migalski – konwencja KO i zgłoszone w stronę opozycyjnych partnerów propozycje to tak naprawdę walka nie z PiS-em, ale właśnie z nimi.
Propozycja z gatunku „z miejsca odrzucalnych”: My wyciągamy do was rękę, wy oczywiście nie chcecie. Nie dogodzisz, panie! Jeśli tak, to choć droga będzie inna, osiągnięty cel będzie dokładnie ten sam. Zero porozumienia na opozycji. I wciąż – im bardziej zaglądać do środka, tym bardziej nie ma tam Prosiaczka.
