Pierwsza kamienica. To właśnie tutaj jest rzeźba, we wnęce zewnętrznej ściany. Dwoje kochanków chroniących się płaszczem, jakby przed deszczem, a pod nimi wygrawerowana liryka Agnieszki Osieckiej:
„Kochankowie z ulicy Kamiennej pierścionków,
kwiatów nie dają, Kochankowie z ulicy Kamiennej
wcale Szekspira nie znają –
Kochankowie z ulicy Kamiennej..”
Niezgrabnie wyglądająca fontanna ma zraszać wodą chyba kochanków, ale widocznie woli moje spodnie. Przynajmniej jest słonecznie. Głupio by chodzić po ludziach w mokrych gaciach; 5 minut suszenia. Za mało.
Obok rzeźby wejście do bramy. Wybieram prawo. Schody z drewna skrzypią niemiłosiernie, a nie chcę robić za dużo hałasu, więc idę w tych ciężkich od wody spodniach na palcach, komiczny widok. Pierwsze drzwi i waham się. Dochodzi mi do uszu parę tłumionych „kurew” – w tym wypadku najpewniej chodzi o markę papierosów – rzuconych przez starszą kobietę (nie ma paczki) do dwóch młodych mężczyzn (mają paczkę). Cofam dłoń z klamki. Nie będę przeszkadzać w rodzinnym obiedzie. Piętro wyżej – pierwsze drzwi i waham się. Jakiś jarmarczny polski hip-hop na full. Dziecięce niemalże głosy wtórują kolejnym częstochowskim rymom, ale tylko jedną frazą, jak echo: „jebać policję!”. Cofam dłoń z klamki. Ostrożnie wracam na klatkę, póki drewniana deska nie przeskakuje z hukiem pod stopą. Muzyka staje się głośniejsza – ktoś otworzył drzwi. Odwracam się, muszę wyglądać idiotycznie: mokre spodnie, poprawiam deskę, mina ewidentnie skalana winą. Zza drzwi wystaje pół dziesięcioletniej głowy. Niezręczna cisza się przeciąga – błagam, zbierz się w sobie, musisz teraz pokazać pewność siebie:
– Hej, młody, słuchaj, możesz powiedzieć mi coś-niecoś o tej rzeźbie.?
Warszawa ma Czerniaków, a we Wrocławiu jest „trójkąt bermudzki” – niektóre miasta po prostu muszą mieć swoją ciemniejszą stronę. Łódzka ulica Włókiennicza nie wzbudza już samą nazwą tyle respektu, jak kiedy była przedwojenną Kamienną, ale i tak oferuje niemało atrakcji. Trzystumetrowa alejka łącząca Wschodnią i Kilińskiego ma chociażby własną, oryginalną rzeźbę. Więcej: kumpel mi wmówił, że podobno to fontanna i kryje jakąś tajemnicę Agnieszki Osieckiej. Co może być bardziej fascynującego, niż sikająca wodą rzeźba intrygująca nazwiskiem znanej poetki? „Wikipedia” na pewno już wie, o co w tym chodzi, ale dlaczegóż by nie wybrać się na najniebezpieczniejszą ulicę w mieście samemu i nie przeprowadzić wywiadu środowiskowego.?
Młody jest wyraźnie speszony, chociaż drzwi nie zamknął. Chichocze nerwowo, jeszcze nic straconego:
– Jarek! Cho-no!
Muzyka wreszcie cichnie. Jarek nic o rzeźbie nie wie. Mówi, żeby popytać „starszych”.
– Rodziców nie ma, ale nie mów, że słuchamy znowu głośno, dobra?
– Dobra. A co, ze „starszymi” macie problemy?
Chłopaki noszą nie za drogi dres, dzieli ich najwyżej 6 lat różnicy wieku.
– Pultają się, że gramy piłę o blok. W ogóle „starszych” jest teraz więcej i więcej.
– A młodzi? – próbuję iść za ciosem.
– A młodzi to handlują albo „frajery”.
– No O.K., ale to co, nie zgarniają ich?
Chwila podejrzliwości, czuję, że to koniec rozmowy. Ściskam nerwowo dyktafon w kieszeni, żeby sprawdzić, czy się nagrywa.
– Nie, nie.my to wiesz, nie donosimy. Nie ma takiej opcji.
Znowu nerwowy śmiech, zmieszanie. Zamykają drzwi. Ocieram pot z czoła. To było złe posunięcie. Oby nie mieli starszych braci. Ich sąsiad otwiera drzwi już szerzej. Uwagę przykuwa „króliczkowymi” kapciami, każdy w innym kolorze. „Radio Eska” wypełnia swoją przaśną nutą odrapaną kawalerkę.
– Tu z żoną mieszkam. Przeprowadziłem się ze Wschodniej. A na rzeźbę, to w sumie nie zwracam jakoś uwagi. Była odkąd pamiętam. W sumie.
Znowu nieudolne próby podtrzymania rozmowy. Pytam o sąsiadów.
– Nie, mnie „starsi” nie robią problemów. Młodzi to wiadomo, jak to jest, nie? Tu raczej rodzinna atmosfera. Jak mnie czegoś z żoną zabraknie, to inni pożyczają.
– A „frajerzy”?
– Nie. Ja nic nie wiem. Ja tam jestem grzeczny.
Speszony zamyka drzwi – grzeczny, trzydziestokilkuletni żonaty pan w króliczych papuciach.
Kamienica druga. Prostopadła do pierwszej, wejście do środka z wewnętrznego podwórka. Z parterowego okna już ktoś wygląda, więc pukam od razu. Korytarz ciasny, obok rower bez koła i powywracane miski z jedzeniem dla kotów. Coś mi mówi, żeby przyjąć bezpieczną pozycję, zanim otworzą się drzwi. Zupełnie niepotrzebnie, żaden kot nie wyskakuje. Wychodzi iskrząca entuzjazmem Pani Ania: – A witam studenta. Mieszkam na Włókienniczej od dziecka. Rzeźbę pamiętam od małego. To historia kochanków, co żyli przed wojną, tu, na Kamiennej. Halo, kto mi tu zagląda?
Zza drzwi przypatruje się nam dwuletni szkrab z blond warkoczykami. Najpierw przyjmuje taką pozycję, jak ja przed atakiem kota, który nigdy nie nastąpił. Po chwili decyduje się jednak wdrapać na mamę i dołączyć do rozmowy.
– Zadymy są. To już nie to, co kiedyś, ale jak przyjdzie Widzew, to się nasze chłopaki rzucają. Ale ty nie z Widzewa? Tutaj nikt nikogo ze swoich nie ruszy. Wszyscy się znają, szanują. Element, co tu wcześnie był, to się albo pożenił i wyprowadził, albo siedzi po więzieniach.
A Osiecka?
– A, nigdy nie zwróciłam uwagi na ten napis. Może ktoś ze „starszych” wie. Pan zobaczy w tamtej kamienicy.
Żegnam Panią Anię i szkraba-nie-kota.
Kamienica trzecia.
– Nie ma babci, właśnie. Ale o rzeźbie wiem tyle, że ten wiersz jest o jej kochanku. Oni tutaj razem się kochali, wielka miłość i w ogóle.a co ty tu robisz? Tutaj lekka patologia jest. Nie mów nikomu, że jesteś z Widzewa, bo wyglądasz jakbyś był. Biorę radę do serca i zgodnie z poleceniem, idę do państwa W. – na placyk i mam trafić po oknach.
Pół kamienicy czwartej spalone. Ćwierć nie ma okien, a w rogu świecą nowe okna PCV – państwo W.? 10 minut później jemy już wspólnie obiad. Młode ziemniaczki w sosie myśliwskim, buraczki i bitki. Nie wiem, o co miałem pytać.
– To zorganizowana społeczność była. Stan wojenny: w każdej melinie można było kupić alkohol. Jak śródmieście walc
zyło z Bałutami – bramy zamykano, otwierano przejścia. Dziś to ŁKS pierze się z Widzewem, ale to nie to, co kiedyś. Jak był problem, to szło się na solo, a później jeszcze na oranżadę. – pan W. odkłada sztućce –
– Miesiąc temu wszedł tu chłopak z zewnątrz i zatłukli go na śmierć. Za telefon.
Pan Jerzy z żoną Julią pracują w ochronie banku. Mieszkają tu, „bo tak wyszło”. Mają potrzebę zwierzyć się z życia na Włókienniczej:
– Każdy się zna z każdym, ale bezpiecznie nie jest. Młodzież zawsze do mnie grzecznie: „dzień dobry – dzień dobry”, ale i tak trzeba okazywać brak strachu. Szacunek. Rodzinna atmosfera? Żadna rodzinna atmosfera. Wśród rodziny, to możesz spać spokojnie. Nie tu.
Kończę posiłek. Już wiem – miałem zapytać o rzeźbę. Pani Julia:
– To byli kochankowie. Nie żaden kochanek Osieckiej, co za głupoty! To był okres przedwojenny, albo okupacja.pewności nie mam. W każdym razie, to jest zabytek. Jak byłam mała i przychodziłam tu jeszcze z Kilińskiego, to już było to-to. Przyciąga jakich artystów, różne takie. O, nawet Holland niedawno kręciła tu film o Żydach. Może syn będzie wiedzieć więcej: Filip!
Z drugiego pokoju dochodzi zrezygnowane „nie ma mnie”. Ma prawo. Jakbym miał 28 lat i nadal mieszkał z rodzicami, też bym tak mówił.
Dziękuję za obiad, ulatniam się.
W drodze do kamienicy piątej natrafiam na podchmielonego pana, zdającego się nie mieć stałego miejsca zameldowania. Zgadza się porozmawiać za 2,20 zł.
– Ja ze „starszymi” nie mam problemu. Problem mam z młodymi.
– Dokuczają?
Uśmiecha się.
– A co powie pan o rzeźbie?
– Jakiej rzeźbie?
Nie szkodzi. Materiału i tak jest już sporo: rzeźba jest zabytkiem. Stoi na
Włókienniczej od dobrych 60-70 lat. Upamiętnia miejską legendę kochanków z ulicy Kamiennej. Może nawet kochanka samej Osieckiej?
Spotykam wreszcie osobę „starszą”. Zameldowanie stałe. Babcia Maria ma podejrzliwe spojrzenie, ostrożny krok i podejście analityczne:
– Pan nie z „tefałenu”?
– Nie.
Chce powiedzieć „.z Widzewa”, ale przygryzam język.
– To wchodź pan.
Mieszkanie przytulne. Kotów tyle, że to chyba one przewracają miski w kamienicy drugiej. Nie ma gdzie usiąść.
– Ja panu powiem prawdę o tej całej rzeźbie. To byli przed wojną żydowscy kochankowie. Niemcy ich rozdzielili, miłość trwała. Potem Niemcy ich zabili i ci Żydzi, którzy przetrwali wojnę, postawili im rzeźbę ze srebra, tu właśnie.
A Osiecka?
– Dopisała im potem słowa, bo zrobiła o nich piosenkę. Sama pewnie Żydówka.
Rewelacje mnie przytłaczają.
– Pan mi nie wierzy. Mieszkam tu od wojny. Widział pan gównażerię? Grają mi piłką o ścianę, przecież się nie da żyć. Koty wariują.
Zrzuca jednego z kolan na podłogę. Nie ma jednej łapki i – o dziwo – bez problemu ląduje na trzech.
– Tutaj czas płynie własnym torem. Pan nie zrozumie. Tu są wartości. Te kochanki.jest miłość, nienawiść. Jest zaufanie i szacunek. Tu nikt na nikogo nie donosi. Tu jest lepszy świat, bo prawdziwy. Może dla was straszny, ale przynajmniej prawdziwy.
Ostatnia kamienica. Otwiera drzwi młoda, atrakcyjna kobieta. Mieszkanie nowocześnie i bogato urządzone. Mówi, że o rzeźbie wie niewiele. Że przyciąga tylko tych z zewnątrz, bo tutejsi zupełnie jej już nie dostrzegają. Może tylko, jak jest lato i woda pryska na dzieciaki. Uśmiecha się szeroko, chyba odtwarzając ten przyjazny obraz w głowie.
– Lubi pani to miejsce?
– Żartuje pan? Gdybym miała możliwość, wyniosłabym się w pięć minut.
Wracam do swojego świata (Widzew). Mniej strasznego. Mniej prawdziwego.
Otwieram „Wikipedię”.
Fontannę-płaskorzeźbę z brązu, poświęconą Agnieszce Osieckiej i upamiętniającą jej studia w Łodzi, odsłonięto 25 czerwca 2004 roku. Nawiązuje formą do piosenki
„Kochankowie z ulicy Kamiennej”, autorstwa poetki, której refren także wyryto.
Ma zdobić ulicę i promować „łódzką kranówkę”.