Nasz kodeks pracy ma już kilka dekad. Jest skomplikowany, a wiele jego zapisów powoduje, że szara strefa w Polsce kwitnie. Dlaczego zatem tak długo nie był istotnie zmieniany?
Bo nikomu na tym nie zależało. Dla dużych firm obciążenia wynikające z kodeksu pracy nie są bardzo uciążliwe – stać je na całe działy kadr i prawne, które są w stanie przebić się przez meandry prawa pracy. Średnie firmy znalazły dość obejść i luk by sprawnie funkcjonować: umowy na czas określony, by nie toczyć morderczych sporów przed sądami pracy w razie zwolnienia, umowy cywilno-prawne zapewniające elastyczność. Skomplikowanie i sztywność prawa pracy to powód, dla którego jesteśmy w czołówce Europy w zakresie niekonwencjonalnych form zatrudnienia (choć i tak wbrew pozorom stanowią one niewielką część kontraktów). Małe firmy zaś często wybierają szarą strefę. Znalazłszy swoje nisze, pracodawcy nie zabiegali o uelastycznienie Kodeksu, gdyż nie czuli takiej potrzeby.
Z drugiej strony, związki zawodowe obecne głównie w firmach dużych i państwowych miały większość swoich członków objętych największą możliwą ochroną. Gmeranie przy kodeksie mogło doprowadzić do jej obniżenia w niektórych zakresach, co potencjalnie mogło być groźne dla zarządów central. Skupiały się więc one na rozwiązaniach branżowych (np. zakaz handlu w niedzielę), a nie systemowych.
Skoro nie było popytu, to i politycy trzymali się od potencjalnie groźnego tematu jak najdalej. Co się zatem zmieniło, że rząd Mateusza Morawieckiego wziął się za tę sprawę – szczególnie, że głosy potępienia sypią się już na tym etapie tak ze strony pracowników, jak i pracodawców? Może przegląd proponowanych rozwiązań nam coś podpowie?
Najgłośniejsze zmiany dotyczą urlopów. Wymiar ma być jednakowy dla wszystkich – 26 dni bez względu na staż to ukłon w stronę pracowników. Musi zostać wykorzystany w danym roku (z dokładnością do pierwszego kwartału) lub przepaść. Z drugiej strony ograniczenie „kacowego”, czyli urlopu na żądanie (ma być anonsowane 24 godziny wcześniej i bezpłatne). To ma się podobać pracodawcom – jednak nawet jako jeden z nich rozumiem, że zdarzają się wypadki, których nie sposób zaplanować 24 godziny wcześniej. Tak czy inaczej te przepisy to raczej kosmetyka.
Większe zmiany mają mieć miejsce w zakresie rodzajów umów. Mocno preferowany ma być bezterminowy etat. Jego największą bolączką dziś jest procedura zwalniania. Konieczność podania powodu zwolnienia daje podstawę do rozpraw przed sądem pracy, które toczą się w nieskończoność. Remedium są umowy na czas określony, ale te mają być poważnie ograniczone do przypadków, w których takie ograniczenie znajdzie odpowiednie uzasadnienie (co jak zwykle jest stwierdzeniem pojemnym i niewiele znaczącym). Co więcej, poziom ochrony przed zwolnieniem na kontrakcie czasowym ma być podobny jak na bezterminowym – co spowoduje, że popularność umów czasowych spadnie drastycznie. Zaś ochrona przed zwolnieniami jeszcze wzrośnie: pracownik ma być powiadomiony o zamiarze zwolnienia (ale nie ucieknie przed nim na L4, bo od tego momentu na 30 dni znika tego typu ochrona – łącznie z ciążą). W razie likwidacji stanowiska pracy trzeba zaś pracownikowi zaproponować inne miejsce pracy, do którego ma kwalifikacje (lub może je łatwo nabyć). Tylko mikroprzedsiębiorcy mogą się od tych wszystkich obowiązków wykupić 3-miesięczną odprawą.
W zamian za to mają się pojawić nowe typy umów elastycznych na potrzeby prac dorywczych, sezonowych, nieetatowych etc. Ma to być rozwiązanie zamiast obecnie stosowanych umów cywilno-prawnych, które zostaną ograniczone do minimum (do przedsiębiorców i ludzi zarabiających więcej niż 5 średnich krajowych).
I w tym miejscu dochodzimy chyba do meritum. Wygląda na to, że głównym celem tych zmian jest ozusowanie wszelkich form zatrudnienia poprzez eliminację umów cywilno-prawnych. Dziura w FUS jest coraz większa, a rządzący ustawicznie ją powiększają choćby tak idiotycznymi ruchami jak obniżenie wieku emerytalnego (następnie dziwiąc się, że Polacy masowo z tych uprawień korzystają). Podniesienie składek jest więc nieuchronne, ale rząd stara się to robić tak by nie było tego widać. Inaczej w pył rozpadłaby się narracja, że „wystarczy nie kraść”.
