Depozytariuszem społecznych emocji w czasie pandemii jest prawica lubująca się w rządach twardej ręki wsparta przez lewicowe lęki argumentowane bezpieczeństwem i empatią. Choć lewicę i prawicę dużo różni – i mnie osobiście bliżej jest do tej pierwszej – to oba nurty mają punkty wspólne: kontenerują sporo lęków i nie wahają się ograniczać wolności jeśli jest to po drodze z ich ideologią. Liberałowie starają się temu przeciwdziałać, stawiać opór. Póki co bezskutecznie.
Liberałowie są dziś odepchnięci od zawiadywania polityką i wpływu na dynamiczny bieg wydarzeń. Są słabsi niż dwadzieścia, a nawet dziesięć lat temu. W Polsce widać to szczególnie.
Skupieni na liczbach, chłodnych kalkulacjach, logicznych wywodach, zapewnili systemowo możliwość wolnego wyboru i bogacenia się na przestrzeni wieków milionom ludzi, zadbali o fundamenty państwa prawa i konstytucyjny ład, który ma chronić obywatela przed opresją państwa. Postępowi, otwarci na nowe idee. Integrują w sobie najlepsze cechy lewicy i prawicy. Dlaczego dziś znajdują się w takim odwrocie?
Dzisiejszy świat to emocje, chaos i głośne wydarzenia, a nie świat namysłu, dialogu i liczb. To bardziej świat Edyty Górniak i piłkarza Lewandowskiego (zapomniałem imienia) niż Wojciecha Sadurskiego czy ś.p. Marcina Króla. Na tych polach liberałowie otrzymują srogi łomot.
Depozytariuszami społecznych emocji w czasie pandemii jest prawica lubująca się w rządach twardej ręki wsparta przez lewicowe lęki argumentowane bezpieczeństwem i empatią. Choć lewicę i prawicę dużo różni – i mnie osobiście bliżej jest do tej pierwszej – to oba nurty mają punkty wspólne: kontenerują sporo lęków i nie wahają się ograniczać wolności jeśli jest to po drodze z ich ideologią. Liberałowie starają się temu przeciwdziałać, stawiać opór. Póki co bezskutecznie.
W natłoku prawicowej demagogii, haseł o „narodowej kwarantannie” i „siewcach śmierci” oraz lewicowej: „Zamykać wszystko, bo straszny wirus i nieczuli, nieodpowiedzialni ludzie”, zanika dyskurs i namysł. Przepadł między innymi pomysł lekarza i managera – Adama Kruszewskiego, którego zespół przewidział skalę „zniszczeń” w tzw. pierwszej fali epidemii, a także trafnie obliczył rozwój drugiej fali. Kruszewski i jego specjaliści zachęcali rząd do skorzystania pro bono z ciekawych rozwiązań: stosowania działań adekwatnych do zachorowań w danym regionie, indywidualnego podejścia do zagadnień i problemów na określonym terenie – typowe, piękne pomysły naukowe oparte na liberalnym modelu decentralizacji.
Przyjrzyjmy się liczbom i obecnym statystykom dotyczącym walki z COVID-19. Według danych GUS za listopad tego roku śmiertelność jest co najmniej podwójna w stosunku do minionych lat w tym samym okresie. Zmarło ponad 64 tysiące osób, tylko w czasie II wojny światowej ta liczba była wyższa. Co to oznacza? Licząc z dniem dzisiejszym na COVID-19 od początku zaistnienia w kraju epidemii zmarło 22 671 osób. „Nadwyżka” zgonów listopadowych wynosi co najmniej 32 tysiące, a więc więcej niż całość zgonów „covidowych”.
Jasne jest więc, że gro tych nadprogramowych zgonów to nie jest śmiercionośne działanie koronawirusa, tylko skutek innych czynników. Jakich? Obstawiam niewydolność służby zdrowia, strach ludzi przed szpitalem spotęgowany przez medialne doniesienia, zastąpienie wizyt lekarskich teleporadami… I jeszcze trochę pomniejszych czynników: jak ograniczenie zabiegów fizjoterapeutycznych, ruchu na świeżym powietrzu czy depresji. Zastanawiam się jaki efekt będzie mieć przerzucenie części sił lekarskich na front masowych antycovidowych szczepień. Nie wiem na pewno, ale przewiduję dalszy wzrost zgonów.
Wydaje się, że ta epidemia żyje własnym życiem. Z jednej strony masowe, wielotysięczne spacery nie spowodowały wzrostów zakażeń, podły argument o „siewcach śmierci” okazał się nietrafiony. Z drugiej strony zamykanie czego się da nie wyhamowało choroby w sposób satysfakcjonujący. Rząd podaje mniejszą liczbę wykryć zakażeń, ale śmierć pacjentów od tygodni utrzymuje się na podobnym poziomie. Slogan „dbajcie o siebie” uważam za komunał. Niedawny przypadek profesor Magdaleny Fikus, która uważała przed zakażeniem jak mogła, oraz historyka, Sławomira Cenckiewicza przestrzegającego reżimów sanitarnych – to tylko przykłady na to, że można robić co się da, a jak się ma zachorować, to i Święty Boże nie pomoże.
Nie neguję problemu. Mam znajomych, którzy w wyniku koronawirusowych powikłań odeszli. Wydaje mi się jednak racjonalne i zarazem brutalne stwierdzenie, że COVID skończy się dopiero gdy zbierze swoje śmiertelne żniwo. Od naszych działań, zamykania gospodarki lub nie, blokowania służby zdrowia lub nie i innych restrykcji będzie zależeć ile „ekstra” zgonów zostanie do tego śmiertelnego rachunku doliczonych.
Wracając do lekceważonych liberalnych postulatów i apeli, takich jak deklaracja z Great Barrington – argumenty logiczne, wypowiadane spokojnym językiem nie są w stanie się przebić przy takiej temperaturze emocji i kłótliwego dyskursu. Uwagę zdobywają natomiast demagodzy, którzy nawołują: „Zamykać wszystko! Do ostatniego zachorowania!” i denialiści krzyczący: „Fałszywa pandemia! Plandemia!”.
Smutne. Starania liberałów przypominają głos wołającego na puszczy. Próbować jednak trzeba.
Autor zdjęcia: visuals