Jarosław Kaczyński zdecydował się na konfrontację z narowistym koalicjantem. Jeśli czystki w spółkach nie zmuszą Solidarnej Polski do zmiany kursu zapowiada się ostra walka między niedawnymi sojusznikami, nieustająca seria kryzysów i manewrów na pograniczu obowiązującego prawa i stopniowe wykrwawianie się rządu PiS, który będzie obarczony odpowiedzialnością za stan chaosu. To może jeszcze nie jest początek końca, ale na pewno koniec początku.
Jeśli potwierdzą się doniesienia onetu oznacza to, że Zjednoczona Prawica przestaje istnieć, a rząd traci większość w sejmie. Rozpoczyna się wyścig z czasem. Sezon łowiecki na posłów – koniunkturalistów można uznać za otwarty. Przy niepewnej przyszłości rządów prawicy skłonność innych formacji (PSL, Konfederacja) do poparcia rządu PiS może być w tej sytuacji niewielka. Każdy miesiąc bez sejmowej większości oznacza dla partii rządzącej straty.
Wiele niewygodnych tematów można opóźniać – dopóki ma się swojego marszałka sejmu. Ale jeśli starcie między niedawnymi sojusznikami nabierze cech wojny totalnej (walki sekciarskie są zwykle najbardziej bezwzględne) wówczas PiS może zacząć tracić kontrolę nad sytuacją. A sejm nabierze wreszcie znaczenia jako arena tworzenia polityki. To także wymarzona sytuacja dla prezydenta, który może nabrać ochoty do odgrywania roli już nie tylko dekoracyjnej.
Bardzo wiele zależy w tym momencie od spoistości środowiska Solidarnej Polski. Jeśli zrozumieją, że gra idzie o wszystko i przetrzymają oblężenie wówczas to Kaczyński będzie musiał się cofnąć lub rozpisać wybory. Pytanie czy SP wierzy w sukces samodzielnego startu? Ich twarda postawa w sprawie ustawy o bezkarności i ochronie zwierząt pokazuje, że zdecydowali się przyjąć na kurs na samodzielność polityczną. Skoro Kaczyński odmówił im możliwości stania się częścią PiS skazani są na budowanie własnej podmiotowości.
Porozumienie Gowina ewidentnie nie jest gotowe na taki wariant – przy świadomości braku elektoratu dla tak sformatowanej partii – stąd ich koncyliacyjność i zerwanie taktycznego „sojuszu przystawek”. Oznacza to, że rząd może w wielu sprawach liczyć na doraźną większość. Ale w sprawach zasadniczych, takich jak wotum nieufności wobec ministrów, wybór Rzecznika Praw Obywatelskich czy szczególnie ustawy budżetowej już niekoniecznie.
Można również zapomnieć o ustawach istotnie zmieniających ustrój państwa – chyba, że będą miały szerokie poparcie (to może być np. niestety idiotyczna walka z zagranicznym kapitałem w mediach). Przy radykalizującej się Solidarnej Polsce i Konfederacji PiS-owi trudno będzie wygrać z nimi licytację na tożsamościowe projekty. Jednocześnie nie może liczyć na wsparcie ze strony partii opozycyjnych, dla których tylko całkowita klęska rządu PiS oznacza możliwość dojścia w przyszłości do władzy.
Przyszłość rządów prawicy rozstrzyga się właśnie w tym momencie. Albo wygra wariant mniej lub bardziej spójnej koalicji interesu – który pozwoli na stabilne rządzenie, przynajmniej do następnego przesilenia. Albo w perspektywie półrocza, roku czekają nas wybory parlamentarne (prezydent może, ale nie musi rozwiązywać parlamentu, jeśli ten nie przedstawi budżetu), z których PiS wciąż może wyjść zwycięsko, ale raczej nie w wariancie rządów samodzielnych (natomiast z szansami na polityczne „zamordowanie” Ziobry).
Jest też wariant trzeci – trwanie w nieustającym gabinetowym kryzysie dłużej – może nawet do końca kadencji. To paradoksalnie bardzo wygodny dla opozycji scenariusz, oznaczający kompromitację rządów PiS na lata, z daleko idącą erozją poparcia. W środku pandemii, niestabilnej sytuacji za naszą wschodnią granicą, fatalnych relacjach z krajami UE i niepewnością dotyczącą przyszłości najważniejszego sojusznika wojskowego, czyli USA, skoncentrowana na frakcyjnych wojenkach władza, to wariant, na który Polski po prostu nie stać.