W kwietniu 1910 roku Theodore Roosevelt wygłosił pamiętną mowę, określaną później jako „Człowiek na arenie”. Wskazywał w niej znaczenie wszystkich obywateli, osobistych cech każdego z nas dla zachowania demokracji. Podkreślał, jak człowiek może wspierać swój kraj, wraz z obowiązującym w nim porządkiem, wolnościami i wartościami.
Roosevelt mówił wówczas o mężczyznach, o obywatelach, o tych, którym na różne sposoby przychodzi „stawać na arenie”, stawiać czoła przeciwnościom, a często i samemu sobie. Mówił o pokoleniu sobie współczesnym, oglądając się na generacje przeszłe, a jednocześnie wybiegając w przyszłość, mając świadomość, że zmagania nie będą miały końca.
„Uznanie należy się człowiekowi, który jest na arenie; którego twarz naznaczona jest pyłem, potem i krwią; który odważnie dąży do celu; który myli się i wkrótce ponawia próbę; który w końcu zna triumf wielkiego osiągnięcia; i który jeśli nawet przegra, przynajmniej przegra dając z siebie wszystko, tak że jego miejsce nigdy nie będzie z tymi chłodnymi i tchórzliwymi duszami, które nie zaznały ni zwycięstwa ni porażki” – mówił Roosevelt.
I nawet jeśli w swoich rozważaniach brałby pod uwagę kobiety, to ich rolę widziałby raczej jako patriotki domowego ogniska, nauczające tradycji, historii i kultury, strzegące tożsamości. Nie wyobrażałby sobie raczej Ashley White i jej koleżanek, żołnierek ze specjalnego Cultural Support Team (Zespół Kulturowego Wsparcia), które szkoliły się i wyjechały do Afganistanu, w ten sposób znajdując swoją drogę, swoją arenę, wyrażając swoje przekonania, swój patriotyzm.
Kobieta na wojnie. Do niedawna podstawowe skojarzenia to: sanitariuszka, lekarz, służba pomocnicza, łącznik, tłumacz, może kierowca. Ale kobieta w walce bezpośredniej?
W armii amerykańskiej, nawet w momencie zakładania CST, było to nie do pomyślenia. Stąd też program, o którym Lemmon pisze w swojej książce, w pilotażowej wersji był tajny, a wybierano do niego najlepsze z najlepszych. Przeczytamy więc o żołnierkach, o grupie, drużynie, braterstwie/siostrzeństwie, które jednoczy te, które w pierwszym momencie konkurują o przynależność do owej „elity”, o prawo do stanięcia obok Rangersów na pierwszej linii, o udział w wojnie, z której mogą już nie wrócić.
Kobieta na froncie? W zasadzie po co? Spotykając żołnierki i ich rodziny autorka książki buduje opowieść o pozornie tylko różnych motywach, które spajać ma jedna idea, wypływająca właśnie z przywołanego przemówienia Roosevelta. Równość szans, równe traktowanie, bez taryfy ulgowej czy podziału na silnych mężczyzn i słabe kobiety – owszem.
Jednak nadal: po co? Bo wojna wzywa (nawet gdy nie toczy się w granicach ojczyzny), bo wojna rujnuje (zgoda, ale przecież nie nasze domy), bo wojna zagraża (ale przecież trzymamy ją „na dystans”), bo wojna uzależnia (gdy po jednej misji oczekuje się kolejnej i kolejnej, i jeszcze jednej), bo wojna pozwala się sprawdzić/wykazać (ale niekoniecznie czyni lepszym), bo wojna…
Bo wojna nie wybiera? Ależ skąd, ona wybiera, a bohaterki książki postrzegają ją nie jako balans między akcją a reakcją, a jako serię wymagań, którym należy sprostać. Jako żywy twór, żywioł, który niekoniecznie rozwinie się w z góry założonym kierunku. Tu wojna oznacza życie, któremu należy stawić czoła, życie, które stawia wyzwania.
Dla Ashley, Rigby, Lane, Anne i wielu innych wojna jest zatem wyborem/powołaniem/obowiązkiem. Ich służba okazuje się być również swego rodzaju usługą: kobiety dla kraju/swojej armii, ale równie mocno dla innych, lokalnych kobiet.
Lemmon snuje opowieść o żołnierkach, kobietach, które pochodząc z różnych rodzin i środowisk wybrały ten sam los. Zbudowały wspólnotę, a jednocześnie w sposób naturalny weszły w myślenie etyczne oznaczające solidarność, wzajemną pomoc, współpracę czy nieustanne wsparcie. Tu wojna okazała się być wielką lekcją życia, ale i – co nieuchronne – lekcją śmierci. Zbyt piękna, zbyt idylliczna byłaby owa opowieść bez straty, bólu, bez okrytej flagą trumny, na którą ktoś czeka. Bez niej wojna, o której pisze Lemmon, nie byłaby prawdziwa.
„Przyprowadziłam tu dziś moją córkę, bo chciałam, by zobaczyła, kim jest bohater – oznajmiła kobieta trzymająca ze rękę małą dziewczynkę matce żołnierki, która zginęła. Matce nad trumną córki. – I chciałam, by wiedziała, że dziewczyny też mogą być bohaterami”.
Mogą. Ale czy koniecznie w taki sposób? Każdy znajduje swoją drogę bycia bohaterem, a może po prostu bycia uczciwym człowiekiem. Każdy znajduje swoją drogę, na której broni tego, w co wierzy – demokracji, przekonań, wolności, porządku czy… sądów. Dobrze by jednak było, aby owe drogi gdzieś się spotykały, by samotne wyspy tworzyły swego rodzaju kontynent, drużynę, braterstwo, społeczeństwo. By widziały siebie – tak osobno, jak i razem – nie tylko jako grupę interesów, ale jako wspólnotę podzielającą te same wartości.
Czy opowieść o żołnierkach może być pomocna? Czy może stawia nas wobec pytania jak dziś, mając w perspektywie realne zagrożenia demokracji, być Rooseveltowskim człowiekiem – kobietą czy mężczyzną – na arenie? Każdy ma swoją „arenę”, na której musi stawać i być bohaterem, w sprawach małych i wielkich. Jak to dziś możliwe? Poczytajcie. Pomyślcie sami.
Gayle Tzemach Lemmon, „Wojna Ashley”, przeł. Janusz Ochab, Prószyński i S-ka, Warszawa 2017
Magdalena M. Baran – doktor filozofii, historyk idei, publicystka
Od redakcji: Rozpoczynamy kolejny cykl publicystyczny „Książka na wakacje”. Raz w tygodniu w okresie wakacyjnym na naszych stronach pojawią się rekomendacje wybranych lektur.