Za wyjątkiem Lecha Wałęsy, który działał w czasach, gdy partie nie miały takiego jak dziś znaczenia, zarówno Aleksander Kwaśniewski jak i Lech Kaczyński nie musieli zastanawiać się nad poparciem własnej partii dla reelekcji. Obaj mieli takie wsparcie zapewnione, ich działania mogły być w całości ukierunkowane na pozyskiwanie szerokiej opinii publicznej, mało tego – ich zaplecza przyzwalały prezydentom na dystansowanie się od pomysłów partyjnych, rozumiejąc ich szczególną rolę i oczekiwania obywateli wobec głowy państwa. Obecny prezydent tego luksusu nie ma.
Bronisław Komorowski cierpi oczywiście za grzech pierworodny swojej prezydentury – jakim była rezygnacja z kandydowania naturalnego lidera PO – Donalda Tuska, a może nawet bardziej forma w jakiej ten ostatni obwieścił swoje desinteresment fotelem w „dużym pałacu” – mógł przecież ograniczyć się do opowiadania o swojej misji rządowej itp. – a nie dorzucać deprecjonujących urząd uwag o żyrandolach. Ktokolwiek byłby kandydatem PO – przestał być w wymiarze politycznym poważny.
Komorowski nigdy samodzielnym liderem nie był – związany ze środowiskiem konserwatywnym, spod znaku Aleksandra Halla czy Jana Rokity , był znaczącą postacią choć nie przywódcą dosyć niszowej formacji, która uczestniczyła w Unii Demokratycznej, Unii Wolności, AWS, potem PO – by w tej ostatniej utracić swoją odrębność i rozpoznawalność. Tak też wiodła droga partyjna dzisiejszego prezydenta. W żadnej z nich Komorowski nie dawał się poznać jako lider – raczej był niekonfliktowym, dosyć lubianym ale bez własnego zaplecza czy frakcji politykiem prawego skrzydła. Prawdopodobnie te cechy zdecydowały o powierzeniu mu decyzją D. Tuska funkcji marszałka Sejmu, to zadecydowało o wyniku prawyborów w PO. Tusk od dawna nie toleruje wokół siebie kogokolwiek, kto mógłby stać się konkurencją – w prawyborach brało udział dwóch kandydatów kompletnie pozbawionych wpływów w partii, zapewne Sikorskiego premier uznał za mniej przewidywalnego.
W taki sposób Bronisław Komorowski został kandydatem PO na najwyższy urząd w państwie z nominacji Donalda Tuska z bardzo jasnym przekazem tego ostatniego – „mnie się jakoś nie chce być prezydentem, to w moim zastępstwie wyznaczam Komorowskiego”.
Piszę o nominacji, bo skoro nawet katastrofa smoleńska nie odwróciła tendencji – to zwycięstwo kandydata PO było pewne.
Ale prezydentura przebiega w ciągłym cieniu obu faktów – Smoleńsk zlikwidował ostatnie możliwe nici dialogu z PiS, który stał się bardziej autystyczny niż kiedykolwiek, z drugiej strony Tusk, szczególnie po wygranych wyborach parlamentarnych, nie stara się nawet powstrzymywać od deprecjonowania prezydenta i jego roli, podkreślając na każdym kroku jej „dekoracyjność”.
Wydawało się, ze nawet prezydent przyjął tę optykę, nie korzystając z „dużego pałacu” na Krakowskim Przedmieściu , wprowadzając się do najmniejszego, belwederskiego. Wybrał na doradców merytorycznych zacnych i kompetentnych, acz pozbawionych strukturalno-organizacyjnego zaplecza i chyba też rewolucyjnego temperamentu ludzi pokroju Tadeusza Mazowieckiego, Henryka Wujca czy Jerzego Regulskiego. Próba samodzielności – symboliczne zaproszenie marszałka Schetyny jako pierwszego na konsultacje po wyborach parlamentarnych, skończyła się przypomnieniem kto jest „samcem Alfa” w platformianym stadzie.
Ta nauczka wycofała prezydenta z bieżącej polityki – do której nie miesza się, o ile konstytucja go do tego nie zmusi – jak w sprawie konfliktu w prokuraturze. Ale interwencje te są łagodne, zgodne i „po linii” – lepiej nie drażnić Tuska, który zezłoszczony jest bardzo niesympatyczny.
Życie w świadomości, że zmiana planów życiowych lub nastroju premiera może spowodować brak poparcia PO w następnych wyborach (bo np. sam uzna że żyrandole są dla niego) jest zapewne dużym dyskomfortem. Bronisław Komorowski wsparcie PO (czyli Tuska) może sobie zapewnić pod warunkiem spełnienia jednego, lub najlepiej kilku, z warunków:
– wypracowanie sobie silnej pozycji w partii i wspierającej frakcji – co dziś wydaje się bardzo mało prawdopodobne, cała PO jest podporządkowana jednoosobowej władzy przewodniczącego-premiera, który skutecznie likwiduje wszelką samodzielność jej członków.
– bardzo wysokie notowania (sondaże dające zwycięstwo w I turze) w momencie podejmowania przez PO decyzji – przy niskich notowaniach premiera – co jest prawdopodobne, początek drugiej kadencji rządu z klęską ustawy refundacyjnej i obecnym konfliktem o ACTA wskazuje na utratę zdolności rządu do czucia nastrojów własnego elektoratu i może wieszczyć koniec żałosny. Ale nie można tylko na to liczyć, w dodatku utrata zaufania społecznego przez PO rykoszetem uderza w prezydenta – który mając okazję zdystansować się od błędów swojej formacji ( np. krótkim komunikatem, że nie podpisze ustawy ratyfikującej ACTA ), nie korzysta z niej.
– Donald Tusk przenosi swoją działalność z Polski na inne forum, wykorzystując rządowe lekcje języków np. w kierowaniu Komisją Europejską , a sprawy polskie przestają go interesować. Na dziś, to jednak wróżenie z fusów.
– przekonanie premiera, ze prezydent posiada potencjał do startu wbrew decyzji partii – czyli własne zaplecze, niepodporządkowane wpływom aparatu PO. Wtedy możliwa jest gra nerwów – w której Tusk może ustąpić i nie ryzykować startu dwóch kandydatów tego samego środowiska. A na pewno nie wystartuje sam, bez pewności wygranej.
Oczywiście, jeżeli nad którymkolwiek ze scenariuszy pracuje kancelaria – robi to w dużej tajemnicy. Ale zaskakująco zbieżne z celami ostatniego są niektóre założenia prezydenckiego projektu nowelizacji prawa samorządowego. Projekt jest obszerny, na co zwróciła uwagę RPO Irena Lipowicz – twierdząc że ma rangę zmiany ustrojowej. Ja wychwyciłem dwie istotne zmiany w kontekście czysto politycznym – wprowadzenie możliwości łączenia funkcji prezydenta (wójta, burmistrza) z mandatem senatora, oraz dalszego wzmocnienia ich pozycji (zaostrzenie wymogów koniecznych dla ew. usunięcia z funkcji). Dziwnie zbieżne jest to z interesami prezydentów miast , którzy demonstrowali w ostatnich wyborach duże ambicje polityczne – Unia Prezydentów wysunęła grupę kandydatów na senatorów z nominacji i wsparcia popularnych pozapartyjnych prezydentów- bez spodziewanego efektu. Propozycja prezydencka wychodzi im naprzeciw – będą mogli kandydować sami, co zapewne zwiększy szansę na sukces.
Prezydenci są jedynym środowiskiem, z którym Bronisław Komorowski może flirtować za plecami PO bez strat wizerunkowych – większość z nich ma podobny konserwatywny profil, a nawet wywodzący się z lewicy, tacy jak Jacek Majchrowski – są odbierani raczej jako technokraci. Mimo klęski w wyborach udowodnili, ze potrafią zorganizować podstawowy aparat do przeprowadzenia kampanii wyborczej (trzeba uczciwie przyznać, że PKW swoimi interpretacjami ordynacji zrobiła wszystko, by im to utrudnić). Być może więc w razie kłopotów Komorowskiego w PO, będziemy mieli kandydata Unii Prezydentów?