COVID to wciąż ziemia nieznana. W XXI wieku, u szczytu cywilizacji, z narzędziami medycyny molekularnej i bioinformatyki w ręku, wypakowujemy trumnami wojskowe ciężarówki, w tle zaś majaczą zbiorowe mogiły.
Wpierw krótko o sytuacji. Jest nowa, na pewno wiemy o chorobie i o samym patogenie za mało. Będziemy mądrzejsi za rok, ale realna wiedza przydałaby się tutaj i teraz.
W porównaniu z epidemią hiszpanki i nawet świńskiej grypy, obecna zaraza jest na pierwszy rzut oka zdecydowanie mniej groźna. Sama sezonowa grypa zabija 200-500 tysięcy ludzi rocznie. Pewnie i COVID-19 pochłonie taką liczbę ofiar, może do końca roku to jednak będą i miliony. A może niw. Jednak w każdym przypadku pozostaje uczucie, że temat jest nadmiernie rozdmuchany, a stan zagrożenia przesadzony. I wszyscy już spostrzegli, że lekarstwo może być groźniejsze od samej choroby.
Zmieniła się populacja i społeczeństwo. Europejska, chińska, nawet amerykańska. Jest dużo starsza. Duża starsza niż nawet 20 lat temu. Nieporównywalnie starsza (średnio prawie 30 lat, o jedno pokolenie) od targetu grypy hiszpanki. Dodatkowo część seniorów ma pieniądze i wpływy. Stanowi istotny odsetek elektoratu. Inni pozostają w domach pomocy społecznej (czyli już na pewno wpływów nie mają). Moim zdaniem, nie do końca przypadkowo o tej ostatniej grupie jakby trochę zapomniano (klasyczna pomyłka freudowska?).
W sumie każdy z nas, ujmując problem demograficznie i epidemiologicznie, od razu spostrzeże, że na COVID-19 umrze niewielki odsetek ludzi, zwykle ci z nas, którzy i tak umarliby w ciągu najbliższych lat wskutek „chorób współistniejących”. Którzy i tak raczej już nie pracują, ani niczego nie produkują. Obciążają tylko system ubezpieczeń społecznych. Inaczej mówiąc, puszczenie epidemii „na żywioł”, rezygnacja z prób zwiększenia liczby łóżek reanimacyjnych, itd., nie spowodowałaby wcale zdrowotnej katastrofy, przyniosłaby raczej pozytywne efekty, także z punktu widzenia gospodarczego. Populacja by się uodporniła, a COVID szybko przestałby być masowym zagrożeniem. System świadczeń socjalnych zostałby nawet odciążony (sic!). Pojawia się w tym miejscu rozumowania czytelny dylemat.
Nie, nie i jeszcze raz nie! W istocie rzeczy nie ma tu żadnego dylematu. Zmieniła się populacja, ale nie zmieniły się podstawowe zasady etyczne regulujące relacje lekarz-chory, a postrzeganie naszego stanu zdrowia i (naturalne) oczekiwania co do czasu trwania życia, podległy wręcz progresji. Miedzy innymi na tym polega nasz postęp cywilizacyjny. Pamiętam, gdy rozpoczynałem pracę lekarza, siedemdziesięciolatków w szpitalu traktowano niekiedy bez respektu, gdy byli ciężko chorzy, miałem wrażenie, że nie zawsze ratowano ich za wszelką cenę i do końca, tak jakby już przychodziła na nich pora… Chcę być jasno rozumiany, nie mam na myśli eutanazji ani świadomie dokonywanych zaniechań lub błędów lekarskich. A jednak…
Minęły lata, zmieniło się nastawienie systemu ochrony zdrowia i w szczególności oczekiwania pacjentów. Bez wątpienia znaczenie mają lata działań prozdrowotnych, profilaktyki, większej samoświadomości stanu zdrowia chorych. Siedemdziesięciolatek z roku 2020 wydaje się po prostu biologicznie młodszy. Poszerzył się dramatycznie wachlarz technik diagnostycznych i leczniczych, profesjonalne działania systemu są wydajniejsze (no i o wiele droższe). A my, lekarze (także pielęgniarki, ratownicy…) mamy okazję sprawdzić uczciwość deklarowanych postaw. I skoro krach gospodarczy jest prawie pewny, skoro mówi się o końcu „świata, jakiego znamy”, to my chyba przeważnie się sprawdzamy.
Zwykłe ludzkie odruchy, humanitas… Mimo wszystko ciśnie się porównanie. Gdy kanclerz Merkel rzuciła hasło przyjęcia uchodźców, to była ona – wiem, że nie wszyscy się ze mną zgodzą – powodowana tym samym zestawem humanitarnych paradygmatów. Inaczej rzecz ujmując, albo deklaracje zjednoczonej Europy zostały zapisane serio, albo są kartką (a raczej świstkiem) papieru. Tak w mym przekonaniu rozumowała Angela Merkel. Piszę tu w dużym skrócie, generalnie po kilku latach idee pani kanclerz zostały odrzucone przez społeczeństwa członkowskie UE. Ale tymczasem te same społeczeństwa co najmniej biernie zaakceptowały nadzwyczajne środki zarządzania „korona-kryzysem”. Statystycznie względnie młody wyborca poczynił ustępstwa i bez dyskusji podporządkował swój naturalny egoizm kulturowym normom. Powodów może być kilka. Wskażę tylko jeden: dylemat opisany wyżej postrzegamy inaczej, analizując ciąg danych statystycznych, a zupełnie inaczej, gdy koncentrujemy się na pojedynczych ludziach. Nasza babcia, ojciec, teściowie, starsi od nas przyjaciele, nie są anonimowi. Na szczęście. I tak podjęto decyzję, która jest sprawdzianem naszej uczciwości. Walczymy o każdego człowieka. O pryncypia, Czytelnik wybaczy wielkie słowa, mojej cywilizacji.
Wracając na ziemię. Być może zagrożenie ze strony COVID-u jest mniejsze, niż się to w tej chwili wydaje. Być może. Przeciętny zjadacz chleba UE przyzwyczaił się do świata bezpiecznego, bez istotnych zagrożeń. Przywykł do perspektyw miłego i wygodnego życia, przypuszczalnie toczącego się mniej więcej do 80-tki. I tu nagle nasz spokój, mała nasza pycha dnia codziennego, zostały brutalnie zburzone. Pojawiają się strach (racjonalny odruch na konkretne zagrożenie) i lęk, nieracjonalny, źle lokalizowany.
STRACH. Jest konkretny. Dający się wyrazić przybliżonymi liczbami. Zakaźność choroby mniej więcej znana; zagrożenie dla nas: duże ze strony innych osób w otoczeniu z objawami nieżytu dróg oddechowych, małe (ale wciąż istotne) w kontakcie z osobą bezobjawową. Dalej pojawia się niewiadoma, mianowicie u jakiego odsetka eksponowanych ludzi pojawi się zakażenie uchwytne w testach genetycznych. Możliwe, że nie będzie to więcej niż 20%! Już niedługo poznamy też dokładniej odsetek ludzi, spośród osób z dodatnimi testami, u których rozwinie się choroba (fachowo mówi się: pojawią się objawy kliniczne). Już dziś wiadomo, że będzie to najwyżej 20% (jeśli się mylę, przyznam się). Wreszcie wśród chorych (tych objawowych) odsetki z kolejno lekką, ciężką stabilną i ciężką niestabilną postacią choroby są dokładnie policzone, także skorygowane ze względu na płeć, wiek i towarzyszące choroby. Grupie z ciężką niestabilną chorobą COVID-19 grozi śmierć, potencjalnie wymagają resuscytacji animacji – jest ich nieco poniżej 10% pacjentów objawowych.
Nieznana natomiast w chwili obecnej w Polsce jest procentowa dostępność respiratorów (i łóżek na OIOMie) w dniach nieubłaganie nadciągającego szczytu pandemii.
Tak więc każdy z nas może oszacować zagrożenie dla swego życia. W mojej osobistej ocenie ryzyko przed upływem 70 lat jest niższe, niż podczas standardowej 100-kilometrowej podróży samochodem siecią polskich dróg i autostrad. Sprawa zaczyna się jednak komplikować, jeśli wzrok skierujemy na bliskich nam seniorów…
To zapewne pierwszy, ale nie ostatni powód lęku. Czemu lęk? Niejasny, irracjonalny, zwykle nieadekwatny i patologiczny?
Bo przywykliśmy do bezpiecznego świata. W którym główne zagrożenia i budzące emocje wydarzenia były teraz, z punktu widzenia inwazji COVID-u, zupełnie nieistotne. Uważam, że gdyby nasz świat był z kolei zaabsorbowany konfliktem zbrojnym na skalę II wojny światowej, nie martwilibyśmy się teraz jakimś tam COVID-em.
Bo pozostaje mnóstwo pytań i niewiadomych. Można zarazić się, nie do końca wiadomo jak, od przypadkowego przechodnia na ulicy. Nie jest jasne, czy powietrze dookoła nas nie jest skażone, czy niebezpieczeństwo czyha na klamkach, poręczach, w windach i w uberze? To znaczy czyha na pewno, ale nikt z nas nie wie, jak wysokie jest to ryzyko. Czy po 24 godzinach rezydowania wirusa np. na poręczy krzeseł lub kartkach żurnalu w poczekalni przychodni, to parę, paręnaście czy parędziesiąt procent? Jak niebezpieczna jest przeciętnie wizyta u lekarza POZ-u, który przestrzega (albo nie) zasad antyseptyki, założył (albo nie) maseczkę i jednorazowe (?) rękawiczki? Jak realnie zakaźne są bezobjawowe osoby, którzy mijają nas na ulicy (zachowując lub nie zachowując dystansu, noszący lub nienoszący maseczkę, a jakiej jakości jest ta maseczka i jak dawno została założona – przecież nie mamy na to wpływu!)? Nie ma co wybijać drzwi otwartych, każdy psycholog kliniczny podsunie ochoczo „utratę kontroli” nad sytuacją, jako przyczynę lęku. Polecałem spanikowanym pacjentom nasączyć chusteczkę spirytusem i przetrzeć nią torebkę i klucze od domu, lub przepisywałem lek, który (podobno!) ma zmniejszać ciężkość choroby, ponieważ panika ustępowała wówczas sama, a pacjenci się uspokajali. A przecież nikomu z nich nie oferuję stuprocentowej pewności, że nie zachoruje, choć właśnie tego podświadomie oczekiwali. No, ale powracała kontrola nad sytuacją.
Czekałem też, kiedy pojawią się eventy z serii „gdy rozum śpi…”. I już pojawiły się, jako fejki, być może elementy wojny hybrydowej, gorzej, że rozsądne całkiem i wykształcone osoby zaczęły mi je podsyłać z komentarzem „i co ty na to, Piotr?”. Poczekajmy, już leciały kamienie w stronę pensjonariuszy domów opieki społecznej wywożonych do szpitala (szczęściem nie w Polsce), może doczekamy się w ramach pandemii jakiegoś małego pogromu?
Tylko że my rzeczywiście na wiele pytań nie znamy odpowiedzi. Nie wiemy, czy wirus nie zmutuje, czy nie wytworzy odporności na już testowane leki, czy ewentualne załamanie pogody nie przywoła drugiej fali epidemii, czy nie pojawią się nowe, dotąd nienotowane powikłania, czy na pewno osoba, która przeszła już COVID, nie zakaża ponownie otoczenia? Problem oceny procentowego ryzyka zachorowania i śmierci już egzemplifikowałem wyżej. Grypa jest znana, w publicznej przestrzeni dobrze oswojona, można się było na nią zaszczepić… Na pozór jest dobrze kontrolowana. Tymczasem COVID to wciąż ziemia nieznana. W XXI wieku, u szczytu cywilizacji, z narzędziami medycyny molekularnej i bioinformatyki w ręku, wypakowujemy trumnami wojskowe ciężarówki, w tle zaś majaczą zbiorowe mogiły…
Świat, gdy już opadnie kurz, będzie inny. To truizm. Wielu autorów pisze o tym często i z niepokojem. Zwrócę uwagę na kilka aspektów zagadnienia. A więc model końca świata dinozaurów. Dawno temu opisywano ich kres ewolucyjnie, jako zachodzący na przestrzeni milionów lat. Potem jednak odniesiono go do pojedynczej chwili, do katastrofy (przypuszczalnie upadku meteorytu, bardzo prawdopodobnego). Z czasem jednak część badaczy zaczęła wskazywać, że wiele cech charakterystycznych przełomowego okresu (jak zmiany klimatyczne czy ekspansja świata ssaków) pojawiło się już wcześniej, postępowało stopniowo, zaś katastrofa zadziałała tylko jak trigger, ostateczny mechanizm spustowy.
Ze zmianami, które nastąpią wskutek COVID-u, będzie w mojej opinii podobnie. Pandemia zadziała jak trigger, który przyspieszy i sprecypituje już istniejące tendencje. Ilość przejdzie w jakość. Tu parę przykładów, w części dobrze już znanych Czytelnikom…
Po pierwsze już od pewnego czasu poszerzał się zakres pracy zdalnej, także z domu, na wielu stanowiskach – sam wyznaczałem zdalne zadania własnym pracownikom. Oczywiste, że zmiany te będą teraz postępowały szybciej. Moim zdaniem przyspieszą one dalszą emancypację kobiet i równouprawnienie płci. Mogę to uzasadnić.
Po drugie, zdalne nauczanie. Pierwszy e-learning prowadziłem cztery lata temu. Było to wówczas zjawisko incydentalne. Teraz nadciąga rewolucja (i ewolucja) platform zdalnego nauczania.
Po trzecie, postąpi szybko dalsze przywiązanie użytkowników do ich telefonów komórkowych. Uzasadnione okolicznościami pandemii, czasowe „udostępnienie usług lokalizacyjnych” przez operatorów, wejdzie rządzącym w nawyk. Nie trudno wymyślić logiczne uzasadnienie. Ciąg przyczynowo-skutkowy obejmie: pandemię, kryzys globalny, pauperyzację społeczeństwa, wybitny wzrost zagrożenia terroryzmem… Resztę „oni” doprowadzą już do logicznego końca, w trosce, rzecz jasna, o bezpieczeństwo moje i Twoje, Drogi Czytelniku.
Po czwarte, podobne przesłanki zdecydują o wszechwładzy kart kredytowych i debetowych. Od lat już pieniądz plastikowy wypiera gotówkę. A teraz… Oczekuję niestety w tej materii szybkich i przełomowych zmian obowiązującego prawa. Będą uzasadnione moim dobrem (minimalizacją ryzyka epidemicznego), ale w rzeczywistości ograniczą strefę mojej prywatności i moje prawa człowieka. Nota bene, zaczynam już szukać takich miejsc pracy, w których wynagrodzenie pobierałbym w kasie gotówką.
Po piąte, wzrośnie liberalność systemu w kierunku łatwego i częstszego korzystania konsumentów z prawa upadłościowego, co zapewne przyniesie też przejściowe (i nieskuteczne) zaostrzenie kryteriów bankructwa wskutek działania lobby wielkich banków…
Po szóste, w kontynuacji dotychczasowych trendów zajdzie (no, już zachodzi! witaj, helicopter money) dalsze luzowanie polityki monetarnej i w efekcie powszechna inflacja (w słabszych ekonomicznie krajach hiperinflacja), być może powrót do parytetu złota.
Przyspieszeniu ulegnie zapaść względnego udziału Europy i EU w światowym PKB, przeciwnie zachowa się waga Chin, zapewne także innych krajów BRICS. Spadek znaczenia USA będzie przypuszczalnie mniej nasilony; kwestia ta wymaga głębszej analizy, na którą dziś nie jestem przygotowany. Jednej rzeczy możemy jednak być pewni: jedność i istnienie Unii, zakwestionowane Brexitem, jest już teraz bezpośrednio i poważnie zagrożone. Spór w sprawie emisji euroobligacji to alarm sygnalisty.
Nie wszystkie z tych zmian należy oceniać jako złe. Z mojego lekarskiego punktu widzenia cieszę się z większej dostępności poważnie chorych do opieki w trybie OIT i OIOM (zwiększenie liczby łóżek reanimacyjnych i dostępu pacjentów do profesjonalnej respiracji już się raczej nie odwrócą), z szybkiego rozwoju swoistych leków przeciw-wirusowych oraz zahamowania odmiany pseudo-nowoczesnych przesądów, tj. ruchów anty-szczepionkowych. Choć może w tym ostatnim punkcie jestem nadmiernym optymistą?
Sądzę też, że niektóre z obserwowanych od dawna trendów, po ewentualnym przejściowym odwróceniu, będą kontynuowane. Mam na przykład na myśli przewagę rynku pracownika nad rynkiem pracodawcy. Krótko, wierzę w pojawienie się dwucyfrowego bezrobocia, ale chyba będzie to zjawisko nietrwałe. Przynajmniej w Polsce bezrobocie szybko spadnie, no chyba że prorodzinna polityka rządu (pomijam, na ile jest ona prostolinijna) przyniosłaby nagle przełomowy sukces, w co ośmielam się szczerze wątpić.
I najważniejsze. Część wyżej wypunktowanych przewidywań to nie stwierdzenia lecz raczej bardzo poważne ostrzeżenia. Czuję się konserwatystą, ściślej liberalnym konserwatystą. Występuję na łamach „Liberté!” ponieważ, obok pewnych różnic programowych, w zakresie haseł wolnościowych i liberalnych, poczuwam się do solidarności z Redakcją. Dziękując za możliwość wypowiedzenia się, podsumowuję najważniejszą, obok wynurzeń lekarza, część mojej wypowiedzi:
Nasz świat został zagrożony. Nasza wolność znalazła się w autentycznym niebezpieczeństwie. Jeszcze nie wiem, który z nowoczesnych jeźdźców apokalipsy zagraża nam najbardziej. Kryzys globalny? Populizm? Gospodarcza autarkia? Władza uzurpująca atrybuty Wielkiego Brata? Wojna? Światowy terroryzm?
Możliwe, że nadciąga Nowy Wspaniały Świat. To nie jest mój świat. Gdy już minie pandemia, musimy być gotowi.
