Wbrew utyskiwaniom publicystów starających się wyrobić wierszówkę, międzypartyjny konsensus w polskiej polityce zagranicznej jest faktem. Jego podstawą jest przekonanie, że Rosja ciągle dybie na polską niepodległość, z czego wynikają następujące wnioski:
(1) członkostwo w UE jest dobre (ponieważ uwspólnienie suwerenności z innymi państwami Europy sprawia, że trudniej jest ją stracić na rzecz Moskwy);
(2) wasalne uzależnienie od USA jest konieczne (skoro Polska jest zagrożona, to musi mieć silnego patrona, który ją obroni);
(3) za wszelką cenę należy wspierać istnienie niezależnej Ukrainy (stanowi ona naturalną strefę buforową, która zostanie pożarta przez Rosję w pierwszej kolejności).
Jeśli cokolwiek różni przedstawicieli poszczególnych ugrupowań, to jest to nacisk jak kładą na każdy z powyższych wniosków. Wszyscy jednak cieszą się z miliardów euro płynących do Polski w ramach unijnych funduszy strukturalnych, wszyscy starają się nie dostrzegać złego traktowania przez Amerykanów i wszyscy chętnie pokazują się w Kijowie, wierząc, że bronią w ten sposób nie tylko ukraińskiej, ale i polskiej niepodległości.
Wydarzenia na Majdanie pokazują, że życie nie jest aż tak proste. Okazuje się bowiem, że rzeczywista – a nie tylko wynikająca z konieczności zarządzania masą spadkową po Sowietach – niezależność Ukrainy niekoniecznie musi być, chociażby na symbolicznym poziomie, dla Polaków przyjemna. Podobnie jak na Litwie ćwierć wieku temu, to nie kosmopolityczna i proeuropejska opozycja demokratyczna, lecz tradycyjni – w równym stopniu antypolscy, co antyrosyjscy – nacjonaliści stają się główną siłą w obozie (dosłownie – majdanie) niezależności. Jest to poważne wyzwanie dla polskiej prawicy, która zaledwie parę miesięcy temu domagała się w Sejmie uchwały, w której rzezie na Wołyniu nazwane byłyby ludobójstwem.
To, że władzę w Kijowie przejmą polityczni spadkobiercy Stepana Bandery nie jest oczywiście pewne – sytuacja jest niejasna i dynamiczna. Porozumienie w sprawie zmiany konstytucji, powołania nowego rządu i rozpisania przedterminowych wyborów jest ciągle możliwe – równie możliwa jest jednak wojna domowa, w wyniku której zachodnią granicę Ukrainy przekroczą dziesiątki tysięcy uchodźców. By jej zapobiec, polscy politycy starają się zachęcić wszystkie strony konfliktu do negocjacji w rodzaju tych, które w 1989 roku umożliwiły Polsce spokojną zmianę ustroju. Zachęty, jakimi dysponują są jednak słabiutkie: będąc częścią UE Polska nie może w pojedynkę decydować ani o ułatwieniach w handlu, ani o poluzowaniu reżimu wizowego. Nie stać jej także na to, by przebić finansowo rosyjską ofertę pomocy (co byłoby i tak pozbawione sensu, bo Ukraina pilnie potrzebuje dogłębnych reform gospodarczych). Na całe szczęście, Rosja jest w jeszcze trudniejszej sytuacji.
c.d.n.